Piłkarskie dzieciństwo: Kamil Kosowski

Gdy trafił do Gwarka Zabrze, ważył zaledwie 45 kilogramów oraz miał tylko 153 centymetry wzrostu. Pod względem warunków fizycznych mocno odstawał od innych chłopaków z Górnego Śląska. Nie przeszkodziło mu to jednak w zdobyciu trzech mistrzostw Polski oraz rozegraniu 52 spotkań w pierwszej reprezentacji Polski. W ramach cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” porozmawialiśmy z Kamilem Kosowskim. 

Piłkarskie dzieciństwo: Kamil Kosowski

Jak zaczęła się pana przygoda z piłką?

– Wychowałem się na blokowisku, gdzie żyło kilka pokoleń, więc zaczynało się od oglądania, jak starsi grają w piłkę. Gdy już pozwalali nam, młodszym, z nimi kopać, a mi się to często zdarzało, na początku stawałem na bramce. Wtedy największą karą był powrót na kolację. Gdy graliśmy osiedle na osiedle, nikt nie odpuszczał. Trzeba było być twardym. U mnie na podwórku boisko było betonowe, więc zdarte kolana były codziennością. Wtedy nikt nie robił z tego afery.

Kto zabrał pana na pierwszy trening?

– Na pierwszy trening pojechałem wraz z kolegami klasy. Wsiadłem do komunikacji miejskiej i w drogę.

Daleko?

– Dosyć daleko. Dzisiaj, jadąc samochodem do Ostrowa Świętokrzyskiego, wydaje mi się, że ta odległość nie jest duża, ale kiedyś trzeba było iść na przystanek, przejechać kilka kilometrów autobusem, najczęściej na gapę, i dojść na trening.

Podwórko kształtowało wówczas piłkarza bardziej niż zajęcia w klubie?

– Jeżeli chodzi o charakter, to z pewnością kształtowało go podwórko. Natomiast patrząc na umiejętności piłkarskie, to jak najbardziej pomagały w ich rozwijaniu treningi w klubie. Wydaje mi się, że dzieci wtedy po prostu miały talent. Mniejszy lub większy, ale miały. Jak na tamte czasy, trafiałem nawet na dobrych trenerów. Nie patrzyli na wynik, tylko na to, żeby rozwijać nas technicznie. O taktyce dowiedziałem się dopiero grając w Gwarku. Przyjęcie, podanie, dośrodkowanie, strzał – to było najważniejsze. Treningi może były żmudne i nudne, ale wtedy to było coś. Gdyby teraz takie zajęcia wprowadzić, bez elementów urozmaiceń, to wiele dzieciaków przestałoby grać w piłkę.

Kto był pana piłkarskim idolem?

– Nie miałem nigdy idola z prawdziwego zdarzenia. Jeżeli musiałbym kogoś wskazać, to na początku był to Maciej Szczęsny, a później Roman Kosecki. Z zagranicznych zawodników był oczywiście Diego Maradona, ale nie byłem z tych chłopców, którzy wzdychali do piłkarzy.

Nie miał pan plakatów nad łóżkiem?

– Miałem, ale… zespołów rockowych (śmiech).

Jak trafił pan do Gwarka?

– Do Gwarka przyjechałem z trzema kolegami z Ostrowca i jak to sobie wspominam, to dwóch z nich było zdecydowanie lepszych ode mnie.

Na stronie historiawisly.pl można przeczytać, że otrzymywał pan za występy w Gwarku stypendium. 300 złotych, dla młodego chłopaka, to był duży zastrzyk gotówki?

– To były trudne czasy, w Gwarku nie otrzymywałem żadnych pieniędzy. Zdarzało się, że fundowali mi wyżywienie. Gwarek pomógł mi nie tylko pod względem piłkarskim, ale też życiowym. Stypendium otrzymałem po przejściu do Górnika Zabrze, ale nie od razu. Dostałem informację, że będę trenował z pierwszym zespołem, a okazało się, że trafiłem do IV-ligowych rezerw.

Jeżeli ktoś się wyróżniał w Gwarku, to trafiał do Górnika?

– Moim trenerem w Gwarku był Jan Kowalski, który zostawił nas, gdy graliśmy w lidze międzywojewódzkiej, czyli najstarszych rozgrywkach juniorskich. Musiał pomóc Górnikowi. Po sezonie zaprosił pięciu chłopaków z Gwarka na treningi do Górnika, ale do zespołu rezerw i po dwóch miesiącach pojawiło się stypendium. Dla mnie te 300 złotych to było dużo pieniędzy. Mogłem sobie kupić pierwsze w życiu dżinsy. Oczywiście cała kasa rozchodziła się w dwa dni.

