Pomóc, zbudować, wywrzeć wpływ na społeczeństwo. O fundacji Gortata

Wszystko wzięło się z chęci.

Pomóc, zbudować, wywrzeć wpływ na społeczeństwo. O fundacji Gortata

Z chęci zrobienia czegoś dobrego, z chęci wsparcia młodych sportowców, z chęci pomocy potrzebującym, wreszcie – z chęci spłacenia długu wdzięczności.

– Chciałbym, żeby ludzie zapamiętali mnie jako człowieka, który coś zbudował, pomógł dużej grupie ludzi, wywarł wpływ na społeczeństwo – przyznaje za każdym razem Marcin Gortat, gdy temat z koszykówki schodzi na jego fundację. Na „Mierz Wysoko – MG13”. Na te wszystkie campy, mecze gwiazdy, wyjazdy do Stanów Zjednoczonych czy pomoc charytatywną.

*

– Mam dług do spłacenia, bo ktoś kiedyś wyciągnął do mnie pomocną dłoń.

– Marcin Gortat

*

– Zdarza się, że ludzie uważają, iż fundacja to coś, co żyje swoim życiem. Na zasadzie: Marcin daje nazwisko, przyjeżdża raz w roku, pokazuje się na eventach i tyle z jego udziału. Bzdura. Marcin żyje fundacją dzień w dzień, ma realny wpływ na wszystko, co się w niej dzieje.

– Paweł Stalmach, PR Manager fundacji

*

Przeogromne pieniądze, wielka sława, spełnianie marzeń z dzieciństwa.

Około 80 meczów w sezonie. Wyjazd za wyjazdem. Życie w samolotach i w hotelach. Podporządkowanie wszystkiego koszykówce. Gigantyczne poświęcenie. Zniszczone zdrowie, zepsuty kręgosłup, zdemolowane kolana. Sportowa depresja, do której przyznaje się w mediach trzech-czterech koszykarzy rocznie.

Coś za coś? Pewnie tak.

Biorąc te okoliczności pod uwagę, pojawia się pytanie. Jak nie tyle założyć fundację, co mieć na nią tak ogromny wpływ, jednocześnie będąc zawodnikiem NBA? Gościem, który – jak przyznaje brat Marcina, Filip – po podpisaniu kontraktu staje się produktem. Sowicie opłacanym, ale jednak produktem, który nie ma decyzyjności. Masz umowę? Możemy robić z tobą wszystko. Nie jesteś piłkarzem z Europy, który może grymasić, świrować, mieć coś dopowiedzenia. Jesteś koszykarzem NBA – jak się przeciwstawisz, to znikasz.

– Była taka sytuacja, że wysłaliśmy grupę campową, a w dzień wylotu okazało się, iż Marcin został wytransferowany. Nie mogliśmy nic zrobić – wszystko dograne, bilety kupione. Wylądowali, a mój brat, musiał lecieć z Phoenix i stawić się w Waszyngtonie. Więc byli na meczu, ale Marcina nie zobaczyli – opowiada Filip Gruszka, również członek fundacji. I faktycznie – takie są realia NBA. Dostajesz informację o transferze i masz 48 godzin, żeby stawić się w nowym klubie. Nikogo nie interesuje, że ktoś ma rodzinę, że ktoś ma mieszkanie, że ktoś ma swoje zobowiązania. Choć oczywiście Marcin bardzo słusznie kwituje, że skoro płacili mu 14 milionów rocznie za grę, to mieli prawo wymagać.

Właśnie w takich okolicznościach, gdzie gra się co drugi dzień, gdzie ma się kalendarz wypchany zadaniami, gdzie w domu bywa się wyjątkowo rzadko, Marcin Gortat wpadł na pomysł, by założyć fundację „Mierz Wysoko – MG 13”.

