Czasem trzeba rzucić kośćmi, tak w życiu, jak na boisku

Dlaczego Ireneusza Mamrota, trenera Jagiellonii, narzeczone kolegów nie chciały zapraszać na imprezy?

Czasem trzeba rzucić kośćmi, tak w życiu, jak na boisku

Dlaczego Alex Ferguson jego zdaniem jest najlepszym trenerem w historii piłki, ale gdyby urodził się w Polsce, nikt by o nim nie usłyszał?

Dlaczego piłkarza poznaje się przy wyniku 0:1?

Dlaczego jeśli szatnia nie akceptuje trenera, nie ma on szans?

Poza tym o rozłące z rodziną, która została w Trzebnicy, o czasach, gdy podstawę dochodu jego rodziny stanowiła pensja żony. O uzależnieniu od rywalizacji, nałogowcach w szatni, książce Ala Capone, poziomie wyszkolenia piłkarzy w Polsce.

Zapraszamy.

***

Czy zderzanie się z niesprawiedliwością jest rutyną w życiu trenera?

Tak, ale człowiek uczy się z tym żyć. Przestajesz zwracać uwagę. Znam wielu trenerów, o których wiem, że są bardzo dobrzy, a o których krążą krzywdzące opinie. Proszę zwrócić uwagę na jedną różnicę. Ile razy były podopieczny mówi po rozstaniu o trenerze to czy tamto? A ile razy coś podobnego zdarza się trenerom? My tego unikamy. Ja jestem zwolennikiem mówienia wszystkiego w cztery oczy.

Jest pan zawsze szczery z piłkarzami?

Tak.

Kiedy ta szczerość jest najtrudniejsza?

U mnie, gdy byłem młodym trenerem i musiałem zrezygnować z piłkarza. Wiem, że ten zawodnik oddawał serce. Wiem, że jest profesjonalistą, wiem, że nic nie można mu zarzucić. Ale nie możemy dłużej współpracować z prostej przyczyny: do jakiegoś poziomu starczało mu umiejętności, teraz, wyżej, już nie. A przecież czasem dotyczyło to ludzi, z którymi niejedno razem się przeszło. Cieszy natomiast, że gdy postawiło się sprawę otwarcie i szczerze, po pewnym czasie doceniali. Na pewno ich to bolało, ale gdy minął trudny moment, potrafili zrozumieć.

Była taka trudna rozmowa w Jadze?

Myślę, że jedna tak.

Ma pan wrażenie, że ludzie w środowisku piłkarskim często są z panem nieszczerzy?

To normalne. Niestety tak po prostu jest. Ktoś mówi jedno, a potem za plecami co innego. A przecież to jest małe środowisko. Wszyscy się znają. Okrężną drogą, ale zawsze do każdego dotrze, co kto o nim mówi.

Brzmi to wszystko toksycznie. Męcząco.

W niższych ligach na pewno jest więcej serdeczności, także między trenerami, przed meczem, po meczu. Tutaj jest większy dystans. Stawki idą w górę, każdy walczy o swoje.

A jak w szatni, wyobraża pan sobie przyjaźnienie się z prowadzonym przez siebie piłkarzem?

To był mój problem za młodu. Nie tworzyłem dystansu, a jeśli tak, to bardzo mały. Dzisiaj? Nie. Na takim poziomie trzeba być przede wszystkim uczciwym, sprawiedliwym. Oczywiście jesteśmy tylko ludźmi, każdy ma sympatie. Ale najważniejsze, żeby podejmować decyzje z ich pominięciem, zawsze tak, by grał lepszy.

Dzisiaj zastanawiałem się jaki jeden element jest najważniejszy w warsztacie trenera. Czy wiedza taktyczna, czy jakiś inny konkretny element warsztatowy. I doszedłem do wniosku, że umiejętność dotarcia do ludzi. Bo najlepszy taktycznie plan nawet nie wejdzie w życie, jeśli wykonawcy nie będą się chcieli za niego bić.

Jeszcze niedawno bym się kłócił, że tak nie jest. Ale tak, zespół musi być po stronie trenera.

A kiedy zmienił pan zdanie?

W Białymstoku. Kiedyś wydawało mi się, że wystarczy być przygotowanym taktycznie, mieć bogatą wiedzę na temat różnych elementów piłki i to wystarczy, by funkcjonować na wysokim poziomie. Ale czym wyższy poziom, tym wyższe ego piłkarzy i inaczej się rozmawia. Mówię to z całym szacunkiem, bo szanować należy każdego. Na plus jest natomiast większa świadomość tych zawodników. Wiele rzeczy rozumieją.

