Marek Konieczny: Największym problemem polskiej piłki są trenerzy

Był kierownikiem w Wiśle Kraków, a teraz prowadzi swoją akademię. Kto dał mu szansę debiutu w pierwszej drużynie „Białej-Gwiazdy”? Co uważa za największy problem polskiej piłki i która akademia zrobiła na nim największe wrażenie? Zapraszamy na rozmowę z Markiem Koniecznym, założycielem Akademii Piłkarskiej 21.

Marek Konieczny: Największym problemem polskiej piłki są trenerzy

Grał pan za dzieciaka w piłkę?

– Kopałem piłkę, nie grałem. W Polsce grał Deyna, Szymanowski – tak się w Krakowie mówi. Kopałem w Wiśle od małego, a oficjalnie skończyłem na występach w rezerwach „Białej Gwiazdy”. Nieoficjalnie jednak dwa razy, gdy byłem kierownikiem pierwszej drużyny, trener Smuda dał mi szansę gry w pierwszej drużynie. Raz na turnieju charytatywnym w Chorzowie w meczu z Clearexem Chorzów. Był to mecz Mistrz Polski w piłce nożnej przeciwko Mistrzowi Polski w piłce halowej. Strasznie nas wtedy zlali, przegraliśmy 2:7. Miałem przyjemność w tym meczu, zaliczyć asystę przy golu Tomka Frankowskiego. Byłem nawet na zdjęciu w Gazecie Wyborczej, jak podaje piłkę (śmiech). Drugi raz dostałem szansę od trenera Smudy na meczu pokazowym z Kmitą Zabierzów. Dzisiaj kopię piłkę w oldboyach Wisły z wielkimi piłkarzami i jestem dumny, że mogę z nimi grać.

Kiedy stwierdził pan, że chce zostać trenerem?

– Zawsze chciałem być przy piłce, sporcie. Na studiach przytrafiła mi się kontuzja i musiałem przerwać grę nawet w tych rezerwach Wisły. Wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, gdzie grałem w polonijnych klubach, m.in. z Adamem Nawałką! Drużyna nazywała się Eagles Yonkers. Było w tym zespole kilku ligowców z polskich boisk. Wróciłem ze Stanów, bo nigdy mnie nie ciągnęło, żeby zostać tam na stałe.

Dlaczego zdecydował się pan wyjechać do USA?

– Moi rodzice wylosowali zieloną kartę i tam zostali. Chciałem wrócić do kraju, chyba właśnie dlatego, że wtedy nikt tam nie grał w piłkę. Miałem takiego kolegę Argentyńczyka, z którym chodziliśmy pokopać, ale pamiętam, że Meksykanie zawsze nas stamtąd wyganiali, bo chcieli grać w baseball. Wtedy już wiedziałem, że nie będę grał w piłkę profesjonalnie. Skończyłem AWF i chciałem zrobić specjalizację trenerską. Wtedy, będąc jeszcze na studiach, dostałem szansę od trenera Stanisława Chemicza i mogłem prowadzić i pomagać w najmłodszych grupach Wisły. Zostałem na dłużej.

Jak wyglądało wówczas szkolenie w Polsce?

– Jeśli powiem, że podobnie jak dzisiaj, to narobię sobie wrogów, ale wtedy nie było na to pomysłu i teraz też uważam, że nie ma. Książek możemy wydać dużo, zorganizować tysiące kursów trenerskich, zaprosić wielu gości z zagranicy, ale jeśli się nie zmieni mentalność ludzi pracujących w Polsce z młodzieżą, to będzie ciężko. Cały czas jest sporo osób, które pracują z młodzieżą, dla których najważniejszy jest wynik. Postawi dwóch największych do ataku i wygrają im mecz. To nie ma nic wspólnego z Narodowym Modelem Gry, czy budowaniem akcji od tyłu. Wtedy była książka pana Talagi, która była uważana za świętość. Tak naprawdę każdy trener robił to, co uważał. Nie było planów, programów, nikt nam niczego nie mówił, tylko po prostu szkoliliśmy.