4

– Ludzie nie raz i nie dwa pytają, jak wygląda współpraca z taką gwiazdą podczas sezonu – zaczyna Paweł Stalmach, PR Manager fundacji, który wychował się z Gortatem w jednym bloku. Pisał o nim pracę magisterską, wcześniej razem grali w koszykówkę. Dziś – wraz z pozostałymi pracownikami – codziennie raportuje Marcinowi wszystko to, co robi w ramach działalności fundacji. Każde zadanie. Gortat wstaje, ma do tego wgląd, generalnie jest na bieżąco. Zawsze może coś dołożyć, coś zmienić. Wtedy dzwoni czy pisze. I tak funkcjonuje przepływ informacji pomiędzy Łodzią a Stanami Zjednoczonymi. Do tego Marcin ma na miejscu swojego asystenta, Michała Micielskiego, który wspiera wszystkie działania, koordynuje je. Bez niego byłoby trudno, przecież dzień zawodnika NBA jest przepełniony zajęciami. – Byłem ostatnio dwa miesiące na miejscu, odwiedzałem Marcina przez lata, więc widziałem, jak wygląda jego codzienność. Pobudka, trening, śniadanie, drugie śniadanie, drzemka, kolejny trening, przygotowania wideo, spotkania w szkołach, wizyty w szpitalach, obowiązki sponsorskie… Tak jak Marcin mówił w wywiadzie Pawła Kapusty – jego życie jest podporządkowane koszykówce, a jednak znajduje czas na działania fundacji – kontynuuje Stalmach.

Tak wygląda codzienność fundacji, która powstała w październiku 2009 roku. Gortat, zainspirowany grą w NBA, uznał, że warto stworzyć coś takiego jak fundacja i że warto stworzyć coś takiego jak campy. Pierwszy miał miejsce w Łodzi, wziął w nim udział Marcel Ponitka. Wtedy dzieciak marzący o karierze koszykarskiej, dzisiaj – reprezentant Polski. Przypadek? Gość, który wziął udział i tyle? Nie. Dość powiedzieć, że rok temu przyznał, iż chciałby spłacić dług wdzięczności wobec Marcina, więc jeździ na campy jako trener-wolontariusz. Filip Gruszka tylko w tym roku, w związku z tegorocznym wydarzeniem, otrzymał trzy maile, w których dawni uczestnicy wręcz błagali, by mogli jakoś pomóc przy campach.

– Wiadomo, że nie jest tak, iż Marcel głównie dzięki campom osiągnął duży sukces, ale nie ma wątpliwości, że stanowiły one dużą motywację. Popchnęły go do przodu. O to w tym wszystkim chodzi – podczas tak krótkiego okresu nie nauczysz nikogo, jak grać w koszykówkę, ale zmotywujesz, zaszczepisz chęć do grania – zauważa Stalmach.

Po pierwszym campie Gortat postanowił założyć fundację i – wzorem wielu zawodników NBA, którzy sporo zarabiają, więc mają potrzebę, by spłacić dług wdzięczności wobec społeczeństwa – pomagać charytatywnie.

Oczywiście w różny sposób.

Przecież Marcinowi zdarzyło się siedząc na basenie, przelać 125 tysięcy złotych na operację dziecka.

https://twitter.com/MGortat/status/760531812254937093

Przecież Marcinowi zdarzyło się przelać pieniądze na profesjonalną lupę dla niedowidzącej dziewczynki, gdy akurat zobaczył, że pojawiła się taka potrzeba.

Przecież Marcinowi zdarzyło się zamknąć akcję „Kaszanka”, która polegała na tym, by znaleźć Amerykanina, który zje kaszankę, a następnie przelać kilka dolarów na sprzęt dla dzieci. No i Gortat przelał, oczywiście znacznie, znacznie więcej niż potrzeba.

Co łączy te akcje? Absolutna spontaniczność.

Paweł Stalmach: – Takich sytuacji jest sporo, tylko że te, które wychodzą na światło dzienne, biorą się ze spontanicznych pomysłów Marcina. On pomaga znacznie, znacznie więcej niż widać to w internecie, ale w większości przypadków się tym nie chwali. Płaci na chore dzieci, na zwierzęta, ale to jego prywatna sprawa. Podejrzewam, że sam nie wiem o połowie wpłat, jakie dokonuje. W przypadku fundacji jest tak samo – nie chwalimy się, lecz działamy.

*

– Te 125 tysięcy złotych… Pełen spontan, żadna ustawka. Ot, przeglądał Twittera i spontanicznie trafił na tę informację.