Czyli, stawiając na ostrzu noża, zespół nieakceptujący trenera może funkcjonować?

Nie ma najmniejszych szans.

I tutaj jest moim zdaniem pokazana trudność waszego fachu. Wynika z tego, że z jednej strony trzeba zachować profesjonalny dystans, a z drugiej zbliżyć się na tyle, by szatnia stała murem.

Ale pamiętajmy, że nie potrzeba do tego nie wiadomo jak osobistych relacji, tylko choćby sprawiedliwego podejścia. A postawiona granica nie oznacza, że nie są ważne dla nas swoje wzajemne sprawy prywatne. To normalne, jesteśmy współpracownikami, ale też jesteśmy po prostu ludźmi, którzy spędzają ze sobą dużo czasu. Ale nawet, jak relacje wydają się bardzo dobre, to jest to cienka linia. Niewiele potrzeba, żeby ją przekroczyć.

Zawsze jest taka cienka linia, nawet przy długiej współpracy i wielu dobrych wynikach?

Tak. Niby jest dobrze, ale wystarczą trzy porażki i bywa różnie. To jest najtrudniejszy moment dla trenera, nie zawodnika. Dla trenera próba przychodzi przy porażkach, dla piłkarza kiedy przegrywa się 0:1.

Czemu akurat 0:1?

Bo jak przegrywa 0:3 nie boi się grać, gorzej i tak być nie może. Jak wynik jest niekorzystny, ale na styku, zaczyna bać się podejmować ryzyko, żeby jego błąd całkiem nie położył meczu. A przecież wtedy jeszcze bardziej potrzeba brać odpowiedzialność za grę. Jeśli piłkarz tak samo wygląda przy 1:0 i 0:1 dla mnie to jest duża klasa zawodnika.

Polskim piłkarzom brakuje odwagi?

Nie. To nie tak. Największym mankamentem jest wyszkolenie techniczne. Proszę przyjść na trening. Piłkarze chcą grać w piłkę. Nie interesuje ich laga z pominięciem drugiej linii. Ale jak gramy z zagranicznymi rywalami wyszkolenie jest po stronie rywala. Fizycznie dla odmiany jesteśmy na bardzo dobrym poziomie i też potwierdziły to puchary. Tym wyeliminowaliśmy Rio Ave. Piłkarsko byli lepsi, sami zawodnicy przyznali to po meczu. Ale zaangażowaniem, siłą, kondycją i organizacją gry nadrobiliśmy braki.

Kiedyś wyszkolenie techniczne w Polsce stało na wyższym poziomie?

Moim zdaniem tak, w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych, nawet jeszcze dziewięćdziesiątych. W każdym zespole występowało kilku zawodników potrafiących świetnie wykonywać rzuty wolne, w każdym byli rasowi dryblerzy, nie tylko w ówczesnej I lidze. Teraz jest tego mniej. Podniósł się poziom organizacji gry, wszystko dzieje się szybciej, to ważne. Ale nie ma przyjęcia w pełnym biegu, przyjęcia kierunkowego. Wszystko się skończyło, jak piłka zaczęła uciekać z podwórka.

Rola trenerów, by od najmłodszych lat w akademiach zaszczepiać technikę, ale i chęć gry jeden na jeden?

Tak. Wszyscy mówią, że w juniorach wynik nie jest najważniejszy. Ale przychodzi do meczu – nie mówię, że tak jest w Jagiellonii, tylko ogólnie – osiemdziesiąt procent trenerów się z tego wycofuje. I młodzi nie uczą się podejmowania ryzyka. A potem mamy sytuację taką jak teraz. Podsumujmy ligowych skrzydłowych. Ilu dobrze gra jeden na jeden?

Jak ważna jest umiejętność podejmowania ryzyka w życiu?

Bardzo. Wrócę do swojego przykładu. Mam 40 lat, stabilną pracę. Zgłasza się trzecioligowy klub, profesjonalny, ale oferujący mi tylko półroczny kontrakt. Jak nie wyjdzie, zero zabezpieczenia. Zaczynam wszystko od nowa nosząc czwarty krzyżyk na karku. Jeszcze wróciłbym ze świadomością, że na tym poziomie się nie sprawdziłem. Ważne, że miałem wsparcie w domu, żona widziała, ile poświęcałem piłce. Teraz mogę powiedzieć, że się cieszę, ale wtedy? Po pierwszym telefonie z Głogowa była radość, po drugim zaczęło do mnie docierać ile ryzykuję. Uważam się za rozsądnego człowieka. Analizowałem: czy nie za dużo stracę? Mimo, że nie miałem nie wiadomo jakich dochodów.

