Piłkarskie dzieciństwo: Arkadiusz Onyszko

Początki kariery nieczęsto bywają łatwe. Początki Arkadiusza Onyszko również do takich nie należały. Treningi w skórzanych rękawicach, spotkania na „maracanie” czy łzy podczas zgrupowań zbudowały jednak charakter, który pozwolił mu zdobyć z reprezentacją Polski medal Igrzysk Olimpijskich. 

Piłkarskie dzieciństwo: Arkadiusz Onyszko

Kiedy zaczęła się pana przygoda z piłką nożną?

– Na początku od rana do wieczora biegałem z kolegami na podwórku. Na pierwszy trening do Lublinianki Lublin zaprowadziła mnie mama.  Byłem wtedy w czwartej klasie szkoły podstawowej.

Czy od zawsze marzył pan o byciu bramkarzem?

– Nie byłem gruby ani najgorszy. Po prostu zawsze mi się to podobało, tym bardziej że mój tata bronił kiedyś w Lubliniance Lublin nawet na poziomie pierwszej ligi, a mama była piłkarką ręczną również w Lubliniance. Tam się poznali, a mi to po prostu przeszło w genach. Od zawsze chciałem zakładać rękawice i stać na bramce.

W czasach młodości zakładał pan skórzane rękawice taty, żeby poczuć się jak prawdziwy bramkarz.

– Kiedyś były trochę inne czasy. Dostępność rękawic bramkarskich graniczyła z cudem, więc po prostu zakładałem co miałem i szedłem bronić pomiędzy cegłówkami na kawałku trawnika.

Natomiast pierwsze rękawice dostałem od mojego kolegi z osiedla, którego tata był w stanach i wysłał mu rękawice Pumy. Piękne, dobrze zadbane z zewnątrz, ale gąbka wewnętrzna była praktycznie zużyta. Nie przeszkadzało mi to w ogóle, bo to były moje pierwsze profesjonalne rękawice.

Pierwsze rękawice od kolegi, a pierwsze piwko czy papieros?

– Mnie nigdy nie ciągnęło ani do papierosów, ani do alkoholu. Pamiętam, że kiedy zaczynałem grać w Lubliniance, to mieliśmy takie swoje miejsce. Nazywaliśmy je „Maracana”. Przed treningiem spotykaliśmy się tam całą ekipą, a dopiero stamtąd szliśmy na trening do klubu. Zdarzało się oczywiście, że zapaliliśmy od czasu do czasu jakiegoś papieroska. Było to zabronione, więc wtedy to jeszcze lepiej smakuje, ale nałogiem tego nazwać nie można.

Jak było z szacunkiem wśród kolegów na podwórku? Który w kolejności wybierany był pan do składu?

– Zawsze wybierano mnie pierwszego. Już od początku widzieli, że mam ogromną zajawkę i potrafię co nieco.

Mecz z czasów młodości, który najbardziej utkwił panu w pamięci?

– Pojechałem kiedyś z tatą oglądać jakiś mecz. Nie powiedział mi co to za drużyny. Okazało się, że nie przyjechał wtedy bramkarz jednej z drużyn. Trener tej drużyny poprosił mnie, żebym stanął na bramce. Byłem wtedy zawodnikiem Lublinianki, ale się zgodziłem. Broniłem wtedy perfekcyjnie. Wygraliśmy 1:0, co ciekawe drużyna przeciwna była wtedy liderem tamtej ligi i zdecydowanym faworytem. Trener przegranych zorientował się, że coś jest nie tak, bo broniłem za dobrze. Nie chciał odpuścić i zgłosił drużynę do związku mazowieckiego. Dostali wtedy walkowera. Dopiero po latach dowiedziałem się, że był to Górnik Łęczna.

Czy któryś z kolegów z podwórka miał szansę na zaistnienie w piłce, ale nie wykorzystał swojego talentu?

– Ciężko mi to powiedzieć. Wydaje mi się, że ten, kto miał coś osiągnąć, to osiągnął. Jeśli chodzi o bramkarzy, to byłem prekursorem, który zapoczątkował ekspansję bramkarzy na Lubelszczyźnie. Po mnie był Adam Piekutowski, Kuba Wierzchowski, Marcin Manka, więc trochę ich później było z tego regionu. Nieskromnie powiem jednak, że to wszystko zaczęło się ode mnie.

Może niektórym po prostu brakowało trampoliny do kariery. Chociażby w postaci takich turniejów jak „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Turnieje jakieś były, ale porównywać ich do „Pucharu z Podwórka na Stadion Tymbarku”  po prostu nie wypada. Pamiętam, jak kiedyś występowałem na mistrzostwach wszystkich klubów wojskowych.  Za moich czasów nie było takich stadionów. Nagroda w postaci gry na Stadionie Narodowym jest świetna, a dodatkowo dzieciaki mogą poczuć się jak prawdziwi profesjonalni piłkarze.

Jaki jest największy plus tego projektu?

– Na pewno jest to świetna inicjatywa, która pomaga odciągnąć dzieci od komputerów. Imprezy takie jak te sprawiają, że dzieciaki będą się więcej ruszać, a to z pewnością wyjdzie im na dobre. Aktualnie jestem trenerem drużyny, która brała udział w tym turnieju i uważam, że każdy taki turniej tylko pomaga. Bardzo się cieszę, że jest w dzisiejszych czasach taka możliwość, żeby zagrać na Stadionie Narodowym, a później spotkać się z reprezentantami Polski. Zrobić sobie z nimi zdjęcie czy zadać jakieś fajne pytanie.

Myśli pan, że pojawi się dzięki temu więcej młodych utalentowanych piłkarzy w dorosłej piłce?

– Bez dwóch zdań. Uważam, że niedługo będziemy mieli wysyp bardzo dobrych piłkarzy w reprezentacji czy w ekstraklasie. Pracuje z dziećmi i widzę, że to zaczyna świetnie wyglądać i nie mogę się zgodzić z tym, że PZPN nic nie robi, jeżeli chodzi o szkolenie młodzieży.

Być może, jeśli będzie okazja, to w przyszłości to udałoby się przeprowadzić jakiś trening dla najlepszych bramkarzy turnieju.

Idol z dzieciństwa, na którym w tamtych czasach głównie się wzorowano?

– W tamtych czasach nie było telefonów i YouTube. Wpadła mi natomiast w ręce kaseta z treningiem Toni Schumachera, jak występował jeszcze w FC Köln. W tamtych czasach on był moim największym idolem, a jego książkę przeczytałem kilka razy.

Nawet jak chodziliśmy z tatą na treningi, to wzorowaliśmy się na tych filmikach. Najbardziej imponowało mi w Tonim to, że potrafił zrobić szpagat. Pamiętam, że rozciągałem się wtedy bez przerwy,  ale niestety nie udało mi się dojść do tego poziomu. Dzięki temu byłem później bardzo rozciągnięty.

Kto był największym kibicem i siłą napędowa pana kariery?

– Zdecydowanie mój tata. To on zabierał mnie na mecze Motoru Lublin, który grał wtedy w ekstraklasie i podpatrywał rozgrzewkę, żeby później wdrożyć te ćwiczenia w nasze treningi. Niestety więcej możliwości rozwoju wtedy nie było poza wcześniej wspomnianą kasetą Schumachera.

Wydarzenie, które najbardziej wstrząsnęło i zmotywowało pana do pracy?

– Pojechałem wtedy na zgrupowanie reprezentacji Polski do lat 15. Było to przed wyjazdowym meczem towarzyskim z Rumunią. Na tym zgrupowaniu było trzech bramkarzy i jeden musiał odpaść. Wtedy trafiło na mnie. Cała kadra jechała wtedy autobusem na lotnisko. Poprosiłem, żeby pojechać z nimi. Bardzo mocno wtedy to przeżyłem.

Płakał pan wtedy?

– Płaczem bym tego nie nazwał, ale na pewno uroniła się jakaś łza. Bardzo mocno wpłynęło to na moje ambicje.

Musiało skoro rok później zdobył pan brązowy medal mistrzostw Europy. 

– Tak. Zdecydowanie to miało duży wpływ. Pamiętam, że trener wcześniej obiecał mi, że mnie jeszcze powoła. Na konsultacje do Otwocka jechałem tak mocno pewny powołania, że od tamtego momentu byłem pierwszym bramkarzem.

Co czuje młody chłopak po zdobyciu medalu na mistrzostwach Europy? Kariera stała przed wami otworem?

– Wtedy to człowiek sobie nie zdawał sprawy, że był na takim turnieju, co on oznacza w karierze. Ja wtedy o tym nie myślałem. Najbardziej cieszyła nas wszystkich sama gra, bo to była nasza pasja. Jedyne co chcieliśmy robić to grać jak najlepiej w piłkę nożną.

ROZMAWIAŁ MICHAŁ GĄSIEWSKI

Fot. FotoPyK