Piłkarskie dzieciństwo: Roman Kosecki

Romana Koseckiego z boiska kibice kojarzą z długich włosów oraz kolczyków. Był buntownikiem, zawsze walczył o swoje, miał własne zdanie. Wróżono mu wielką karierę, porównywano do Kazimierza Deyny. W ramach cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” porozmawialiśmy z nim o jego piłkarskich początkach, własnej akademii oraz polskiej piłce.

Piłkarskie dzieciństwo: Roman Kosecki

W jakim wieku trafił pan do pierwszego klubu?

– Na pierwszy trening do RKS-u Mirków poszedłem, gdy miałem 11 lat. Właściwie to pojechałem na rowerze, trafiłem do grupy trampkarzy. Moi ówcześni trenerzy Henryk Wencławiak i Wojciech Szałabski dobrze mnie prowadzili, zaszczepili we mnie miłość do piłki. Zawsze będę ich pamiętał. W wieku 15 lat grałem w seniorach w okręgówce, wtedy to był czwarty poziom rozgrywkowy.

Jak wyglądało dzieciństwo chłopaka urodzonego w latach 60.?

– Wszędzie grało się w piłkę. W szkole, gdy nie było piłki, to na korytarzach robiło się tzw. syfa.

Czyli?

– Zwijaliśmy gazetę w kulkę i zaklejaliśmy plastrami, żeby się nie rozpadała. Od razu po zakończonej lekcji wybiegaliśmy na korytarz i graliśmy w piłkę. Bramkami były drzwi od klas. Pamiętam, że mieliśmy boisko asfaltowe. Zdarte kolana i łokcie, to była codzienność. Byłem w piątej czy szóstej klasie, ale już grałem w drużynie szkolnej, która składała się w większości z ósmoklasistów. Rozgrywki międzyszkolne zawsze cieszyły się dużym uznaniem. Gdy zostawaliśmy po szkole grać, to starsi chłopcy wybierali zawodników, a ja byłem jednym z pierwszych wybranych. Cieszyłem się, że nie musiałem stać na bramce, bo na bramce zazwyczaj stawali chłopcy, którzy sobie najsłabiej ze wszystkim radzili.

Nazwijmy to delikatniej – troszkę mniej utalentowani.

– Dokładnie (śmiech). W społeczeństwie szkolnym człowiek miał już poważanie. Można powiedzieć, że starsi koledzy zapewniali mi ochronę. Bramki robiło się z tornistrów, nie raz wracałem do domu bez plecaka i musiałem z powrotem zasuwać dwa kilometry do szkoły po tornister. Nie chętnie mi go oddawali, bo pełnił funkcję słupka (śmiech). Dużo także graliśmy w kapsle. Każdy miał swój, broszurka przyklejona, Szozda, Szurkowski itd. To też była fajna rywalizacja. Przychodziłem do domu, zjadłem coś i na boisko. Boisko było z dwieście metrów od mojego domu i dzień zawsze się kończył okrzykiem „Roman do domu”. Wtedy trzeba było się zbierać. Cały czas było coś do robienia, gdy nie graliśmy w piłkę i kapsle, to jeździliśmy na rowerach. To były fajne czasy.

Kiedy dostał pan swoją pierwszą piłkę?

– Pierwszą piłkę dostałem od rodziców na komunię. Szanowałem ją, to były jeszcze te stare piłki, gdzie trzeba było je pastować. Mieć piłkę, to było coś.

Był w tym wszystkim jeszcze czas na szkołę?

– Nigdy nie byłem jakimś prymusem. Mama zawsze mi mówiła, że mam przechodzić z klasy do klasy i się udawało.

Pana mama pracowała w fabryce papieru, a tata był murarzem. Interesowali się piłką?

-Mój Ś.P. tata Wacław budował szkoły, m.in. tę, do której ja chodziłem. Na początku nie interesowali się zbytnio futbolem. Dla nich ważne było, że nie zszedłem na złą drogę. Nie paliłem papierosów za szkołą, ale chodziłem do palarni dla towarzystwa. Nigdy mnie do tego nie ciągnęło. W domu była dyscyplina, ale nie żaden rygor.

Na podwórku podobno biło się do pierwszej krwi.

– Tak było. Ja tam się nie umiałem bić, ale takie były reguły – biłeś się do pierwszej krwi, albo mówiło się „basta”. Stawało się 1 na 1 i albo dostałeś w nos, albo mówiłeś „basta”, podawało się rękę i po krzyku. Załatwiało się wszystko na solówkach, nikt nie rzucał się na nikogo w piątkę.

Czyli był pan lepszym piłkarzem niż bokserem?