– Paweł Stalmach.

– Niejeden przykład pokazał, że Marcin potrafi nas zaskoczyć. Ma chłopak dobre serce. Potrafi komuś pomóc, czasami, w przypływie emocji i zwykłej ludzkiej empatii.

– Filip Gruszka.

*

Systematyzując kwestię działalności charytatywnej. Z jednej strony, czysto prywatnie, działa Gortat. Z drugiej – sama fundacja.

Filip Gruszka: – Staramy się zawężać naszą działalność do pomocy „sportowej”. Chcemy rozwijać zdolności młodych talentów, opłacać treningi, obozy czy sprzęt sportowy, pomagać w przypadku kontuzji – przy rehabilitacjach. Wyszliśmy z założenia, że fundacji, które pomagają ludziom chorym, jest tak dużo, że te osoby mają gdzie tej pomocy szukać. Natomiast stricte sportowych fundacji jest niewiele, więc w tę stronę chcieliśmy pójść. Oczywiście, zdarzają się sytuacje takie, że Marcin zadzwoni i powie: „Proszę pomóc temu i temu”. Ktoś do niego napisze i pojawi się zryw serca. Ale niestety, musimy zdawać sobie sprawę, że pomoc dla ludzi chorych jest tak droga, że nie pomożemy im za dużo, a w to miejsce możemy pomóc dwóm-trzem dzieciom, które chcą rozwijać swoje talenty.

Wychowywaliśmy się z Marcinem na Bałutach, mamy doświadczenie jak wiele młodych, zdolnych dzieciaków przepadło. Nie mieli właściwego wsparcia, nie mieli gdzie trenować, nie mieli odpowiedniego sprzętu. Takich ludzi jest cała masa – mogą stać się znakomitymi sportowcami, ale i mogą powiedzieć, że przestają trenować, gdyż nie mają możliwości rozwoju, a rodzice nie wyrabiają finansowo. Więc jako fundacja tak działamy, a o pomoc stricte społeczną dba Marcin. Najczęściej prywatnie. Największą trudność stanowi to, że chcemy pomóc wszystkim, a – niestety – nie mamy takiej możliwości. Zainteresowanie jest ogromne, a miejsca i finanse – ograniczone. Nie jesteśmy studnią bez dna. Są sytuacje, że musimy odmawiać. Nierzadko pojawiają się trudne telefony, płaczące osoby w słuchawkach. Rodzice, dzieci…

Wiadomo, że oceniamy subiektywnie. Innej opcji nie ma.5

Czyli wszystko zapoczątkował camp w Łodzi, w tle pojawiła się działalność charytatywna, w międzyczasie powstawały kolejne projekty. Dziś flagową imprezą jest Marcin Gortat Camp – główny projekt, który napędza działania fundacji.

Po kilku edycjach, gdzie skupiano się wyłącznie na treningach dla dzieci, postanowiono, że fajnie byłoby spiąć wszystko finałem – wydarzeniem podsumowującym cały okres campów. Dlatego powstała idea meczu Gortat Team, czyli celebryci i gwiazdy, kontra Wojsko Polskie. Dalej jest Skills Challange, gdzie członkowie – jako Gortat Team – odwiedzają szkoły podstawowe w Polsce, robią treningi motywacyjne, a nagrodą jest wyjazd do Stanów dzieci z nauczycielem wychowania fizycznego. Mało? No to jeszcze „W-F na Zimowym Narodowym”, czyli – jak przekonują organizatorzy – absolutna petarda. Jednodniowe wydarzenie, które ma miejsce w okolicach mikołajek. – Dwa lata temu rozgrzewkę prowadziła Asia Jędrzejczyk. Generalnie staramy się sprowadzać ciekawe postacie, jak Mariusz Czerkawski, które doceniają pomoc Marcina. Jego tam, ze względu na sezon, fizycznie nie ma, ale po zakończeniu kariery obiecał, że pojeździ na łyżwach. Wcześniej miał zapisane w kontrakcie, że nie może, ale co do przyszłości, to trzymamy go za słowo! – przyznaje Stalmach.