Wisła starała się dobrze szkolić na tle innych polskich zespołów?

– Wisła od zawsze słynęła ze szkolenia młodzieży – mówiło się „Krakowska szkoła”. Gra Wisły się podobała, wykonywali dużo podań, często byli przy piłce. Na tym polu odnosiła duże sukcesy. Było trochę łatwiej, niż jest dzisiaj.

Dlaczego łatwiej?

Wtedy w Krakowie były tak naprawdę trzy kluby.

Wisła, Hutnik i Cracovia.

– Dokładnie. Zawodnicy, których rodziny były za Wisłą, szli do Wisły. Ci, co byli za Cracovią, do Cracovii, a jak ktoś mieszkał w Nowej Hucie, to szedł do Hutnika. To były trzy liczące się zespoły. Pamiętam, jak robiliśmy wtedy nabór, to przychodziło kilkuset chłopców z jednego rocznika. Dzisiaj przychodzi ich kilkudziesięciu. Dlaczego? Powstało pełno akademii, szkółek… Z jednej strony dobrze, bo coś się dzieje. Z drugiej natomiast są rodzice. Ludzie siedzą w pracy do wieczora, stali się wygodni i wolą oddać dziecko do akademii, która jest blisko ich domu, a nie wieść go, np. na drugi koniec miasta. Tu jest problem. Coraz więcej trzeba się starać, żeby wyciągać ich z tych mniejszych klubów.

To nie jest problem tylko Krakowa.

– Rozmawiałem kiedyś z kolegami z Lecha Poznań i mają oni przewagę nad Wisłą. Kraków jest podzielony na co najmniej dwa kluby, a w Poznaniu nie mają konkurencji. W Wielkopolsce wpadli na pomysł, żeby otworzyć szkółki w kilku lokalizacjach, gdzie robią nabory i jest to spore ułatwienie. Do tego są potrzebne pieniądze i warunki. O dziwo jest ciężej niż kilkanaście lat temu. Chłopcy są porozrzucani po wielu klubach i ciężko jest namówić rodziców, żeby tych zdolnych 8-10 latków dali do tych lepszych zespołów. Pojawiają się głosy – „Nie, jeszcze ma czas, tu ma kolegów, jak będzie starszy, to pójdzie”. Ten chłopak zaczyna szukać lepszego klubu, gdy ma 12-13 lat, bo przeważnie małe szkółki szkolą do tego wieku. Od tego wieku zaczynają się koszty, opłacenie ligi, sędziów. Kluby tego unikają i szkolą maksymalnie dwunastolatków. Rodzic zaczyna szukać czegoś innego dla tego dzieciaka, tylko że wtedy jest już o pięć, sześć lat za późno.

Czasami ta różnica może być nie do przeskoczenia.

– Kiedyś nie było problemu z dzieciakami, ale był problem z bazą, który jest do dzisiaj. Pewnie nikt w to nie uwierzy, ale jednym z lepszych boisk treningowych był taki trójkąt na parkingu i tam się trenowało z najmłodszymi. Ćwiczyliśmy też na istniejącym wtedy basenie,ale trzeba było uważać, żeby piłka nie wpadła do wody. Teraz w tym miejscu jest placyk dla dzieciaków. Pamiętam sytuację, gdy byłem już kierownikiem Wisły Kraków i przyjechała do nas delegacja z Chin. Nie wiem, skąd się tu wzięli, ale bodajże ze związku. Przyjechali z tłumaczem, bo chcieli zobaczyć, jak jest zorganizowany najlepszy wówczas polski zespół. Oni dopiero zaczęli budować wtedy swoją ligę, kluby. To było może piętnaście lat temu. Mówiłem po angielsku, dano mi tę delegację i kazano mi ich oprowadzić po klubie. Zobaczyli boisko treningowe, stadion, zrobili zdjęcia, a później usiedliśmy w kawiarni i zaczęli zadawać mi pytania. Jednego pytania nie zapomnę nigdy. Jeden z Azjatów zapytał ile mamy boisk treningowych. Tu wywiązał się dialog: „Jedno. No dobrze na zespół, ale ile macie łącznie? Jedno na te czternaście drużyn”. Odpowiedział, że jest to niemożliwe, ale tak było. Byli zaciekawieni, jak to funkcjonuje – no jakoś dajemy radę (śmiech). Zdobywaliśmy trofea w piłce seniorskiej, młodzieżowej, więc nie umiałem im wytłumaczyć, jak to działa. Chyba nie wzięli z nas przykładu, bo czytałem, że w Chinach powstała ogromna akademia z kilkudziesięcioma boiskami.