Przesadny rozsądek na boisku potrafi zniszczyć?

Czasem trzeba rzucić kośćmi, tak w życiu, jak na boisku. Na co mi środkowy pomocnik, który ma dziewięćdziesiąt procent celnych podań, ale wszystkie w poprzek i do tyłu? Zrób dwie, trzy, cztery straty, ale graj do przodu. A czym grasz wyżej, tym większe musisz podejmować ryzyko.

Poruszył pan temat małżonki. Dziś pan mieszka w Białymstoku, a ona w Trzebnicy, niemal dokładnie na drugim końcu Polski. Niełatwa sytuacja.

Dlatego najlepiej się czuję, gdy mam dwa treningi dziennie. Cały dzień jestem w klubie, wieczorem wracam do domu, przygotuję materiały i zaraz znów jest trening. Gdy czasu po treningu jest trochę więcej, człowiek siada sam w czterech ścianach.

Nie myślał pan o sprowadzeniu małżonki?

Myślałem. Może jak trener pracuje w Ekstraklasie dziesięć lat, ma środki zabezpieczone. Ja przychodząc do Białegostoku nie mogłem sobie pozwolić na to, że nawet w przypadku utraty pracy będę niezależny finansowo. Żona ma dobrą pracę. Jedna córka skończyła studia, radzi sobie, ale jest jeszcze druga, która na studia dopiero się wybiera.

Myśli pan, że brakuje jej pana w domu?

Myślę, że tak, ale rozmawiamy bardzo dużo przez telefon, prawie codziennie. Paradoks polega na tym, że jak jesteś w domu na co dzień, to nie do końca wszystko doceniasz. Czasem jak to analizuję, to może wtedy mniej rozmawialiśmy? Podobnie z żoną. Przeczytałem ostatnio wywiad z Andrzejem Strejlauem. Zapadło mi w pamięć zdanie, że oni z żoną przez jego rozjazdy cały czas czuli się w małżeństwie jak narzeczeństwo. Nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale coś w tym może być, bardziej doceniasz ten czas, gdy już się z bliskimi widzisz. Ja kiedyś dużo dusiłem w sobie. Do momentu odejścia z Chrobrego temat piłki w domu nie istniał. Kiedyś żona na żaden mecz by nie poszła, dzisiaj jak jest w Białymstoku zawsze pójdzie.

Dlaczego temat piłki, tak ważny dla pana, w ogóle nie istniał?

Bo nie chciałem przenosić problemów do domu. Z perspektywy niższe ligi uczą cierpliwości, zaradności i nie narzekania. To lekcja życia. Ale przecież bywało tak, że inwestowałem w to dużo czasu, a z wypłatami za pracę były problemy.

Było wstyd przed żoną?

Tak. Jej dochody stanowiły główne źródło naszego utrzymania. Ja nic nie mówiłem, ona nic nie mówiła, ale widać było jak jej ciężko. A mnie myślę, że dwa razy mocniej, bo dla mężczyzny taka sytuacja to ból podwójny. Teraz się z tego czasem pośmiejemy, ale wielki szacunek, że nigdy mi tego nie wypominała.

Słyszałem taką opinię o panu, że nie da się z panem porozmawiać o sprawach niepiłkarskich.

Taki byłem. Wstyd czasem jak gdzieś szliśmy. Znajomi organizowali przyjęcie, a potem narzeczone tych znajomych chciały, żebym więcej nie przychodził. Ja tylko o piłce gadałem. Słuchały jak o meczach zagaduję i miały dość. Z reguły towarzystwo sportowe, ale oni mieli inne zainteresowanie, pasje. Dzisiaj jest w drugą stronę. Jestem w Ekstraklasie, innych ciekawi jak tu jest, ale ja potrzebuję porozmawiać o czymś innym, zrobić sobie odskocznię.

To czym pan się teraz interesuje poza piłką?

Nie namówi mnie pan, żebym opowiedział się po którejś ze stron, ale chcę wiedzieć co się dzieje w polityce, w państwie. Interesuje mnie to mocno. Z żoną, jeśli mamy czas, staramy się też gdzieś pojechać, zobaczyć coś wspólnie, nadrabiać czas. Bo z tej perspektywy piłka trochę dała, ale wiele zabrała.

Piłka to ciągła rywalizacja, kocioł emocji, ale polityka to kocioł może jeszcze większy. Nie brzmi to jak odskocznia szczerze mówiąc. Pan musi być w walce?

Kiedyś była taka sytuacja, że staliśmy na światłach. Czułem, że obok na drugim pasie stoi gość, który chce przeprowadzić niezapowiedziany pojedynek. Ja dynamicznie nie jeżdżę zazwyczaj. Tu nic się nie odzywałem, ale faktycznie on ruszył mocniej, ja mocniej. Wygrałem, żona pokręciła głową:

– Ty wszędzie szukasz rywalizacji.

I później sobie uświadomiłem, że może jestem uzależniony od rywalizacji. Pilnuję się, ale zapominam czasami.

Jak pan wygra mecz, to co czuje?

Jest satysfakcja, ale nie podchodzę tak, że byłem lepszy. To radość z punktów, ze zrealizowanego celu. Ludzie mi zarzucają, że nie uśmiecham się na konferencjach. To się bierze stąd, że jak przegrałem w niższej lidze, bardzo nie lubiłem, gdy drugi trener żartował. Powiedziałem sobie, że po wygranym meczu, gdzie mam obok siebie trenera, który przegrał mecz, nie będę tak robił. On też się przygotowywał do tego meczu bardzo mocno, ale wygrać może tylko jeden. To szacunek, a odbierane jest, że się nie cieszę. Ja się lubię uśmiechać, żartować, ale uważam, że to nie jest właściwe miejsce.

To jaki dowcip ostatnio pana rozśmieszył?

Mam taki, wysłał mi go jeden z prezesów, ale nie nadaje się do cytatu. Inteligentny, ale trochę pikantny.

Jak potrzebny jest śmiech w szatni? Czy może jest przereklamowany?

Jak siedzi ktoś w pracy osiem godzin, a atmosfera jest smętna, to do pracy przychodzi się zrobić swoje i tyle. A jak będzie atmosfera, pośmiejecie się, ale też dobrze popracujecie – fajnie wrócić do takiego miejsca, a wraca się z innym nastawieniem. Często zespół jest piłkarsko lepszy, ale bez atmosfery wygląda jakby miał ciężarki przy nogach. Ja jestem pozytywnie zbudowany, że przy tylu zagranicznych zawodnikach jest taka dobra atmosfera w Jagiellonii, nie ma konfliktów, grupek.

To dziś trudny temat w lidze, w niektórych polskich szatniach językiem urzędowym jest angielski.

Przez transferem Savkovicia i Poletanovicia praktycznie tylko Cillian i Bodvi nie mówili po polsku.

Tej dwójce najtrudniej, to nie są języki bliskie naszemu.

Jak Bodvar czasem coś powie po islandzku, to nie dziwię się. Zdania nie potrafię powtórzyć. Najszybciej łapią chłopaki z Bałkanów. Wszyscy mają lekcje, ale jak rozmawiałem z Ivanem Runje czy Novikovasem, to przyznawali, że najszybciej nauczyli się w szatni.

Czy piłkarz, który po treningu nie interesuje się piłką, pana zdaniem coś traci?

W mojej opinii coś traci, ale bardziej mnie przerażają ci zawodnicy, którzy nie mają planu na przyszłość i jeszcze piłka ich nie interesuje. Ani hobby, pasji, i jeszcze piłka nie jest jego pasją. Pytam takich: co ty będziesz robił jak skończysz grać?

I co odpowiadają?

A, ja tyle zarobię.

Inni więcej zarobili i wszystko stracili. Gwiazdy NBA chociażby, z Allenem Iversonem na czele.

Właśnie. Kilka lat temu widziałem taką statystykę z ligi angielskiej. Na pięciu zawodników, którzy zarabiali minimum 30 tysięcy funtów tygodniowo, średnio trzech pięć lat po skończeniu kariery nie miało już pieniędzy. Tłumaczę piłkarzom: dziś zarabiasz więcej, ale też wydajesz więcej. Skończyć grać, wciąż będziesz chciał tyle wydawać i zaraz możesz nie mieć nic. Ale młodego człowieka ciężko przekonać, nie zdaje sobie sprawy, a przyszłość jest perspektywą odległą. Świadomość i tak jednak rośnie, temu też nie można zaprzeczyć, większość inwestuje w nieruchomości, a są tacy, którzy interesują się biznesem, giełdą. Są też tacy, którzy od młodego wieku przychodzą, proszą o rady, spisują sobie różne rzeczy dotyczące treningów, bo chcą zostać przy piłce.