Do tego – co bardzo, bardzo ważne – Marcin, na każdym campie, wybiera najbardziej utalentowanego chłopca i najbardziej utalentowaną dziewczynkę. Z tego rodzi się szansa udziału w wielkim finale. Dzieci, w przerwie meczu celebrytów z wojskiem, rywalizują o wyjazd do USA na mecz NBA. – Wypaliła nam ta formuła niesamowicie, pozwoliła rozhulać działania fundacji, rozlać je na cały kraj. Dzieci, co naturalne, są podekscytowane możliwością wyjazd do Stanów, szansą, by zobaczyć w akcji nie tylko Gortata, ale również wielu zawodników najlepszej ligi świata – opowiada Stalmach.

Właśnie, wyjazd do USA na mecz NBA.

Wydarzenie, które przyciąga. Wydarzenie, które wywołuje emocje. Wydarzenie, które działa na wyobraźnię.

Jak dać sobie szansę na wyjazd? Prosta sprawa. Trzeba uzasadnić, dlaczego chce się wziąć udział w campie. Podania czytają wszyscy członkowie fundacji, włącznie z Marcinem. Następnie sprawdzają, ile razy dane dziecko było na campie, gdyż wolą dać szansę świeżemu, niż trzeci raz temu samemu, jednak dzieci mogą zgłaszać się na wiele campów.

Stalmach: – Działa na wyobraźnie skala tych zapisów. Sześć-siedem lat temu udawało się zamknąć listę, nawet pojawiał się lekki nadkomplet. Ale lekki. Teraz skala całego wydarzenia jest ogromna. W tym roku o 7:45 wrzuciliśmy informację o zapisach, a o 8:15 pojawiło się 800 zgłoszeń. A na każdym campie mamy 135 dzieci w grupie młodszej i 65 w starszej!

Gruszka: – Nigdy nie udaje się oszacować dokładnie. Zawsze ktoś przyjdzie pod halę i wybłaga. Zazwyczaj mamy nadwyżkę!

Gdy uda się dostać na camp i potwierdzić swój talent, zostaje tylko spełniać marzenia dzięki wyjazdowi do USA…

*

Paweł Stalmach: – Dzieci lecą do Stanów, piękna historia trwa. Emocje są niesamowite. Masz 12, 13, czasami nawet 10 lat i lecisz do USA. Wchodzisz do hali, a tam 24 tysiące kibiców. Widzisz z bliska zawodników NBA, nierzadko z pierwszych stron gazet. W historii campów, poza Marcinem, pojawiało się w Polsce kilku zawodników NBA. Dwa lata temu zmieniliśmy formułę – postawiliśmy na reprezentantów naszego kraju, którzy mają dużo do przekazania dzieciakom, ale zdarzało się, że wspomniani zawodnicy ze Stanów o naszych dzieciakach pamiętali. Była taka sytuacja, że przed meczem Washington Wizards z Chicago Bulls byliśmy na parkiecie. Trwała rozgrzewka. Otto Porter, wówczas zawodnik Washington Wizards, powiedział do swojego trenera, żeby przestał mu podawać piłkę, bo musi przywitać się ze swoimi przyjaciółmi. Nagle podbiegł do naszej grupy dzieciaków, pozbijał piątki, porobił zdjęcia. Niesamowity gość. Zawodnicy raczej unikają tego typu sytuacji. Nie powinni czegoś takiego robić, a jednak. I to nie jedyna taka sytuacja. Swego czasu do Polski na camp przyleciał Garrett Temple z Wizards. Gdy dzieciaki przyjechały do Gortata do USA, Garrett grał już w innym zespole, ale akurat przeciwko Marcinowi. I też o nich pamiętał – podbiegł, przywitał się. Niesamowite.

Najlepsze jest to, że dzieciaki, które wygrywają, często później podejmują studia w Stanach. Osiągają sukcesy i utrzymują z nami kontakt. Są wdzięczne. Marzenie marzeniem, ale ważne jest to, że dzieci widzą tych zawodników na żywo. Graczy NBA, czyli – jakkolwiek spojrzeć – uosobienia sukcesu. Najlepszych koszykarzy w najlepszej lidze. Mogą z nimi porozmawiać, jak również z Marcinem, który otwarcie opowiada, jaką drogą powinni iść, by osiągnąć sukces. Bardzo rzadko zdarza się taki przykład jakim jest Marcin, czyli ktoś, kto w dzieciństwie miał tak jasno sprecyzowane marzenia i cele. Często jest tak, że ktoś trenuje, ale nie ma z tyłu głowy, że sport – nieważne jaki: piłka nożna, koszykówka czy siatkówka – może być pomysłem na życie, sposobem na zarabianie pieniędzy.