Był pan na stażach w Ajaxie Amsterdam, Manchesterze United, Nantes – która akademia zrobiła na panu największe wrażenie?

– Na pewno Ajax, bo dla mnie od zawsze był to wzór. Wszędzie zauważyłem jedną rzecz – piłka to naprawdę bardzo prosta gra. W każdym z klubów usłyszałem, że nieważne, czy masz dwa boiska czy dziesięć. Pytanie jest, co na nich robisz? Można mieć dziesięć boisk i robić na nich głupoty, a można mieć dwa i robić dobrą robotę. Mają wielu trenerów, diety, masażystów, fizjoterapeutów, ale to wszystko nie ma większego znaczenia. Jeżeli będziesz dobrze wykonywać swoje obowiązki na boisku, to cała otoczka staje się tylko dodatkiem. Dzisiaj rodzice często tego nie rozumieją. Ktoś im powie, że jest klub, w którym mają kilku trenerów, rozpiszemy diety, tylko nikt się nie zastanawiał, że tam przez dziesięć lat nikt nie grał w piłkę. Bardzo miło wspominam Manchester United. Byłem tam i treningi są tam bardzo proste. Na boisku są cztery znaczniki i z nimi potrafili zrobić cały trening. Często widzi się w Polsce, że zwłaszcza młodzi trenerzy po szkołach układają płotki, talerzyki, tylko te dzieciaki nie bardzo wiedzą, gdzie mają biegać, a co ważniejsze nie umieją podać futbolówki wewnętrzną częścią stopy, albo przyjąć piłki. Jak byłem pierwszy raz w Manchesterze, to miałem okazję być i w City i w United.

Jest różnica?

– Wielka.

Na czyją korzyść?

– United. Jeśli chodzi o obiekty, to zdecydowanie lepiej wygląda to w City. Mają nawet niebieskie boisko w barwach klubu. Ale tam jest korporacja. Nie można wyciągnąć aparatu, oddalić się 100 metrów od wyznaczonej ścieżki. Wszędzie są kamery i czuje się tam dosyć sztywno. Za to w United od pierwszego dnia wzięli mnie, całego ubrali w klubowe ubrania, powiedziano ochronie, że jest tu trener z Polski, który może chodzić po wszystkich obiektach. Gdy rodzice przywożą dzieci na trening, jest tam coś w rodzaju kawiarenki z tarasem. Jak mają szczęście, że ich dzieciak akurat trenuje na najbliższym boisku, to jeszcze coś widzą, ale jak trening jest na boisku numer dwanaście, to mogą się tylko domyślać, co tam się dzieje. Mogłem wszędzie wejść i miałem okazję zjeść śniadanie z Victorem Valdesem i Angelem Di Marią, bo akurat ich spotkałem i też nie było problemu.

Mógł pan swobodnie z nimi porozmawiać?

– Tak, przedstawili mnie. Porozmawiałem nawet z Ryanem Giggsem, który mnie zaskoczył, bo pierwsze co do mnie powiedział to „dzień dobry”. Okazało się, że Kuszczak go tego nauczył. W ogóle byłem wtedy w szoku, bo poznałem go na treningu, gdzie był z synem, normalnie wśród rodziców. Stałem obok trenerów Manchesteru i tak patrzę… tam stoi przecież Ryan Giggs! Dla trenera nie było to coś niezwykłego, bo widują go codziennie. Poprosiłem, żeby mnie przedstawili, podeszliśmy. Dla mnie było to duże przeżycie. Gdy byłem w Manchesterze, trenerem pierwszego zespołu był Louis Van Gaal.

