Marcin Mięciel: Rośnie nam pokolenie schorowanych ludzi

Z jakich programów i czasopism uczył się gry w piłkę nożną i przeciwko jakim drużynom grał na osiedlu? Który piłkarz był jego idolem, a dlaczego koledzy nazywali go Sokrates? Jak w wieku 15 lat trafił do Lechii? Jaki jest poziom organizacyjny i sportowy na Pucharze Tymbarku? Czy presja na Pucharze Tymbarku nie jest zbyt duża? Jaki jest poziom szkolenia w Polsce? Dlaczego rośnie nam pokolenie schorowanych ludzi? Dlaczego dzieci częściej narzekają niż dekadę temu? Czy warto szybko wyjechać do zagranicznego klubu? Czy mógł zrobić większą karierę? O tym wszystkim opowiedział nam Marcin Mięciel. 

Marcin Mięciel: Rośnie nam pokolenie schorowanych ludzi

Trafił pan do klubu w wieku 15 lat. Co było wcześniej?

Przede wszystkim grałem w piłkę z kumplami, ale robiłem też sobie treningi. Czasami było trudno wymyślić coś nowego, ponieważ nie było Internetu, programów o piłce. Czerpałem wiedzę z programu trenera Kalagi, który leciał w niedzielę. Choć i tam ćwiczeń pokazanych było niewiele, bo chyba tylko pięć minut przeznaczali na aspekty treningowe. Kupowałem również gazetę „Żołnierz Polski”, w której była rubryka szkoleniowa.

Obecnie materiałów szkoleniowych jest znacznie więcej, a poza tym jest mnóstwo akademii piłkarskich. Rzadkością już jest, by ktoś szlifował umiejętności piłkarskie na podwórku. W moich czasach było to dość powszechne, ponieważ grało się na podwórku od rana do wieczora.

Trenował pan sam czy z kolegami?

Zwykle trenowałem z kolegami, ponieważ mieliśmy swoją drużynę na osiedlu. Z racji tego, że byłem najlepszym zawodnikiem, prowadziłem treningi. Nazwy ekipy nie mieliśmy, gdyż graliśmy blok na blok. Takie zasady funkcjonowały chyba na wszystkich osiedlach. Ba, zdarzało się nawet grać klatka na klatkę.

Jak nikt chciał grać – sporadycznie się tak zdarzało – trenowałem sam. Generalnie nie miałem nigdy problemu, by wyjść samemu z domu i poćwiczyć uderzenia, drybling, przyjęcie.

Graliście w takie gry jak „Tysiąc” „Jedno”?

Na pewno graliśmy, ale chyba inaczej się nazywały. W ogóle mam wrażenie, że co osiedle gry miały inne nazwy. Zasady też zwykle były zróżnicowane. Jeśli chodzi o „Jedno” to pamiętam, że każdy mógł raz odbić piłkę i trzeba było strzelić gola głową i nogą.

W powietrzu można było odbić trzy razy.

Mogło tak być (śmiech). Zimą graliśmy na korytarzu, a jak nas wyrzucił woźny, tematu nie odpuszczaliśmy. Zrobiliśmy sobie takie małe bramki z drewna i graliśmy piłeczką do tenisa ziemnego. Z perspektywy czasu mam wrażenie, że właśnie w trakcie tych zabaw człowiek nauczył się techniki.

Rozgrywaliście spotkania, w których przydzielaliście sobie nazwiska gwiazd futbol?

Na mnie mówili Socrates, ponieważ Brazylia wówczas była na topie. Później ksywka przekształciła się w „Soki”, ale nadal chodziło o Brazylijczyka. Sam wzorowałem się jednak na Hugo Sanchezie, ponieważ podobały mi się jego przewrotki. Oczywiście trudno było oglądać wszystkie spotkania, ale czasami Real trafił się w telewizji. W wiadomościach również były jakieś skróty.

Przewrotek nauczył się pan podwórku?

Zaczynało się od zabawy w piaskownicy. Rzucaliśmy sobie piłkę z kolegami i próbowaliśmy. Później podrzucaliśmy już nogą. Po jakimś czasie doszedłem do perfekcji, co później zdarzyło się wykorzystać w profesjonalnym futbolu.

Stefan Majewski powiedział mi niedawno, że w jego czasach z turniejów młodzieżowych były tylko zimą „Biały Miś” i latem „Turniej Dzikich Drużyn”. Sebastian Mila z koli dobrze pamięta zagraniczne rozgrywki młodzieżowe. A jak było w pana czasach?