– Do bicia się kompletnie nie nadawałem, ale w kaszę też sobie nie dawałem dmuchać. Wiele razy jednak się w życiu nie byłem. Myślę, że temu, bo byłem w drużynie, grałem regularnie, nikomu za skórę nie zachodziłem.

Wróżono panu wielką karierę i porównywano nawet do Kazimierza Deyny.

– W Mirkowie nazywano mnie na początku „Tahamata”. Był taki Holender, Simon Tahamata, niski, dobry drybler i jak grałem w juniorach w Mirkowie, to starsi kibice przychodzili na mecze i mówili „O, jaki dobry, jak Tahamata”. Później wołano na mnie Pele, nie wiem dlaczego. Ostatecznie przyjęło się od nazwiska „Kosa” i tak już zostało. RKS Mirków miał bardzo dobrą płytę i pamiętam, że nieraz próbowaliśmy wskoczyć na boisko, żeby tam dwa razy kopnąć piłkę, to wybiegał dozorca i nas gonił. Żeby grać na tym boisku, trzeba było zasłużyć. Obok było boisko treningowe, bardziej piaszczyste niż trawiaste i jak popadało, to trochę się w tym błocie wytarzałem. Miło wspominam ten okres.

Miał pan szczęście wychowywać się w piłkarsko dobrych czasach dla Polski. Kto był pana idolem?

– Moja mama pochodzi z miejscowości za Wyszkowem i zawsze jeździłem tam do jej siostry, która miała trzech synów. Jeden był w moim wieku, a pozostała dwójka młodsza. Pomagałem przy żniwach, sianokosach – nie było łatwo. W 1974 roku zebraliśmy się w jednym domu, gdzie był telewizor, oglądaliśmy spotkanie, przyszła burza i koniec (śmiech). Dopiero po meczu dowiedzieliśmy się, że Polacy przegrali z RFN-em. Wtedy bardzo podobał mi się Grzegorz Lato, był szybki, przebojowy, strzelał dużo goli. Później moim idolem był Diego Maradona.

Pamięta pan swój pierwszy mecz na stadionie w roli kibica?

– Miałem chyba 9 lat i przyjaciel rodziny zabrał mnie i trzech chłopaków, z którymi się kumplowałem na Legię. Grali wtedy bodajże z Widzewem Łódź.

W kilku wywiadach powtarzał pan, że był pan buntownikiem.

– No tak, o wszystko musiałem walczyć. Zawsze miałem swoje zdanie. Gdy miałem 14 lat założyliśmy kapele.

Była to spontaniczna decyzja?

– Miałem stary adapter bambino, pod to podłączało się gitarę i z kolegami próbowaliśmy grać kawałki Beatlesów czy Rolling Stonesów.

Z sukcesami?

– Udawało się, mieliśmy dwie gitary i perkusistę, ale oczywiście nie było perkusji. Grał na wirówce „Frani”, klapę się podnosiło i służyła za talerz, na dziurę przyklejaliśmy styropian i nogą walił w podłogę. Później graliśmy reggae, punka, rock and rolla. Musiałem wybrać albo piłka, albo muzyka.

Nie żałuje pan?

– Nie wiem, co by było, gdybym wybrał muzykę, ale nie żałuje. Grając w URSUS-ie doznałem kontuzji i nie grałem w piłkę przez pół roku. W tym czasie jeździłem na festiwale na Mokotowie. Grali tam m.in. Darek Malejonek, Rafał Brylewski, Tomasz Lipiński. W późniejszych czasach poznałem ich osobiście. Jak były wybory przed 89′ rokiem, to się rozrzucało ulotki z logiem Solidarności. Raz przyjechała milicja, spisała nas, chciała nam cały sprzęt pozabierać, ale na całe szczęście udało się ich odwieść od tego pomysłu.

Kolczyki i długie włosy, to była wtedy codzienność wśród młodzieży?

– Tak, pamiętam, jak poszedłem do Gwardii Warszawa, miałem długie kudły i kolczyk, zrobiłem sobie warkoczyki i nie raz mnie wzywano na dywanik, żebym je ściął. Mówiłem, że nie ma takiej możliwości, bo jak je zetnę, to nie będę grał w piłkę.Porównywałem się trochę do Samsona, bo on jak ściął włosy, to stracił swoją siłę (śmiech). Było to w czasach, gdy Solidarność dochodziła do władzy, działacze komunistyczni byli ostrzy, ale później wymiękali.

Następnie trafił pan do Legii.

– Moim marzeniem od zawsze było grać w Legii. Jeszcze, jak grałem w barwach Gwardii, czy URSUS-a Warszawa, to przyjeżdżałem na boczne boisko na Legię, żeby oglądać treningi pierwszej drużyny. Udało mi się to marzenie spełnić.

Ciężko było wówczas wejść młodemu zawodnikowi do szatni Legionistów?

– Mi było wszędzie w miarę łatwo, dlatego, że dobrze grałem. Grając w drugoligowej Gwardii Warszawa, dostałem powołanie do reprezentacji od selekcjonera Łazarka, więc też było mi łatwiej. W drugim oficjalnym spotkaniu zdobyłem bramkę. Nie wywyższałem się, kiedyś był taki zwyczaj, że starsi zawodnicy nie wkładali torby do autokaru, tylko zostawiali przed i młodzi zawodnicy robili to za nich. Ja też takie rzeczy robiłem i było to naturalne. Przejąłem „10” na plecach po Darku Dziekanowskim, a później po mnie wziął ją Wojtek Kowalczyk.

Później trochę pan podróżował po świecie.

– Grając dla Legii, spełniłem swoje marzenie i wyruszyłem w świat. Bywało różnie, ale też zawsze byłem dobrze przyjmowany. W Galatasaray zdobyłem Puchar i Superpuchar Turcji.

Który z kolegów z boiska robił na panu największe wrażenie?

– W każdym klubie było wielu dobrych zawodników i przyznam szczerze, że ciężko mi wybrać jednego. Potem przeszedłem do Osasuny, grałem z Jankiem Urbanem w ataku – świetnie się dogadywaliśmy. W Atletico Madryt było wielu wspaniałych piłkarzy, jak Caminero, Kiko, czy Simeone. W Nantes grałem z Claudem Makelele. Na boisku najwięcej frajdy sprawiała mi gra z Piotrkiem Nowakiem, jak graliśmy w Chicago Fire, gdzie zdobyłem swoje pierwsze mistrzostwo w karierze. Co ciekawe, gdy zdobyliśmy Mistrzostwo Stanów Zjednoczonych, Amerykanie mówili, że jesteśmy Mistrzami Świata. Wiadomo, drużyna amerykańska, gdy wygrywa w NBA, to jest najlepsza na świecie, tak samo jest z hokejem, baseballem i futbolem amerykańskim, więc jak my zdobyliśmy mistrzostwo, to jeden z pilotów w samolocie powiedział: „Witamy na pokładzie Mistrzów Świata”. Wtedy postanowiłem zakończyć karierę (śmiech).

Po zakończonej karierze piłkarskiej otworzył pan swoją akademię.

– Gdy byłem we Francji, podglądałem, jak można pięknie budować akademie i zawsze marzyłem, żeby szkolić młodzież. Wróciłem do kraju, kupiłem ziemię, zainwestowałem pieniądze i moja akademia w tym roku kończy 18 lat. Na razie udało mi się wychować jednego zawodnika, który zagrał w Ekstraklasie i reprezentacji. Było też paru chłopaków, którzy grali w młodzieżowych kadrach Polski. Jeden z obecnych trenerów był w Kuby roczniku. Grał w kadrze Globisza, ale nie załapał się do piłki seniorskiej, skończył studia na AWF-ie, wysłałem go na kursy trenerskie, a teraz jest szkoleniowcem w Kosie Konstancin. Zatoczył koło. Zawsze powtarzam, że jesteśmy wychowawcami nie tylko piłkarzy, ale przede wszystkim ludzi. Kształtujemy ich, żeby żyli zdrowo, byli fajnymi chłopakami, żeby później zostali przy sporcie, a może i zostali trenerami. Kosa Konstancin oferuje naprawdę dobre szkolenie, więc wszystkich chętnych zapraszamy.

Pana syn musiał grać w piłkę, bo pan był piłkarzem, czy miał wolny wybór?

– Podobało mu się to. Moja córka też została przy sporcie, jeździ konno, jest trenerką, próbowała też kilku innych sportów. Oczywiście, były też momenty, że trzeba było jechać na trening, a on siedzi przytulony do mamusi na łóżku, wtedy musiałem go wziąć za rączkę do samochodu, ale w czasie treningu mówił już, że fajnie, że go zabrałem. Później już sam się kształtował. Z Legią zdobył mistrzostwo, próbował swoich sił w Niemczech, teraz jest w Turcji.

Był pan jednym z pierwszych piłkarzy, którzy założyli swoją akademię.

– Jestem takim pionierem w tej dziedzinie. Cieszy mnie, że teraz przy akademiach działa coraz więcej byłych piłkarzy, jak Mirek Szymkowiak, Piotr Reiss czy wielu innych.

Miał pan okazję z bliska oglądać Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”.

– To, co PZPN zrobił z piłką młodzieżową, jest na duży plus. Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarka” jest jednym z największych turniejów w Europie i cieszy się dużą popularnością. Dla młodych adeptów piłki nożnej przygotowane jest wiele różnych akcji, spotkania z reprezentantami Polski. Tak to miało wyglądać i uważam, że wszystko poszło w bardzo dobrym kierunku.

W latach 2012-2016 był pan wiceprezesem ds. szkolenia. I jak, mamy w Polsce szkolenie, czy nie?

– U nas w Polsce każdy jest trenerem i każdy zna się na piłce. Gdyby każdy przysiadł do tego i przechodził po kolei kolejne kursy i w się to zagłębił, to wcale nie jest takie proste. Druga sprawa – trzeba to lubić i chcieć robić. Uważam, że w Polsce jest szkolenie. Poziom trenerów zależy od tego, jak się angażują i jest wielu zdolnych trenerów, którzy podchodzą do swojej pracy z sercem, ale jest też większa część takich, którzy pozostają w pewnym miejscu i się nie rozwijają, bo „to im wystarczy”. Gdy byłem wiceprezesem, wraz z całą grupą ludzi udało nam się wprowadzić: Narodowy Model Gry, unifikację rozgrywek dzieci i młodzieży, ile mają grać w piłkę, jak wznawiać rzuty z autu, rzuty rożne, na jakie bramki grać. Najcięższą rolę w piłce młodzieżowej mają bramkarze. Teraz chłopcy w początkowych kategoriach wiekowych grają na bramki o wymiarze 1,5m x 3m. Kiedyś grali na bramkach o wymiarach 5m x 2m. To tak samo, jak ja bym pana postawił na bramce, która jest wysoka na cztery metry i szeroka na dziewięć. Każdy strzał byłby golem. Widziałem, jak te dzieci płaczą, nie chcą stawać na bramce, bo to się po prostu mijało z celem. Co jeszcze widzę – straszny pośpiech.

Każdy chce efektów na już, teraz.

– Zawsze powtarzam, że najpierw trzeba spokojnie nauczyć dzieciaków. Uważa pan, że jak Legia otworzy nowoczesną akademię pod Warszawą, to od razu będzie grała w Lidze Mistrzów?

Nie, ale ludzie będą tego oczekiwać. Zainwestowali pieniądze, więc chcą efektów.

– Oczywiście, ale, żeby wychować zawodnika, potrzeba dużo czasu i odpowiednio przygotowanych trenerów, więc dlatego postawiliśmy na ich nauczanie. Myślę, że jest coraz lepiej. Słucham wszystkich opinii, że jest źle, beznadziejnie, tragicznie – nie, u nas musi się jeszcze zmienić mentalność ludzi. Wystarczy popatrzeć na Ekstraklasę, w większości klubów ponad połowę składu stanowią obcokrajowcy.

Drużyny, w których większość pierwszego składu stanowią Polacy, policzylibyśmy na palcach jednej ręki.

– Dlaczego nie grają młodzieżowi reprezentanci U-18, U-19, U-20? W 40-milionowym kraju nie ma jedenastu dobrych młodzieżowców? Okazuje się teraz, że ci młodzi zawodnicy potrafią bardzo dobrze grać w piłkę. Dlatego musi się zmienić mentalność.

Mówiąc szczerze, obecnie większość piłkarzy z zagranicy grających w Ekstraklasie nie robi na nikim wrażenia.

– I nie są znani w swoim kraju. Jeszcze jak w Legii grał Kuba, to sam mi mówił, że bardzo dużo nauczył się od Ljuboji, Radovicia. Na warunki polskie, Ljuboja był gwiazdą, może być chimeryczny itd., ale, jak wychodził na boisko, to aż miło było popatrzeć. Wolałbym w Ekstraklasie po trzech obcokrajowców w klubie, nawet starszych, ale uznanych, takich, którzy coś potrafią. Jak wchodził do szatni taki Ljuboja, to wszyscy młodzi zawodnicy się patrzyli i uczyli, a nie ściągamy zawodnika, który tylko zajmuje miejsce naszym chłopakom. Slavia Praga w meczu o awans do Ligi Mistrzów wyszła z dziewięcioma Czechami w pierwszym składzie, a dziesiąty wszedł z ławki. Legia nie awansowała teraz do Ligi Europy, trzeci rok z rzędu nie będziemy grać w europejskich pucharach. W jakim kierunku my zmierzamy?

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

***

Trwają zapisy do jubileuszowej XX edycji Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Drużyny dziewcząt i chłopców do lat 8, 10 i 12 mogą zgłaszać trenerzy i nauczyciele na stronie www.zpodworkanastadion.pl Każde dziecko za udział w rozgrywkach otrzyma pamiątkowy medal!

Fot. FotoPyk