Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Kłos

Tomasz Kłos w wieku 16 lat pukał do drzwi pierwszego zespołu Boruty Zgierz, grającej wtedy w drugiej lidze. Wtedy wcale nie zapowiadało się, że zostanie on jednym w najlepszych polskich obrońców swojego pokolenia. Determinacja i szkoła życia, jaką zafundowało mu dzieciństwo, sprawiły, że osiągnął wszystko, o czym marzył jako dziecko. – Nie było wielu rozrywek, więcej po prostu graliśmy w piłkę – mówi nam w kolejnym wywiadzie z cyklu „Piłkarskie dzieciństwo”.

Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Kłos

Wychowywał się pan jeszcze w czasach PRL. Jak wyglądało wtedy dzieciństwo i przysłowiowe podwórko?

– Na pewno było bardzo specyficzne. Zacząłem trenować w 1980 roku, w wieku 7 lat, a w  1981 roku wprowadzono stan wojenny. Trenowanie nie było łatwe, tym bardziej, że po wieczornych treningach trzeba było szybko wracać do domu – przez godzinę policyjną, która wybijała o 20:00. Pamiętam, że zimy były wtedy bardzo zimne. Temperatury dosięgały nawet -25 stopni Celsjusza. Przy przystankach koksowniki, ale jakoś dawaliśmy wszyscy radę. Nie było wielu rozrywek, więcej po prostu graliśmy w piłkę.

Były jakieś inne dyscypliny sportu, które pan wtedy uprawiał?

– Jak byłem trochę starszy, to trenowałem hokej i zapasy. Tych sportów było wiele. W każdym z nich szło mi bardzo dobrze. Oczywiście czas, kiedy je uprawialiśmy, zależał tylko od pory roku. Jak kończyliśmy z piłką, to chcąc uprawiać jakikolwiek inny sport, musieliśmy coś wymyślać.

Przydało się to później?

– Oczywiście. Dzięki temu moja koordynacja była świetna. Na początku zdecydowanie przewyższałem rówieśników w tym aspekcie, a w piłce seniorskiej pomógł mi on dojść do wysokiego poziomu.

Dzięki zapasom i hokejowi został pan akurat obrońcą?

– Było trochę inaczej. Do 17. czy 18. roku życia byłem ofensywnym pomocnikiem lub nawet napastnikiem! Moja późniejsza pozycja to trochę dzieło przypadku. Zawodnicy, którzy nie grali w pierwszej drużynie, mieli obowiązek występować w rezerwach. W jednym z meczów drugiej drużyny, obrońca doznał kontuzji. Jako że ja dosyć szybko urosłem, zastąpiłem go. Okazało się, że zagrałem na tyle dobrze, że trener postawił na mnie w kolejnych meczach. Na tej samej pozycji. Później już tak zostało.

To dzięki temu nastrzelał pan później tyle bramek?

– Na pewno to bardzo mi pomogło. Pewne wyuczone zachowania z przeszłości zostały w głowie. Dużo łatwiej było mi zachować się w polu karnym przy stałych fragmentach gry. Ciągle miałem w sobie to cwaniactwo napastnika.

Trzeba było pana zmuszać do gry na obronie czy z chęcią się pan podporządkował?

– Na początku było ciężko. Wcześniej strzelałem mnóstwo bramek. Sprawiało mi to bardzo ogromną przyjemność, a piłka szukała mnie w polu karnym. Trener tak zdecydował, więc musiałem się jakoś podporządkować.

Był pan w takim razie bardzo uniwersalnym zawodnikiem.

– Kiedyś nie było czegoś takiego jak uniwersalny zawodnik. Czasami zmieniało się pozycje, ale tylko w przypadku prawego skrzydła na lewe, ewentualnie na środek. Zmiana gracza ofensywnego na obrońcę to naprawdę rzadki przypadek.

Może dzięki tej zmianie zaistniał pan w wielkiej piłce.

– To na pewno jedna z rzeczy, jaką mogę zawdzięczać Witoldowi Królewiakowi. Oczywiście paleta wartości, jakie mi przekazał, jest dużo większa niż tylko wspomniana zmiana pozycji.

Z Boruty Zgierz został pan wypożyczony do Włókniarza Aleksandrów Łódzki. Poziom w Borucie był za wysoki?

– Po prostu tam miałem okazję więcej grać, a wiadomo, że to jest bardzo ważne. W tamtym okresie Boruta grała w drugiej lidze, a do drużyny często sprowadzano zawodników, którzy nie przebijali się do składu w lidze pierwszej.

Jaki piłkarz był dla pana wzorem do naśladowania?

– Pierwsze Mistrzostwa Świata, jakie oglądałem, odbyły się w 1982 roku.  Więc wiadomo, wtedy patrzyło się głównie na Polaków. Zbigniew Boniek, Grzegorz Lato, Andrzej Szarmach – to były gwiazdy. Tamto pokolenie zapamiętałem zdecydowanie najlepiej. Jeśli chodzi o obcokrajowców, to imponował mi Paolo Maldini. Był dla mnie wzorem do naśladowania. Grając w Milanie, nigdy nie schodził poniżej pewnego poziomu. Mało zawodników potrafiło tak grać.

Bywa tak, że młodemu zawodnikowi w pewnym momencie odbija szajba. Kiedy pan zmierzył się z tym problemem?

– Akurat ja nie miałem tego problemu. Wynika to z tego, że wchodząc do drużyny byłem najmłodszy. Do starszych zawodników podchodziłem więc z szacunkiem. Jako najmłodszy musiałem się do wielu rzeczy dostosować. Nauczyłem się tam wiele, później przydało mi się to w dorosłym życiu.

Było jakieś wydarzenie z szatni, które pamięta pan do dziś?

– Sytuacji w szatni było wiele. Często dostawało się opieprz od starszych zawodników, ale byli też tacy, którzy byli aniołami stróżami. Kiedyś najmłodszy zawodnik musiał przed treningiem rozłożyć siatki na bramkach, zanieść piłki na boisko. Często musieliśmy przychodzić nawet godzinę przed zajęciami, żeby się ze wszystkim wyrobić.

Pamiętam obozy zimowe w Zakopanem. Spaliśmy po sześć osób w jednym pokoju. Nie było pralni. Wszystko musieliśmy robić sami, a  gdy chcieliśmy rano założyć rzeczy, które wypraliśmy wieczorem, okazywało się, że są sztywne, bo za oknem mróz. Minus 30 stopni. To była porządna szkoła życia. Dzięki temu, przechodząc do dorosłej piłki, nie było niczego, co mogło mnie złamać.

Przed grą w seniorach był pan uważany za „kozaka” wśród rówieśników?

– Autorytet miałem trochę większy. Głównie za sprawą tego, że po prostu grałem bardzo dobrze. Miałem również niezły charakterek. Wszystko skończyło się, kiedy wszedłem do szatni seniorskiej. Tam siedziałem cicho i starałem się robić swoje na treningach, na meczach. Odzywałem się tylko wtedy, kiedy ktoś mi na to pozwolił.

Były ciężkie momenty, ale były też powody do dumy. Jak na to wszystko reagowali rodzice?

– Byli bardzo wyrozumiali. W wieku 17-18 lat musiałem wybrać: piłka albo szkoła. Wtedy wybrałem piłkę. Oni wiedzieli, że skoro grałem w pierwszej drużynie jako 16-latek, to jest szansa, że coś uda mi się osiągnąć.

W końcu się udało. Zakładał pan, że kariera może się tak potoczyć? Wyjazd za granicę? Mecze w reprezentacji?

– Na początku moim marzeniem była gra w ŁKS-ie Łódź. W 1995 roku zrealizowałem ten cel. Na początku nie było mi łatwo, zagrałem trzy mecze, później na kolejne pięć wypadłem ze składu. Przeniesiono mnie do rezerw i tam musiałem pokazać, że chcę wrócić. Grałem świetnie, wróciłem do pierwszej drużyny i wyniki ŁKS-u również były bardzo dobre. Zdobyliśmy mistrzostwo Polski, później dostałem powołanie do reprezentacji. Wyjechałem za granicę. Moje oczekiwania z każdym krokiem rosły. Zaczęło się od chęci grania w ekstraklasie, a skończyło na reprezentacji. Powiem szczerze, że jestem szczęśliwy z tego, jak przebiegała moja kariera. Ale może gdybym czasem trzymał język za zębami, to udałoby się osiągnąć coś więcej?

W przeszłości nie miał pan zbyt dużo okazji do gry na dobrych boiskach i szansy sprawdzania się w turniejach. Dziś dzieci mogą rywalizować co roku na przykład w Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”.

–  Po frekwencji i zainteresowaniu tym Turniejem widać, że jest on bardzo potrzebny. „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” daje świetne możliwości sprawdzenia jak największej liczby zawodników i zawodniczek. Już teraz wyłania się sporo talentów, a poziom z roku na rok jest coraz wyższy. Kiedyś niestety takich turniejów nie było. Trzeba pamiętać, że nie było wtedy też firm prywatnych. Dodatkowo, po prostu nie było takich możliwości. Gdzie mielibyśmy grać? Kiedyś grało się na polu, bramki stały blisko siebie, a czasami zdarzało się grać „z górki”.

ROZMAWIAŁ MICHAŁ GĄSIEWSKI

Fot. FotoPyK