Poza szkolnymi turniejami wiele tego niestety nie było. Co prawda raz znalazłem w gazecie ogłoszenie, zebrałem nawet ekipę, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Impreza odbywała się w innym mieście i nie było nas stać, żeby pojechać.

Dopiero w wieku 15 lat zagrałem w fajnym turnieju, który organizowała Wisła Tczew. Graliśmy na głównej płycie, co już wiele dla nas znaczyło. Przeskok do innej rzeczywistości, gdyż do tej pory kopaliśmy na boiskach betonowych i żwirowych. Ustawiłem kolegów w obronie i sam wszystkich kiwałem. Po jednym ze spotkań podszedł do mnie facet i zaproponował, żebym przyjechał na trening do Lechii Gdańsk.

Obecnie turniejów jest mnóstwo.

Super sprawa, ponieważ takie rozgrywki są potrzebne. Tym bardziej że organizowane są turnieje o zróżnicowanym poziomie. My z akademią jeździmy na zagraniczne zawody, na których mierzmy się z Manchesterem City, Juventusem i innymi topowymi klubami. Chłopcy nie grający na tak wysokim poziomie, startują w turniejach lokalnych, szkolnych, wojewódzkich. Każdy znajdzie coś dla siebie.

Mówimy o innych czasach, a najlepiej to widzę po moich chłopakach. W wieku jedenastu lat grali już na stadionach Narodowym, Zawiszy, Arki Gdynia. Mierzyli się z Manchesterem City, Bayernem Monachium, Borussią Dortmund. Ja w ich wieku mierzyłem się z blokiem numer pięć na boisku betonowym.

Michał Listkiewicz powiedział mi, że podobają mu się rozgrywki „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” ponieważ grają w nim chłopcy, którym ruch jest bardzo potrzebny, a także przyszłe gwiazdy sportu.

Szczerze mówiąc nigdy nie graliśmy w Pucharze Tymbarku, ponieważ trzeba mieć status UKS. Sam pomysł i Turniej oceniam jednak pozytywnie. Fajna inicjatywa, dzięki której cała rzesza dzieciaków może ze sobą rywalizować.

Zbigniew Boniek chciał zorganizować turniej dla amatorskich drużyn, żeby mogły się pokazać szerszej publiczności. Już sam finał na Narodowym jest ogromnym przeżyciem dla dzieciaków. Chłopcy spełniają marzenia, a przede wszystkim dostają motywacyjnego kopa. Wspomnienia z gry na Narodowym powodują, że trenują jeszcze więcej, by kiedyś regularnie grać na wielkich stadionach.

Finał na Narodowym, gwiazdy polskiego sportu, ludzie z PZPN, znani sędziowie i komentatorzy… Czy dla tych dzieciaków, to jednak nie za duża presja?

Futbol zawsze będzie wiązał się z presją. Na Narodowym grają najlepsi, którzy marzą o tym, by zostać piłkarzami. Wspomnienia z tego turnieju – nawet pomimo porażek – działają motywująco. Gdyby dziecko nie chciało w tym uczestniczyć, nie chodziłoby nawet na treningi. Nikt nikogo nie zmusza, a tak naprawdę dzieci pragną tego typu presji i przygód.

Powinniśmy uczyć presji od najmłodszych lat?

W Polsce zdania są podzielone, ponieważ jeden obóz twierdzi, że nie powinno być wyników. Trochę tego nie rozumiem, bo jeżdżę do Niemiec od pięciu lat i tam najmłodsze dzieciaki uczy się wygrywania. W Polsce natomiast niektórzy uważają, ze należałoby złożyć bramki i grać dla zabawy… Piłka zawsze polegała na zdobywaniu bramek. Dzieci cieszą się, że strzelają gole. Muszą nauczyć się wygrywania i przegrywania. Oczywiście po porażce jest płacz, ale przecież taka reakcja jest normalna. Jak dzieci trenują szachy, przesuwają pionki bez celu? Kompletnie nie trafiają do mnie argumenty, żeby nie uczyć najmłodszych dzieci wygrywania i przegrywania.

Można również w szkołach zrezygnować z ocen.

Początkowo chcieli z tego zrezygnować wśród najmłodszych. Zrobili opisowe oceny, ale przecież to także coś oznacza. W końcu nie napiszą każdemu dziecku identycznej notki. Zresztą to byłoby krzywdzące, bo jedni muszą się uczyć mniej, a drudzy więcej. Stopnie pokazują poziom i mobilizują do pracy.

Jaki jest poziom szkolenia w Polsce?

Bardzo zróżnicowany. Byliśmy już we wszystkich klubach Ekstraklasy, gramy w zagranicznych turniejach. Fakty są takie, że są kluby, które bardzo dobrze szkolą. Znam również małe szkółki, które wykonują świetną robotę. Wielu trenerów chce się dokształcać i żyje tym zawodem, ale nie brakuje również słabszych szkoleniowców. Tak samo akademii, w których tylko patrzy się na wynik, co oczywiście jest bardzo złe. Nie zapominajmy również o prezesach oczekujących natychmiastowych rezultatów.

W naszej akademii uczymy, żeby grać od tyłu. Rozgrywamy akcje od bramkarza, co wiąże się z tym, że tracimy na początku sporo bramek. Rodzice denerwują się na nas, ale po czterech latach możemy rywalizować z zachodnimi klubami. Efekty nie przychodzą od razu, potrzeba cierpliwości. Niektórzy trenerzy chcą tak uczyć, ale nie mogą, ponieważ prezes naciska na wyniki.

Zbigniew Boniek powiedział po „Pucharze Prezesa”, że powinno uczyć się gry na małym polu. Niektórzy szkoleniowcy wiedzą o tym doskonale, ale nie wytrzymują presji rodziców, prezesa klubu. Sam nie raz słyszałem pretensje, że po co tak gramy, jeśli można wybić piłkę na oślep. Owszem, można wybijać zawsze, ale tak oszukujemy dzieci. Wyniki może i będą lepsze, ale co z tego skoro ten chłopiec już nigdy nie nauczy się grać w piłkę?

Byłby pan za tym, żeby zabronić rodzicom przychodzenia na mecze i treningi?

Dużo rozmawiamy z rodzicami. Niektórzy rozumieją, ale są jednostki niereformowalne. Cały czas coś im nie pasuje, chcą ingerować w trening, pouczają trenera. Jak już zaprzestaną tego, zapewne strofują dzieci w domu. Nie wiem więc czy taki zakaz przyniósłby efekty. Jak ktoś będzie chciał, to i tak nakieruje dziecko według swoich zasad. U nas rodzice mogą przychodzić na ostatni kwadrans zajęć, gdy jest gierka.

Uważa pan, że obecnie trudno zahartować w młodym człowieku ducha sportu, ponieważ wszystko ma podstawiane pod nos?

Paradoks jest taki, że teraz jest lepiej, a tak naprawdę gorzej. Tym bardziej w dużych miastach, gdy młodzi ludzie mają wszystko. Dziecko jest wożone od rana do wieczora samochodem, gdyż inaczej nie można. Na wsiach tego ruchu jest dużo więcej. Oczywiście nikt nie chciałby, żeby tak było, ale fakty są takie, że dzieci w dużych miastach przez cały dzień siedzą. Tak jak my marnują czas w korach, bo prawda jest taka, że dziecko do szkoły, na trening, dodatkowe zajęcia, do kolegi jest zawożone autem. Nic z tym nie zrobimy, ponieważ każdy rodzic chce dla dziecka jak najlepiej. Sam mam dzieci i wiem doskonale jak to wszystko funkcjonuje.

Mam wrażenie, że dzieci częściej narzekają, niż dekadę temu.

Coś w tym jest, ale dziecko czerpie od rodzica. Mamy w Akademii rewelacyjną murawę. Często słyszę, że kluby Ekstraklasy mogłyby nam pozazdrościć. Raz przyjechał jednak rodzic, który był oburzony, że trawa jest przycięta na trzy centymetry, a nie dwa. Dziecko słucha ojca i przetwarza.

Dzieci mają teraz wszystko, ponieważ są balony, hale, orliki, boiska z naturalną nawierzchnią. Kiedyś człowiek trenował w śniegu po kostki i nikt nie narzekał. Teraz rodzic potrafi zadzwonić, czy odbędzie się trening, bo spadł śnieg albo deszcz.

Częste zwolnienia z WF-u są dużym problemem?

Bardzo dużym problemem. Dzieci nie potrafią wykonać najprostszych ćwiczeń. Ostatnio chcieliśmy zrobić test siły i rzucaliśmy piłką lekarską. Połowa drużyny nie potrafiła tego zrobić. Zapytałem chłopców, czy wykonywali takie ćwiczenie w szkole? Okazało się, że wszyscy pierwszy raz mieli piłkę lekarską w dłoniach.

Większość dzieciaków nie potrafi skoczyć przez kozła, rzucić piłką, zrobić przewrotu w przód, poprawnej pompki, dziesięciu brzuszków. Państwo powinno pochylić się nad tym problemem, gdyż krzywdzimy młodych ludzi. Nie chodzi przecież o to, żeby wychowywać wielkich sportowców, ale zdrową młodzież. Rośnie nam pokolenie schorowanych ludzi. Sprawa naprawdę jest poważna, bo pamiętajmy w jakich czasach żyjemy: smog, niezdrowe jedzenie, siedzący tryb życia. Moim zdaniem do ukończenia liceum WF powinien być traktowany bardzo poważnie.

Co było najtrudniejsze, gdy trenował pan futbol w młodzieńczych latach?

Oczywiście było mi trochę przykro, jak musiałem iść na trening, a koledzy szli nad jezioro. Byłem jednak tak zafascynowany piłką, że nic nie mogło mnie zatrzymać. W wieku 15 lat pojechałem do akademii Lechii. Przez trzy lata codziennie wstawałem o 05:00 rano, by dojechać z Tczewa do Gdańska. Co prawda zajęcia zaczynały się o 08:00 ale musiałem przesiąść się z pociągu do kolejki i na końcu był jeszcze tramwaj, więc trochę to trwało. Szkoła kończyła się zwykle o 14:00, a trening był o 17:00. Szliśmy więc z kumplem piechotą 10 km do klubu, bo i tak nie było co robić. Kończyło się ćwiczenia około 19:00 i grubo po 21:00 byłem w domu. Kolacja, lekcje i spać. Nie miałem jednak z tym problemu, ponieważ cieszyłem się, że gram w dobrym klubie. Zawsze chciałem być piłkarzem.

Trudno było przestawić się z podwórkowego grania na treningi w akademii?

Do 15 roku życia trenowałem na malutkich boiskach, ale nie miałem żadnego problemu, by strzelać bramki na pełnowymiarowych płytach. Właściwie nie widziałem w tym żadnej różnicy. Praktycznie od razu zostałem królem strzelców i wyróżniałem się na tle rówieśników, którzy w akademii trenowali już wiele lat.

Stosunkowo szybko wyjechał pan z Polski. Co doradziłby pan młodym piłkarzom, którzy dostali ofertę z zachodniego klubu?

Wyjazd jest indywidualną sprawą. Wszystko zależy od tego, jak piłkarz jest poukładany pod względem mentalnym. Kiedyś było inaczej, gdyż mało kto wiedział, jak trenuje się w zagranicznym klubie. Teraz o wszystkim wiemy, dlatego łatwiej przygotować się na taki przeskok. Uważam jednak, że warto rozegrać kilkadziesiąt spotkań w Ekstraklasie, nim wyjedzie się do zachodniego klubu. Samo przejście z piłki juniorskiej na seniorską bywa trudne, więc najlepiej wykonać je w rodzimym kraju.

Co doradziły pan 12-letniemu Marcinowi Mięcielowi?

Żeby jeszcze więcej trenował.

Dało się więcej?

Gdy miałem 12 lat może faktycznie się nie dało, ale w wieku 18 lat chciałem, ale nie mogłem. Trenerzy zabraniali mi zostawać po treningach, bo mówili, że będę przemęczony. Z perspektywy czasu nie zgadzam się z tym, gdyż uważam, że młody piłkarz powinien pracować jak najwięcej.

Mógł pan osiągnąć więcej w piłce?

Zastanawiam się zawsze, czy jak bym poszedł od razu do Panatinaikosu, nie osiągnąłbym zdecydowanie więcej? Grecy wówczas regularnie grali w Lidze Mistrzów, więc dostałbym niezłego kopa. Zostałem w Legii, ponieważ plany były duże, ale ostatecznie nic z nich nie wniknęło. Jasne, pieniądze klub miał spore, ale nie doszło do żadnych spektakularnych transferów. Tak naprawdę nie wygraliśmy nic znaczącego.

Rozmawiał: Bartosz Burzyński