Jego też miał okazję pan poznać?

– Jego akurat nie, bo pierwsza drużyna była na wyjeździe. W budynku pierwszej drużyny jest pokój, który zawsze należy do pierwszego szkoleniowca. Opowiedzieli mi za to, co zrobiłby Sir. Alex Ferguson, gdyby mnie zobaczył. Na 100% zainteresowałby się, kim jestem, zaprosił mnie na herbatkę, porozmawiał, bo on traktował tak każdego.

Prywatnie jest pan kibicem jakiej drużyny?

– Manchesteru United.

No to mogło być spełnienie dziecięcych marzeń.

– Ujęli mnie tym, że wszystko jest tam, jak w jednej, wielkiej rodzinie. Miałem przyjemność być tam już trzykrotnie i za każdym razem jestem miło goszczony. Dzięki takim wyjazdom mogę zobaczyć, że nasza piłka nie różni się niczym od tamtej. Zawsze powtarzam, że różnica między nami a zachodem, to, nabór, selekcja i trenerzy. To jest nas największy problem. Nie dzieciaki. Nasz ośmiolatek naprawdę niczym nie różni się ośmiolatka z Anglii, Włoszech, Niemiec. Różnica zaczyna się pojawiać później. Naszym problemem jest też klimat. Przez pół roku musimy grać na halach. Od końca października do końca marca, musimy grać na halach. Tam cały rok trenują na boiskach. Jak sobie policzymy dziesięć lat szkolenia, gdzie połowę trzeba spędzić w hali, to jesteśmy pięć lat do tyłu.

Może mam trochę kontrowersyjne poglądy. Wybudowano w Polsce dwa tysiące orlików i niby wszystko super. Tylko że na orliku grają chłopcy do 11-12 roku życia, a ci starsi, dalej nie mają gdzie trenować. Wolałbym zamiast tysiąca orlików, sześćset, czy siedemset pełnowymiarowych sztucznych boisk w całym kraju. Za te same pieniądze będą trenować i mali i więksi. A tak, starsi zawodnicy nadal nie mają gdzie ćwiczyć.

Kto jest pana trenerskim autorytetem?

– Miałem przyjemność trenować z kilkoma znanymi, polskimi trenerami w Wiśle Kraków. Trener Lenczyk kiedyś mi powiedział, że „Trenerem się jest, a kierownikiem, prezesem bywa”. Miałem wielką frajdę, że trener Lenczyk, czy Dan Petrescu pozwalali mi czynnie uczestniczyć w treningach. Mogłem normalnie trenować z pierwszą drużyną, co sprawiało mi dużo radości. Trener Petrescu wręcz chciał mnie cały czas przy sobie, żebym był tłumaczem. Nie raz dostałem łokcia przy stałych fragmentach gry od Arkadiusza Głowackiego i zawsze mu mówiłem „Głowa, ja tu tylko stoję”. Arek odpowiadał „Maruś, nie ma miękkiej gry”. Współczuje polskim piłkarzom, którzy przechodzili blisko niego (śmiech). Pracowałem z trenerem Okuką, Engelem, Nawałką, Moskalem, Smuda. Największe polskie nazwiska. Od każdego mogłem się czegoś nauczyć. Trener Nawałka już wtedy był tytanem pracy.

Czyli to wszystko prawda, że w klubie pojawiał się pierwszy, a wychodził ostatni?