A nie sądzi pan, że przyczyną obniżki formy niejednego zawodnika jest tylko i wyłącznie wypalenie?

Są tacy, dla których to już nie jest pasja. Dlatego jak mylę o najwybitniejszych piłkarzach, Ronaldo i Messim, to umiejętności swoją drogą, ale fantastyczne jest, że oni cały czas potrafią tę pasję w sobie podsycać. Wśród trenerów takim fenomenem jest dla mnie Alex Ferguson. Przeczytałem o nim trzy książki, jakby wyszły trzy kolejne, też bym przeczytał. Tyle lat w jednym klubie. Tytuły. Jak on to robił, że nigdy nie wpadł w pułapkę rutyny? Nigdy się nie wypalił, a jeszcze przenosił tą mentalność na zespół. Dla mnie to najlepszy trener w historii piłki. Nie mówię, że taktycznie czy pod innym aspektem, bo taktycznie wybitnie szanuję Guardiolę, ale Fergusonowi ciągle było mało. To bardzo ważne. Mógł już nie pracować. Był zabezpieczony. Siedemdziesiątka na karku. A wciąż czuł ten głód. I zarażał nim piłkarzy pokroju Giggsa, Beckhama, czyli też takich, którzy wiele już osiągnęli. Jak to robił? Tego pan się nie dowie na żadnym stażu, nie zobaczy na żadnym treningu. Taką wiedzę najtrudniej pozyskać.

Znalazł pan w książkach Alexa Fergusona odpowiedzi na palące pytania?

Dwóch pouczających kwestii nie zapomnę, choć w Polsce są nierealne. Pierwsza rzecz. Ferguson przyszedł do Manchesteru United i nie miał wychowanków w składzie. Nagonka na trenera. A on powoli, krok po kroku, budował również to zaplecze, wychodząc poza obowiązki typowo trenerskie, aż efektem była słynna „class o 92” z braćmi Neville, Giggsem, Scholesem. Druga sytuacja, kibice domagali się, żeby odszedł. Pierwsze lata Fergusona? Nic nie wygrał. Nawet tak wybitny trener, gdyby nie poparcie ludzi, którzy w niego wierzyli, nic by nie osiągnął. Czasem się śmieję: o Fergusonie, gdyby urodził się w Polsce, nikt by na świecie nie usłyszał.

Największa fascynacja typowo warsztatowa?

Byłem na stażu w Chievo, pierwszym trenerem był Rolando Maran, a w Primaverze Lorenzo D’Anna, który później prowadził też pierwszą drużynę. W Polsce najbardziej podobał mi się staż trenera Nawałki w Zabrzu.

Co się panu podobało u trenera Nawałki?

Organizacja treningu. Każda minuta wykorzystana perfekcyjnie. Zajęcia intensywne, też takie lubię. Byłem na zaskakująco wielu stażach, gdzie taktyka była w powijakach. Pamiętam Twente Enschede: ofensywa, owszem, ale do organizacji gry defensywnej aż tak wielkiej uwagi nie przywiązywali. Ktoś się będzie śmiał, ale u trenera Nawałki było jak w jego powiedzeniu: zarówno w ofensywie jak i w defensywie.

Powiedział pan, że fizycznie jesteśmy bardzo mocni, technicznie słabi. A jak jest z przygotowaniem taktycznym?

Idzie to do przodu, dziś przykładowo każdy zespół potrafi się dobrze zorganizować w tyłach, ale jeszcze są rezerwy. Na pewno brakuje nam do najwyższego poziomu, ale nie chcę wchodzić w szczegóły, bo źle zostanę odebrany przez trenerów. Inna sprawa, że większy problem to przekonać piłkarzy do zmiany systemu. Oni tego nie chcą. Jak wygrają w jakimś ustawieniu kilka meczów, boją się nowego. Teraz dużo trenerów przechodziło na grę trójką z tyłu. Wiadomo, że na początku to się może odbić na wyniku. A zaraz jest reakcja zawodników, nawet jak nic nie mówią, to nie wierzą w nowe ustawienie i to widać.

Widział pan takie reakcje?

Widziałem. „Bo myśmy grali inaczej i wygrywali”. No dobrze, ale trzeba zrobić kolejny krok do przodu.

Spytam brutalnie: da się wprowadzić nową taktykę bez wsparcia zawodników?

Jak się nie przekona piłkarzy, bez szans. Taka prawda. Muszą w nią uwierzyć. Trener musi mieć szczęście, żeby w nowej taktyce wygrać mecz. Wtedy inna wiara się pojawia, inne myślenie. Przykład: proszę zapytać zawodnika po wygranym meczu jak się czuje. Zawsze powie, że dobrze. A przegrany zawodnik mówi, że nie za dobrze, że coś tam. Zawsze. Nawet podświadomie szuka w sobie usprawiedliwienia. Niepotrzebne. A przecież gdyby byli w stanie bardziej zaufać, to ich rozwinie jako piłkarzy. Pójdą na Zachód, będzie im łatwiej o pewne rzeczy.

Mówił pan, że każdy gra o swoje, tak też widzę jest tutaj. Ktoś się czuje niepewnie w nowej taktyce, gra gorzej, szuka usprawiedliwienia w taktyce. Ma do przegrania ewentualny transfer, ewentualną kadrę, po prostu dobrą formę. To są duże stawki indywidualne.

Każdy system ma swoje ofiary, tych co zyskują, tych co tracą. Na wahadło wchodzi inny typ zawodnika. W 3-5-2 mamy trzech stoperów, oni się cieszą, ale czyimś kosztem.

Zmiana taktyki to może być tąpnięcie.

Piłkarze wtedy dużo rozmawiają. Chyba że wygrasz, wtedy jest okej.

A czy abstrahując od tego, polscy piłkarze są wyuczalni taktycznie?

Uważam, że bardzo, dlatego też te sztuczne blokady, jakie sobie nakładają, są tak zbędne. Znam historie piłkarzy, którzy sami potrafili przyjść do trenera, poprosić o dodatkowy trening taktyczny. Świadomość zawodników się zmienia. Ludzie chcą się uczyć.

Jaka jest idealna świadomość piłkarza? Z jakimi ludźmi najlepiej się panu pracuje?

Inaczej odpowiem. Ci piłkarze, którzy mają ciut mniejsze umiejętności, często są perfekcyjni mentalnie. Natomiast ci, co mają duże umiejętności, wiedzą, że i tak są lepsi więc pewne aspekty zaniedbują. Nie podchodzą do tego tak, że jakby dalej intensywnie nad sobą pracowali, zrobiliby kolejny krok.

Nasycenie.

Może widzą, że to co robią wystarczy. Ale najważniejsze to dążyć do samorozwoju. Nie zadowalaj się łatwo sobą, zawsze możesz coś poprawić. Spójrzmy na Roberta Lewandowskiego, nawet w dość późnym piłkarsko wieku cały czas dokładał coś do swojego warsztatu. Był najlepszą dziewiątką na świecie, a cały czas pracował, by wspomnieć świetne wykonywanie rzutów wolnych. Dużą rolę mogą też odegrać menadżerowie, mają wpływ na swoich zawodników. Niech pomogą zaplanować tą karierę, by miała ręce i nogi. To nie zawsze wiąże się z tym, że promujemy zawodnika tam, gdzie najwięcej zapłacą. Niech idzie tam, gdzie go najwięcej nauczą, a pieniądz sam przyjdzie.

Tak się mówiło czasem: młody piłkarz najlepiej gra do pierwszego tłustego kontraktu. Wtedy jest prawdziwa próba.

Widziałem ludzi, których pieniądze doprowadziły do nieszczęścia. Myśleli, że dużo zyskują. A w perspektywie tracili znacznie więcej. Ja bym te pieniądze mroził, czy przez fundusz emerytalny, czy związek, niech mają wypłacane po trzydziestce czy później. Oczywiście wiem, że to radykalne podejście, ale najgorzej, jak młody człowiek nagle zaczyna w miesiąc zarabiać tyle, ile jego ojciec przez rok. Odjazd jest. Różne nałogi się zaczynają, prowadząc drogą donikąd.

Wielu pan spotykał w szatniach nałogowców? Nałogów różnych.

Może nie wielu, ale w każdej drużynie, w której byłem. Budujące jednak, że wielu ze swoich kłopotów wyszło. Dziś też jest tak, że pomaga szatnia. Kiedyś potrafiła młodego ściągnąć na złą drogę, znamy takie przypadki. Dzisiaj szatnia często jest mądra i pomaga wyciągać ludzi.

Jest pan gotowy na swój pierwszy kryzys w Jagiellonii?

Zawsze odpowiadam: na kryzys to musi być przygotowany prezes. Ja z kryzysu muszę wyjść. W Głogowie nie było praktycznie sezonu, żeby nie pojawił się kryzys. I zawsze się wychodziło, ale nie bez wsparcia szefostwa. Pamiętam taki moment w zeszłym sezonie, kiedy po dobrym początku wiosną, potem przegraliśmy trzy mecze. Później się przełamaliśmy i jednego z moich piłkarzy zapytano, co zmieniło się w Jadze, że przyszła wygrana. Odpowiedział: nic. Cały czas pracowaliśmy tak samo. Nie wierzę w kary, wyrzucanie do rezerw i inne takie środki. Zawodnik też chce wygrać mecz. Trzeba pracować spokojnie, opierając się na zaufaniu.

Zaufanie to inne słowo klucz polskiej piłki.

Odniosę się znowu do Głogowa. Tam w pewnym momencie była niesłychana presja na dyrektora Piotra Kłaka, żeby mnie zwolnić. Wszyscy domagali się mojej głowy – sytuacja jeszcze sprzed awansu do I ligi. A on mówił, że widzi jak pracuję, jakie jest moje zaangażowanie i nie wierzy, żeby przy takiej pracy nie wyjść z kryzysu. To się przełożyło na sukces, ale nie każdemu w Polsce jest to dane. Mamy przykład ostatni. Nie chcę być źle odebrany, ale spójrzmy na Ivana Djurdjevicia. Kibicowałem mu. Na początku pracy trenerskiej błędy muszą się pojawiać. Nie mówię, że trener Djurdjević takie błędy popełniał, ale wiem po sobie, że na początku potrzeba też dużo szczęścia. Młody trener pewnych rzeczy po prostu jeszcze nie wie. Ta wiedza przychodzi po doświadczeniach, często bolesnych.

Nie chcę pana stawiać w niezręcznej sytuacji, ale pana zdaniem Lech miał aż tak poważny problem?

(dłuższa przerwa). Mam być szczery? Odpowiem inaczej. Lech zagrał inaczej w Białymstoku niż we wcześniejszych meczach.

Myśli pan, że piłkarze wcześniej się nie przykładali?

Ja tego nie powiedziałem. Powiedziałem tylko, że Lech zagrał inaczej niż we wcześniejszych meczach.

Wyjdźmy z piłki. Jacy ludzie, poza Alexem Fergusonem, stanowili dla pana inspirację?

Na pewno człowiekiem, który bardzo dużo mnie nauczył, był obecny kierownik Śląska, Andrzej Traczyk, z którym pracowałem w Głogowie. Facet o niesamowitej liczbie pasji, który interesuje się chyba każdym tematem. Myślę, że powinien pójść do „Jednego z dziesięciu”.

Udawało się panu Andrzejowi wyciągnąć pana głowę z boiska?

Pierwszy mi mówił: – Irek, tego jest u ciebie za dużo. Nie możesz tak ciągle. W Głogowie było tak, że Andrzej dwa razy w tygodniu spał w moim mieszkaniu. Bywało, że coś analizowałem, a on zabierał mi komputer: chodź, obejrzymy film. Chodź, pójdziemy na spacer. I szliśmy. A on opowiadał o pomnikach, miejscach, historii. Jak jechaliśmy autokarem, o każdym mieście opowiadał historie. Mieliśmy zawodnika, który chorował na chorobę lokomocyjną i zawsze siedział z przodu. Jak wychodził, po 6-7 godzinach słuchania historii Andrzeja, to z wielką głową. Zagrał kiedyś słabszy mecz, śmialiśmy się: Andrzej, ty mu tyle do głowy nawaliłeś, że o piłce zapomniał.

A sama pasja do piłki jak została u pana zaszczepiona?

Przez ojca. Miałem pięć lat, zabrał mnie na mecz Śląska. Był to Śląsk z Tadeuszem Pawłowskim, Januszem Sybisem.

Szybciej chodziło serce, gdy pierwszy raz spotkał pan trenera Pawłowskiego na swojej ścieżce?

Trener Pawłowski jako piłkarz dla mnie był bardziej szanowanym nazwiskiem, za młody byłem, żeby dobrze go pamiętać z boiska. Idole byli później – Tarasiewicz, Rudy, Prusik. Nie powiem, duże przeżycie, gdy spotkałem trenera Tarasiewicza na kusie UEFA A. Generalnie mam jednak taką refleksję, że kiedyś autorytetów ludzie mieli więcej.

Piłkarze ich nie mają?