Filip Gruszka: – U każdego dziecka w pewnym wieku pojawiają się wątpliwości typu: „Czy to, co robię, ma sens?”. Wiadomo, że nie każdy zostanie sportowcem.

Paweł Stalmach: – Ale ci, którzy nie zostaną sportowcami, dzięki zaangażowaniu nauczą się pewnej etyki pracy, którą będzie można przełożyć na życie zawodowe.

Weronika Hipp po jednej z takich rozmów zdecydowała się wyjechać do Stanów Zjednoczonych, by tam się uczyć i grać. To bardzo utalentowana młoda koszykarka, wygrała kiedyś camp w Łodzi. Marcin przedstawił, co może jej dać taki wyjazd, co może jej dać postawienie wszystkiego na jedną kartę. Wszystkie plusy i minusy. Wybrała wyjazd, według Marcina prędzej czy później zagra w WNBA. Podobnie jest z Martą Konczalską – obecnie znajduje się w szkole średniej w Karolinie Północnej. Jest zachwycona, ma świetne wyniki w nauce i doskonałe w sporcie.

Tak samo w przypadku Karoliny Szydłowskiej, która gra w college, chcą ją bardziej prestiżowe uczenie. Postanowiła w tym roku wyjechać na krótką wycieczkę po Stanach. Pierwszym celem było Phoenix, gdzie kilka lat temu była na meczu, gdy wygrała camp. Marcin zaprosił ją na kolację, gdzie porozmawiali o życiu koszykarza. Później rozmowa z nią – o rozterkach zawodowego sportowca – stała na zupełnie innym poziomie niż wcześniej. Stała się bardziej świadoma.

Tego typu rozmowy, jak z Weroniką, Martą czy Karoliną odbywają się podczas wyjazdów. Staramy się sprawić, by dzieci – krok po kroku – zaczęły podejmować decyzję czy koszyków ma być zabawą, czy sposobem na życie. Wiadomo, że wiele rzeczy może pójść nie tak – kontuzje, zły rozwój fizyczny i tak dalej – ale ważne jest, by poświęcać jak najwięcej siebie. Bez tego nie ma możliwości. Jeżeli podejmiesz wyzwanie, masz 50% szans, by osiągnąć sukces. Jeżeli tego nie zrobisz, zabierasz sobie tę możliwość. Kwestia decyzji.

Gruszka: – Decyzja jest bardzo trudna, to dzieci w wieku 13-15 lat.

Stalmach: – Niby młody wiek, ale tak naprawdę ostatni dzwonek, by myśleć o poważnej karierze. No, Marcin zaczął w wieku 17 lat, ale to ewenement, w żadnym wypadku reguła.

Gruszka: – No i wyjechał do Niemiec, znacznie bliżej. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych stanowi potężne wyzwanie zarówno dla dziecka, jak i może przede wszystkim, dla rodziców.

Stalmach: – Często strachu nie wywołuje sam wyjazd, a myślenie o tym, czy grać zawodowo. Jest wiele dobrych klubów w Polsce, są szkoły sportowe – między innymi nasze: w Łodzi, Krakowie, Poznaniu i Gdańsku – ale ważna jest świadomość. Trzeba uświadomić dzieci, że w pewnym momencie kończy się zabawa, a zaczyna myślenie o swojej przyszłości. Oczywiście nie ułożymy dzieciom życia. Często zdarza się, że dzwonią do nas rodzice i proszą, by przekonać „na siłę” ich pociechę, by poważniej podeszła do uprawiania sportu. Nie możemy tego zrobić. Możemy dać możliwości i narzędzia do rozwijania talentu. Tyle.