– Musiałem być pod parą przez dwadzieścia cztery godziny. Potrafił zadzwonić o 3:00 w nocy, żebym mu sprawdził, czy Kowalski gra bardziej prawą, czy lewą nogą. Trener Okuka siedział głównie w komputerze, z Jerzym Engelem byliśmy najbliżej Ligi Mistrzów. Bardzo się zaprzyjaźniłem i do dzisiaj mam kontakt z trenerem Petrescu. Dzięki jego pomocy będziemy gościć w Krakowie, Mistrzów Rumunii CFR Cluj, z którymi drugi raz zdobył mistrzostwo. Zawsze mi imponował. Jak trening miał trwać godzinę i piętnaście minut, to tyle trwał. Zwracał uwagę na detale. Swoją pracę argumentował licznymi sukcesami i do dzisiaj darze go dużą sympatią. Uważam, że był to dobry trener, który trafił do Wisły w złym momencie. Wtedy Wisła oddała Maćka Żurawskiego i Tomasza Frankowskiego, a w zamian przyszedł Branko Radovanovic i Paweł Kryszałowicz, który najlepsze lata miał już za sobą. Oczekiwano od nich, że zastąpią ten świetny duet. Petrescu został zwolniony, gdzie zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski. Na przeddzień meczu z Sevillą z okazji 100-lecia klubu podziękowano mu za pracę. Bardzo go to zabolało.

W wywiadzie z „PS” mówił pan, że dostał propozycję wyjechania trenować dzieciaki do egzotycznego kraju. Można wiedzieć dokąd?

– Miałem propozycję z Malediwów. Kiedyś znalazłem coś w rodzaju ogłoszenia, że jedna z akademii na Malediwach szuka trenera w Polsce na staż. Wysłałem swoje CV, skontaktowali się ze mną i trochę się go przestraszyli, bo napisałem o wszystkich stażach. Bali się, że nie zapewnią mi odpowiednich warunków, ale odpowiedziałem, że chciałbym tam wyjechać na dwa, trzy miesiące i bawić się z dzieciakami przy piłce. Traktowałem to w ramach przygody, spełnienia marzeń. Niestety, nie wyszło. Porozmawiałem z trenerem z Polski, który tam pracował. Przyjechał do Krakowa, ale coś się tam pozmieniało i chyba go zwolnili. Ostatecznie nie pojechałem, ale dalej jest to moim marzeniem i wierzę, że prędzej, czy później, uda mi się je spełnić.

Decyzja o założeniu Akademii Piłkarskiej 21 była spontaniczna?

– Plany narodziły się przy stoliku, na kawie z Tomkiem Frankowskim. Pracowałem w Wiśle z młodzieżą i miałem kontakt z pierwszą drużyną. Zawsze wydawało mi się to, jako coś normalnego, ale chyba nikt do dzisiaj tak nie robi. Zacząłem zapraszać na treningi swojej drużyny kolegów z pierwszego zespołu. Na jednym z treningów był Tomek, dla dzieciaków była to wielka frajda, bo mogli pograć w piłkę ze swoimi idolami, a Tomkowi się to spodobało. Mówił, że gdy skończy grać w piłkę, to fajnie byłoby mieć swoją szkółkę.

Mówił to luźno, czy miał konkretny plan?

– Luźno. Pierwotnie mieliśmy to robić w Wiśle. Chcieliśmy coś zmienić w klubie. Chyba się wtedy trochę przestraszono w drużynie, że chcemy za dużo pozmieniać i krzywo patrzyli się na nasze pomysły. Tomek wrócił z zagranicy, chciał grać w Wiśle, ale już wtedy kibice decydowali o drużynie i postawili veto na jego powrót do „Białej-Gwiazdy”. Stwierdziliśmy, że nie będziemy się pchali na siłę i otworzyliśmy własny klub. Zacząłem się dowiadywać, jak wygląda zakładanie klubu i trzeba było mieć bodajże piętnastu założycieli. Namówiliśmy kolegów z zespołu i wśród założycieli są Radosław Sobolewski, Kazimierz Moskal, Arkadiusz Głowacki, Artur Sarnat. Dokładnie 10 lat temu zaczęliśmy działać.

Początki były trudne?

– Na początku był samochód, mapa Krakowa i zaznaczone na niej szkoły. Jeździłem przez cztery dni i rozwieszałem plakaty. Robiliśmy zakłady, ilu dzieciaków przyjdzie. Ja zakładałem około trzydziestu, Mirek Szymkowiak był większym optymistą i powiedział, że około setki. Ostatecznie przyszło ponad stu-dwudziestu, a niektórzy grają do dzisiaj. Kto ma w Polsce wiedzieć, ten wie, że wykonanie i pomysł to moja zasługa, ale na plakatach zapraszali Mirosław Szymkowiak i Tomasz Frankowski. Mirek pracuje codziennie i bardzo się angażuje. Tomek chyba nie bardzo nadawał się do pracy z dziećmi, ale parę razy próbował (śmiech). Przyjeżdża na obozy, które organizujemy, jest na wszystkich większych turniejach i kilka razu do roku się tu pojawia. Wspiera nas także medialnie.

Uważa pan, że zbyt łatwo jest obecnie zostać trenerem?

– Zdecydowanie. Dzisiaj mając osiemnaście lat, można zacząć robić kursy i jak się ktoś dobrze zakręci, to wieku dwudziestu kilku lat można mieć UEFA B, czy nawet UEFA A. Zawsze jestem zdziwiony, gdy w Krakowie w grudniu jest największa kurso-konferencja i tam pojawia się czterystu trenerów. Potem to widzimy na meczach, gdy stoi człowiek przy linii i jedyne, co umie krzyczeć, to „Gramy swoje i wybij”.

To jest największy problem polskiej piłki?

– Myślę, że tak. Dla mnie największym problemem są trenerzy.

Trzeba ich lepiej szkolić, czy ograniczyć dostęp do tego, by zostać trenerem?

– Wydaje mi się, że powinna się zmienić mentalność. Nie mówię, że wszyscy, bo pojawiają się młodzi ludzie, którzy chcą nauczyć dzieci grać w piłkę, ale jest to tylko ułamek. Dla większości liczą się puchary, wynik, punkty. Zwłaszcza na turniejach halowych. Gdy pracowałem w Wiśle, często obserwowałem, że na zawodach, gdzie gra się po czterech, przyjeżdża dziesięcioosobowy zespół, a w turnieju gra pięciu, może sześciu. Pozostali chłopcy przez dwa dni siedzą na ławce i trener wpuszcza ich na boisko przy wyniku 3:0, żeby niczego nie zepsuli, ale w półfinałach, gdzie, jest powiedzmy 0:0, to oni nie mają prawa wejść na boisko. Dla mnie jest to chore. Kiedy mają się uczyć gry, skoro on go nie wpuści, bo „Krzysiu się pomyli, przegrają 0:1 i to będzie wielka katastrofa”. Oczywiście wynik jest ważny. Wychodzimy na boisko, żeby zwyciężyć, ale dla mnie nie może być najważniejsze, że przez cały mecz będę grał tymi pięcioma najlepszymi, a tamtych nie wpuszczę, bo przegramy.

Mówił pan także w wywiadzie w „PS”, że różnimy się od zachodu tym, że oni trenują więcej i lepiej. Dlaczego my też nie możemy?

– To jest pytanie do trenerów. Tam tempo jest zdecydowanie inne. Guardiola kiedyś powiedział, że „Graj, tak, jak trenujesz, trenuj, tak, jak grasz”. I to jest prawda. Nie da się trenować na pół gwizdka, a potem oczekiwać cudów. To też jest nasz problem. W grudniu jest największa konferencja dla szkoleniowców w Polsce, czyli Lech Conference. Zajęcia prowadził jeden z trenerów Borussii Dortmund i też nie zapomnę jednej rzeczy, którą tam powiedział. Prowadził zajęcia z juniorami Lecha i on na wypełnionej po brzegi arenie, przerwał zajęcia i powiedział, że to nie jest piłka, wszystko jest za wolno. To o czymś świadczy.

Rozmawiał: Bartosz Lodko

fot. 400mm.pl