Mówię bardziej ogólnie. Pan ma wiedzę w swoim fachu. Jakby pan ze swojego zakresu coś mi powiedział, nie odważyłbym się dyskutować. Bo nie mam takiej wiedzy, żeby zabrać stanowisko. To tak jakby ktoś przyszedł z ulicy i pytał dlaczego taki skład dzisiaj wystawiłem, a nie jest na treningu codziennie, nie ma go w funkcjonowaniu zespołu. To tylko przykład piłkarski, bo chciałbym odnieść go szerzej. Dziś potrafimy podważać autorytety bardzo szybko.

A swoją drogą, często zdarza się, że ktoś pyta: Irek, co to za skład?

Tak może nie, ale najbardziej irytują sytuacje po meczu. Jak wygrasz, pytań nie ma. Jak przegrasz, zawsze jest: czemu ten a nie tamten. A przecież przyczyny mogą leżeć zupełnie gdzie indziej niż w personaliach, mecz to tysiąc składowych. Trener Lenczyk powiedział kiedyś, że jak człowiek usiądzie na trybunach, to dwóch najgłupszych ludzi na stadionie to ci co siedzą na ławkach trenerskich. Tak to widzą trybuny. I jak tu budować autorytet? Jeden przegrany mecz i autorytet jest zburzony.

Jakie książki pozapiłkarskie były dla pana najważniejsze?

Na pewno najszybciej przeczytałem biografię Ala Capone. Chyba w dwa dni. Jak potem film oglądałem, pierwszy raz uderzyła mnie świadomość, że film nie oddaje książki i książka jest na pierwszym miejscu. Takie życiowe i przerażające zarazem, że jeden z największych gangsterów ostatecznie poszedł do więzienia nie za to, że zabijał, tylko za to, że podatków nie płacił. Żebyśmy mieli jasność: nie ma u mnie żadnych inspiracji tą postacią. Capone nie dawał drugich szans. Jak ktoś go zawiódł, do widzenia. Nigdy bym tak nie zrobił. Ta książka po prostu mnie wciągnęła. Ciekawe natomiast może to, że historia Capone pokazuje do czego potrafi doprowadzić zakaz. Po wprowadzeniu prohibicji ludzie pili jeszcze więcej alkoholu, kręcili biznesy, rodziły się różne patologie. Trzeba budować świadomość innymi metodami.

Nie wierzy pan w zakazy?

Będzie miał pan syna, córkę. Będą wchodzić w dorosłość. Pan mu nie pozwoli wypić alkoholu i co, nie wypije? Wypije, tylko z kolegami. Pamiętam jak było kiedyś z papierosami. Sam nigdy nie paliłem. Dzisiaj może to łatwe, bo społeczeństwo pali mniej, ale kiedyś palenie było nagminne, nawet w zespołach piłkarskich paliło osiemdziesiąt procent zawodników. Była presja, żeby palić. Tato mi powiedział:

– Irek, masz osiemnaście lat. Jeśli palisz, to możesz przy mnie.
– Tato, nie palę.
– Ale jeśli zaczniesz, nie pal za moimi plecami.

Z palących kolegów, najbardziej papierosy smakowały tym, których rodzice za palenie najmocniej ganiali.

Panu tą filozofię udało się wprowadzić w wychowaniu swoich córek?

Każdy przykład jest inny, sytuacje różne, ale na pewno jestem dumny z tego jak zostały wychowane.

Oglądają mecze?

Tak.

Dzwonią: tata, czemu nie grał ten czy tamten?

Nie, są skrajnie nieobiektywne, nawet jak przegramy dzwonią i mówią, że byliśmy lepsi (śmiech).

Wczoraj był dzień trenera piłkarskiego. Czego trenerowi piłkarskiemu życzyć?

Szczęścia można życzyć, cierpliwego prezesa. Natomiast ja powiem inaczej. Nie wiem czy uda się to dotrzymać, ale powiedziałem sobie kiedyś, że jeśli dojdę do momentu, w którym wpadnę w rutynę, to skończę z tym zawodem. Bo tu nie będzie chodziło o mnie, tylko o tych, z którymi współpracuję.

Ale jest pan na takim poziomie. I co, rzuca pan, zaczyna gdzie indziej od zera?

Lepiej to, niż innych krzywdzić. Pieniądze nigdy nie były w moim życiu najważniejsze. Są ważne, pomagają, ale to nie one napędzają życie. Niech pan sam sobie zada pytanie: ile razy głód pieniędzy sprawił, że ktoś się dorobił? A ile razy były efektem ubocznym tego, że ktoś w ogóle o nich nie myślał tylko z pasją realizował się w swojej dziedzinie?

Rozmawiał Leszek Milewski