Gruszka: – Możemy przekazać wszystkie za i przeciw, ale właśnie – to tylko kwestia wsparcia, a nie zmuszania dzieci, by zmieniły swoją decyzję. Nic na siłę.

A jaka jest świadomość młodzieży? Część z nich jest uświadomiona przez trenerów czy rodziców. Wiedzą, z czym wiąże się pójście w sport. Ale nie ma co ukrywać – jest sporta grupa dzieci, które nie mają o tym pojęcia. Myślą, że sport to przyjemność. Ot, dostanę pieniądze, trochę pobiegam i tyle. Przykład Marcina pokazuje, że sport to nie tylko przyjemności i pieniądze, ale – przede wszystkim – ciężkie treningi, utrata zdrowia, bo sport zawodowy to żadne zdrowie, i wielkie wyrzeczenia. W przypadku NBA utrata wolnego czasu i jakiegokolwiek wyboru, gdyż idąc do Stanów, stajesz się produktem.4

Od lewej: Filip Gruszka i Marcin Stalmach

Ile kosztuje organizatorów zrobienie tego wszystkiego? Od campów, przez finał, po wylot do Stanów? Dość powiedzieć, że w najgorętszym okresie znajdują się poza domem przez mniej więcej trzy miesiące. Rotują się w cztery osoby, by nie zaniedbywać życia prywatnego – dwójka jedzie, dwójka zostaje. Jednak kryzysowych sytuacji, które zablokowałyby działania fundacji, nie było.

Stalmach: – Brakuje czasu, wiadomo, tym bardziej że staramy się nie rozdrabniać. Jak coś robimy, to na sto procent. A jest co robić – często mówimy, że jak kończą się campy, to po tygodniowej przerwie zaczynamy przygotowania do kolejnej, przyszłorocznej edycji. Myślimy o tym, planujemy, miasta stoją w kolejce po udział. Generalnie dzieje się – najbardziej gorący okres jest od lutego, później następują cztery bardzo intensywne miesiące. Wtedy wszystkie ręce na pokład.

Potem widzimy, że warto. Campy są bezpłatne, można przyjść, zobaczyć Marcina na żywo. No i obejrzeć mecz gwiazd – „Wielki mecz Gortat Team kontra Wojsko Polskie”. Różne plotki krążą po internecie, ale prawda jest taka, że uczestnicy nie biorą żadnego wynagrodzenia. Działają charytatywnie. To fajny mecz, trochę w komediowym wydaniu, bo nie wszyscy potrafią grać w kosza. Marcin śmieje się, żeby dali mu choć jednego, który potrafi kozłować!

Bilety cały czas są dostępne, można kupić je na kupbilet.pl. (KLIK)

Swoją drogą, idea zapraszania wojska wzięła się z pasji Marcina do militariów. Mamy projekt „Respect for the Polish Soldiers”. Pod tym kryje się bardzo dużo naszych działań – wspieramy rodziny poległych żołnierzy, wysyłamy je na ferie zimowe do USA, wspieramy indywidualnie żołnierzy, którzy są poszkodowani na misjach. Marcin co roku odwiedza wybraną bazę wojskową w Polsce, ale również dzięki pomocy Ministerstwa Obrony Narodowej, ma możliwość spotkania się z polskimi żołnierzami na różnego rodzaju misjach pokojowych na świecie.

Gruszka: – Jesteśmy w trakcie zakupu protezy dla byłego żołnierza z jednostek wojsk specjalnych.

Stalmach: – Na wydarzenie „Polska noc w NBA” zapraszamy weteranów wojennych, żeby pokazać naszych bohaterów Amerykanom.

*

Wielki finał tegorocznej edycji odbędzie się 13 lipca o 18:00. Co dalej?

– Wiele wyjaśni się po zakończeniu kariery Marcina. Będzie częściej w Polsce, więc ustalimy, w którą stronę pójdzie nasz projekt, jak wykorzystamy możliwość większego bezpośredniego udziału Gortata. A pomysły są, nie brakuje ich – kończy Paweł Stalmach, jednocześnie dając do zrozumienia, że przed i tak już prężnie rozwiniętą fundacją Marcina Gortata jeszcze wiele dobrego.

Norbert Skórzewski

Fot. własne