Może zdementujemy kolejną anegdotę. „Gdy Kosa podpisał pierwszą umowę z profesjonalnym zespołem, wrócił do internatu, w którym mieszkał i rozrzucił w powietrze pieniądze zarobione przy podpisie”.

– Nie musimy dementować, było to bodajże 2200 złotych i myślałem, że po prostu „złapałem Pana Boga za nogi”. W tamtym okresie było to szalona suma, więc było to spontaniczne zachowanie z mojej strony.

Gdy grał pan w Ostrowcu lub później w Gwarku, jeździliście na turnieje młodzieżowe?

– Za czasów mojej gry w Ostrowcu, jeździliśmy tylko na turnieje okoliczne. Pamiętam, że w Gwarku raz pojechaliśmy na turniej do Niemiec. W Zabrzu był turniej zimą, na hali przy ul. Matejki. Graliśmy na pełnowymiarowym boisku i zjeżdżały się drużyny z zagranicy. Nie było jednak tych turniejów dużo.

Dziś dzieci w całej Polsce grają w Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”…

– Jestem przekonany o tym, że gdyby taki turniej był organizowany w czasach, kiedy ja byłem mały, wielu utalentowanych zawodników zrobiłoby większe kariery. Trzeba powiedzieć wprost, że kiedyś piłka nożna wielu jednostkom ratowała życie. Dzisiaj, odnoszę takie wrażenie, piłka jest tylko dodatkiem do przyjemnego i łatwego życia. Nie możemy jednak porównywać ani piętnować dzisiejszej młodzieży, bo 30 lat temu były zupełnie inne czasy.

Miał pan okazję z bliska śledzić Puchar Tymbarku?

– Z bliska nie miałem nigdy okazji obejrzeć tego Turnieju, ale staram się śledzić go w internecie. Idea jest jak najbardziej słuszna. Nie jestem w środku, to moja opinia z boku, ale wydaje mi się, że od momentu, kiedy Zbigniew Boniek został prezesem Polskiego Związku Piłki Nożnej, PZPN zrobił milowy krok do przodu. Patrzę na to z boku i twierdzę, że jest mocno europejsko.

Spotkał pan na swojej drodze wielu utalentowanych piłkarzy, którzy nie spełnili pokrywanych w nich nadziei?

– Ciężko powiedzieć. Gdy przyjechałem do Gwarka ważyłem 45 kg i miałem 153 centymetrów wzrostu. Nikt nie przypuszczał, że zrobię karierę. W porównaniu do chłopaków z Górnego Śląska mocno odstawałem warunkami fizycznymi. Było kilku zawodników, którym wróżono wielkie kariery. Podam przykład człowieka, który obecnie pracuje w Legii Warszawa, a prywatnie mojego kumpla: Łukasza Bortnika. Gdy miał 15 lat, został ściągnięty do Gwarka i grał już z najstarszymi zawodnikami. Był młodzieżowym reprezentantem Polski, miał papiery na granie. Został przy piłce, teraz jest trenerem przygotowania fizycznego w Legii. Takich chłopaków z aspiracjami było wielu. Poznając już zawodowych piłkarzy, wydaje mi się, że kilku z nich powinno zrobić oszałamiające kariery. Mam tu na myśli m.in. Marcina Malinowskiego, piłkarsko bardzo niedocenianego. Może był zbyt bojaźliwy, ale dla mnie – miał ogromny talent piłkarski. Byłem zakochany w Mietku Agafonie czy Darku Kosele – to byli ludzie, których poczynania na treningach do pewnego czasu podziwiałem.

Pamięta pan swój debiut w I lidze?

– Tak, było to zimą, graliśmy z Ruchem Chorzów. Wygraliśmy 1:0 i pamiętam, że bramkę zdobył Tomek Hajto. To były takie czasy, że albo wszyscy musieli mieć kontuzje, albo była jakaś plaga chorób, żeby młody piłkarz zadebiutował lidze. Choć pamiętam, że miałem rok młodszego kolegę z Górnika Zabrze, Arkadiusza Matejkę, i on w tamtym czasie u trenera Apostela grał w prawie każdym meczu. Dwie kontuzje zniszczyły jego karierę, teraz już chyba nigdzie nie gra, a w Górniku to był talent na miarę Marka Szemońskiego.

Jak ważne dla pana były szkoła i oceny?

– Raczej drugoplanowe. Na pierwszym miejscu była piłka. Miałem profesorów, którzy przykładali do tego większą wagę, ale też takich, którzy trochę przymykali na to oko. W szkole podstawowej w Ostrowcu miałem jednak tak wysoki poziom, że na początku w szkole średniej było mi łatwiej.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix