Piłkarskie dzieciństwo: Jakub Szmatuła

Jakub Szmatuła na swoje pierwsze Mistrzostwo Polski musiał poczekać do 38. roku życia. Chociaż przez ostatnie dziesięć lat związany jest z klubami ze Śląska, urodził i wychował się w Wielkopolsce. O początkach jego kariery porozmawialiśmy w ramach cyklu „Piłkarskie dzieciństwo”.

Piłkarskie dzieciństwo: Jakub Szmatuła

Od jakiego klubu rozpoczęła się pana przygoda z piłką?

– Urodziłem się w Poznaniu, ale mieszkaliśmy w Rakoniewicach, gdzie zacząłem grać w miejscowej Sokole. Rakoniewice to niewielka mieścina leżąca ok. 50 kilometrów od Poznania.

Kto zaraził pana pasją do sportu?

– Można powiedzieć, że samo wyszło. Na początku odbijałem piłkę od bramy garażowej przy domu i pamiętam, że jakoś od zawsze chciałem zostać bramkarzem.

Większość dzieci marzy jednak o tym, żeby strzelać gole.

– U mnie było inaczej.

Pamięta pan swoje pierwsze rękawice bramkarskie?

– Tak, pierwsze rękawice niekoniecznie służyły do piłki nożnej, a konkretniej były to rękawice robocze. Później broniłem w rękawicach polskiej marki Asadi.

Kto był pana bramkarskim idolem?

– Takiego głównego nie miałem, ale podziwiałem Maćka Szczęsnego i Grzegorza Szamotulskiego.

Po odejściu z Sokoła Rakoniewice przeszedł pan do MSP Szamotuły.

– Tak, na jednym z turniejów w Szamotułach wypatrzyli mnie Andrzej Dawidziuk i Roman Łoś, którzy prowadzili tę szkółkę. Z trenerem Dawidziukiem bardzo dobrze mi się pracowało, był świetnym fachowcem. Nie było wcale tak łatwo, jak trafiało się do szkółki. Musieliśmy łączyć szkołę z treningami i nie raz się zdarzało, że zarywaliśmy nocki, bo na następny dzień musieliśmy zdawać egzaminy.

Rozumiem, że szkoła i oceny były dla pana ważne.

– To nie była typowa szkoła sportowa, tylko normalne liceum ogólnokształcące. Zdałem maturę, zacząłem studia w Poznaniu, ale później musiałem zdecydować, czy zostaję zawodowo przy piłce, czy stawiam jednak na studia i naukę.

Jaki kierunek pan studiował?

– Studiowałem na AWF-ie. Niektórym udało się łączyć granie ze studiowaniem, ale mi było ciężko. Na początku mojej piłkarskiej kariery często trafiałem na wypożyczenia i to w różnych częściach Polski.

W Polsce rozgrywano wówczas wiele turniejów młodzieżowych?

– Turniejów było dużo. Jeździliśmy jako szkółka na różne turnieje, żeby się promować. Szkółka w Szamotułach była jedną z pierwszych, gdzie rodzice nie musieli za nic płacić. Po prostu mieliśmy się uczyć i trenować.

Gdy pan zaczynał karierę, wielu utalentowanych piłkarzy nie wykorzystywało w pełni swojego potencjału. Dziś, dzięki inicjatywom takim jak Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”, jest dużo łatwiej zostać dostrzeżonym?

– Oczywiście. Gdyby kiedyś były takie możliwości, jakie są obecnie, to zdecydowanie większa liczba zawodników mogłaby dostać szansę w profesjonalnej piłce. Nie każdy miał siłę przebicia, żeby pójść dalej. Powiedzmy sobie wprost, że w naszym zawodzie szczęście też jest bardzo potrzebne.

Jaki był pana pierwszy profesjonalny mecz w roli kibica?

– Było to bodajże spotkanie Lecha Poznań. Pamiętam, że grali jeszcze na starym stadionie, który robił na mnie duże wrażenie. Na mecz pojechaliśmy z trenerem Dawidziukiem. Jeździliśmy także na mecze Wronek. Szkółki we Wronkach i Szamotułach mocno ze sobą rywalizowały. Chcieliśmy zawsze udowadniać, że Szamotuły są lepsze. Starcia wychodziły mniej więcej na remis, ponieważ Amica też dobrze się rozwijała.

Mówił pan, że oceny i szkoła były dla pana ważne. Czyli uciekał pan od imprez i używek?

– Mieszkaliśmy w bursie w Szamotułach, więc ciężko było o jakieś imprezy. Trener Dawidziuk pilnował nas. Postawiliśmy na piłkę.

W czasach pana gry w Szamotułach przewinęło się tam paru zdolnych bramkarzy.

– Był Radek Cierzniak, Łukasz Załuska, a później przyszedł Łukasz Fabiański.

Mógłby pan ich porównać między sobą?

 – Każdy miał troszkę inny charakter, ale bramkarsko wszyscy byliśmy porównywalni. Z Radkiem Cierzniakiem mieszkaliśmy razem, a Łukasz Fabiański żył w pokoju obok. Podobnie Łukasz Załuska. W późniejszym czasie jedni mieli więcej szczęścia inni mniej. Jedni zostali w Polsce, drudzy wyjechali na zachód. Bardzo mile wspominam te czasy. Później mieliśmy spotkania wigilijne, gdzie co roku przyjeżdżaliśmy do Szamotuł. Zjeżdżali się zawodnicy, którzy grali w tej szkółce, ale teraz niestety to zanikło. Kiedy tylko mogłem, to przyjeżdżałem.

Pamięta pan jakieś anegdotki z tego okresu?

– Trener Dawidziuk zawsze wspomina w wywiadach, że potrafiłem wyprać parę sznurówek. Starałem się, żeby wszystko robić profesjonalnie, więc nawet zdarzało mi się takie rzeczy robić. Później ktoś zszedł do pralni, patrzy, co tam się pierze, a okazało się, że po odwirowaniu piany została tylko moja para sznurówek (śmiech).

Spotkał pan na swojej drodze wielu zawodników z dużym potencjałem, którzy jednak nie zrobili kariery w poważnej piłce?

– Myślę, że nie. Zdarzali się piłkarze, którzy rozpoczynali swoje kariery, ale z czasem stwierdzali, że jednak nie tym chcą się zajmować w życiu, ale takich z większym potencjałem to raczej nie.

Jest pan już piłkarzem, któremu bliżej do końca niż początku kariery. Z perspektywy czasu jest pan z niej zadowolony?

– Zawsze można było zrobić coś więcej. Może gdybym wyjechał za granicę, to byłbym teraz w innym miejscu. Jestem realistą, mam 38 lat i doceniam to, co osiągnąłem. Nikt mi nie zabierze tego, co mam. Dalej chciałbym się rozwijać, może bardziej na płaszczyźnie trenerskiej.

Chce pan trenować młodzież czy seniorów?

– Zobaczymy, jak to się wszystko potoczy. Ukończyłem kurs UEFA B i będę chciał kształcić się dalej. Póki zdrowie pozwala, skupiam się na karierze zawodnika, chcę jeszcze pomóc drużynie. Myślę, że jeszcze nie czas, aby zawieszać buty na kołku.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix