Mistrz Europy juniorów z 2001 roku: „Chcę, żeby nie popełniali moich błędów”

W 2001 roku wraz z kadrą do lat 18 sięgnął po złoto na Mistrzostwach Europy. Szybko zadebiutował w Ekstraklasie, gdzie zdobywał gole. Jednak jego kariera równie prędko dobiegła końca, m.in. przez kontuzje. Dzisiaj jest w zupełnie innym miejscu i dba o to, żeby inni zawodnicy nie popełniali jego błędów z przeszłości.

Mistrz Europy juniorów z 2001 roku: „Chcę, żeby nie popełniali moich błędów”

Łukasz Pachelski jest wychowankiem Wisły Płock i z tym klubem piłkarskim jest najmocniej emocjonalnie związany. Strzelał wiele bramek i wróżono mu wielką karierę. Jednak z tej ekipy, która zdobyła złoto na Mistrzostwach Europy, on jako pierwszy zakończył karierę. W wieku 24 lat. Trapiły go kontuzje i kilkukrotnie był operowany, a skutki tych urazów odczuwa do dziś. Jednak nie poddał się i dziś próbuje uczyć młodych zawodników na swoich błędach. Jest menadżerem sportu i trenerem personalnym w Akademii Ruchu Płock (więcej o tym miejscu pisaliśmy tutaj), gdzie również prowadzi zajęcia indywidualne z przygotowania motorycznego.

Jak to się stało, że pracujesz w Akademii Ruchu?

– Gdy miałem 7 lat zacząłem grać w piłkę. Przeszedłem przez wszystkie szczeble piłki juniorskiej, kadry Polski aż do piłki seniorskiej. Debiutowałem w I lidze, gdy miałem 15 lat, a w Ekstraklasie dwa lata później. Jednak miałem bardzo wiele kontuzji. Zawsze coś mi doskwierało. Takim kluczowym momentem, do którego wracam, jest informacja, która pojawiła się w „Super Expressie” albo „Przeglądzie Sportowym”: obstawili, że będę w top 3 napastników w Polsce. To mi utkwiło w pamięci. Gdy miałem już 20 lat, byłem już po czterech albo pięciu operacjach. Kontuzja za kontuzją. Później byłem na rencie. Ciężko było mi się odnaleźć. Nie mogłem podjąć żadnej pracy. Finanse się skończyły. Ciężko było iść na rehabilitację. Zastanawiałem się, co robić dalej. Pracowałem też jako sprzedawca w sklepie. Dawne czasy. Później, jeden kolega pracował na siłowni. Też tego spróbowałem. Potem studia, pierwsze kursy i kolejne. Po pewnym czasie prezes lokalu przy ul. Jachowicza 19a zaproponował mi, żebym został menedżerem. To było 12 lat temu. Zastanowiłem się i uznałem, że podejmę wyzwanie. Jednak menedżer menedżerem, ale też doszedłem do wniosku, co jest dla mnie ważne w życiu. Chciałem, żeby te dzieci, które będą w przyszłości grały bądź nie grały, nie popełniały moich błędów. Teraz to jest dla mnie bardziej pasja niż praca. Popracowałem jako menedżer dwa, trzy lata. Potem Anna Brzezińska przejęła ten lokal i zaczęliśmy działać wspólnie.

W jednym wywiadzie wspominałeś, że twoim marzeniem jest założenie szkółki piłkarskiej. Nadal masz to w planach? Czy jednak uważasz, że spełniasz się realizując zajęcia z przygotowania motorycznego dla młodych zawodników?

– Mam tu fantastyczne możliwości rozwoju, jeśli chodzi o Akademię Ruchu. Ludzie, którzy tu pracują, mają pełno energii. Dają takiego kopa do działania. Widzę u nich pasję. Chciałbym stworzyć w jakimś klubie projekt, ale dużo większy. Doświadczenie, które nabrałem tutaj, spojrzenie na ruch i wszystkie jego aspekty, są zupełnie inne, jak trzy lata temu. Sprawiły to szkolenia oraz obserwacje ludzi. Oczywiście, w przyszłości chciałbym pracować w Wiśle Płock. Bo to jest dla mnie coś więcej niż klub. Tam spędziłem całe swoje życie, kiedy byłem młodszy. Moim wielkim marzeniem jest, żeby tutaj powstała akademia piłkarska z prawdziwego zdarzenia. Tak, jak to zaczyna funkcjonować w Pogoni Szczecin czy Zagłębiu Lubin. Mam nadzieję, że tak się niebawem stanie. Bardzo bym chciał. Bo Wisła Płock zawsze będzie w moim sercu. Nie wyobrażam sobie, żebym nie obejrzał ich meczu.

Czyli rozumiem, że chętnie zaangażowałbyś się w projekt pt. „akademia piłkarska”?

– Na chwilę obecną wiem, że mam wiele braków i muszę ciągle się szkolić. Zaraz jadę na kolejne szkolenia, ale w przyszłości nie mówię nie. Może nie sam, ale chciałbym, żeby w Płocku znalazła się grupa pasjonatów, która stworzyłaby taki projekt na dużą skalę, żebyśmy byli w stanie pomóc wielu chłopakom. Prawie od dziesięciu lat żaden wychowanek nie zadebiutował w Wiśle. Tu jest ból. Jest Bartłomiej Sielewski, który jest kapitanem, ale on ma już swoje lata. Teraz przygotowuję dwóch zawodników: Patryka Leszczyńskiego i Adriana Szczutowskiego. Bardzo bym chciał, żeby któryś z nich zadebiutował w tym roku. Mam nadzieję, że kiedyś powstanie taki twór, gdzie ew. będę przy Wiśle. Tam będzie można przeprowadzać analizy zawodników, przygotowywać ich pod względem motorycznym i mentalnym. Tak, jak to funkcjonuje w innych klubach. To jest moje wielkie pragnienie.

Powiedz, jak to dokładnie wygląda ze szkoleniem we Wiśle Płock. Jest lepiej od tego, jak ty zaczynałeś swoją przygodę z piłką? Dużo się zmieniło?

– Dużo się zmieniło, ale to i tak jest za mało. To wszystko dopiero raczkuje. Jest lepiej, ale jest sporo do zmiany. To dopiero zalążek. Mogę tak powiedzieć, bo mam porównanie, byłem w kilku akademiach, m.in. Lecha Poznań czy Legii Warszawa. Jeżdżąc na szkolenia z przygotowania motorycznego, mam przyjemność obserwować i rozmawiać z trenerami Escoli Warszawa. Moim zdaniem tam idzie to w dobrym kierunku. Serce jednak bije mi dla Wisły Płock i mam nadzieję, że podobny projekt ruszy też tutaj.

Wspominasz o różnych szkoleniach. Czy w zakresie trenera piłkarskiego też się szkolisz?

– Mam pewne kwalifikacje. Żona to ze mnie się śmieje, że piątek, sobota, niedziela to oglądam wszystkie mecze. Nieważne, która to jest liga. Bo ja lubię analizować. Zawsze swoim zawodnikom powtarzam: „oglądajcie mecze. Zobaczcie, jakie są popełniane błędy i wyciągajcie z nich wnioski”. Uważam, że  jest wielu trenerów lepszych ode mnie pod względem techniczno-taktycznym. Nie szkolę się, żeby mieć papier, ale analizując i rozmawiając wyciągam wnioski. Często te treningi, które robię, są łączone z elementami techniczno-taktycznymi. Nie kręci mnie to, żeby poprowadzić drużynę. Preferuję pracę indywidualną. Chcę wyciągać jak największy potencjał z danego zawodnika.

Czy praca z tymi zawodnikami jest pewnym zamiennikiem do samej gry w piłkę?

– Myślę, że na pewno. Brakuje mi tej adrenaliny. Nieraz jeżdżę na mecze z moim serdecznym przyjacielem Szymonem Marciniakiem. Nie powiem, że to boli, bo to za mocne słowo, ale tęsknie za tą prawdziwą piłką. Piłka nożna jest dla mnie cały moim życiem. Czy to jest zamiennik? Odnajduję się tutaj w stu procentach. Cieszę się, że nadal jestem przy sporcie. Mam nadzieję, że los zawodników, z którymi pracuję, potoczy się trochę inaczej niż mnie. I zrealizują swoje marzenia.

Czyli mimo to, że w pewnym sensie piłka nożna sprawiła ci tyle krzywdy – nadal miłość do niej pozostała?

– Oczywiście. Rodzina jest najważniejsza, to zawsze powtarzam. Aczkolwiek piłka jest dla mnie na pewno sposobem na życie. Bo jestem menedżerem w klubie i mam z tego pieniądze. Myślę, że piłka nie wyrządziła mi krzywdy. To, co mi pomaga przez tyle lat, żeby nadal mieć styczność z piłką, to fakt, że elementy piłkarskie wykorzystuję w treningu motorycznym. To jest wielki plus. A moim zawodnikom pokazuję jak odpowiednio układać stopę do piłki. Dalej – jak się regenerować? Chcę, żeby nie popełniali moich błędów, stali się lepszymi piłkarzami. Mój cel to dwa razy Z, czyli Zwiększyć poziom sportowy i Zmniejszyć ryzyko kontuzji. To nie jest sztuka, że dzisiaj zawodnik jest dobry, bo strzelił dwie bramki w dwadzieścia minut. W perspektywie czasu oni nic jeszcze nie osiągnęli. Dlatego rozmawiam z nimi, żeby się nie zachłysnęli tym wszystkim. Też pamiętam, był taki moment, że miałem najwięcej strzelonych bramek w Polsce, a za pół roku byłem nikim. Reasumując, głowa do lodówki. Bo talent według mnie to jest 5-10%, reszta to ciężka praca. Dlatego ja wybieram z kim chcę pracować. Mamy ustalone zasady i ich się trzymamy.

Rozumiem, że może ktoś tu przyjść i wyrazić chęć trenowania, a ty możesz go odrzucić?

– Tak naprawdę od roku czy nawet dwóch lat, nikogo nowego nie wziąłem. Mam stałą grupę. Naprawdę nie wiem, co musiałoby się stać, żebyśmy przerwali współpracę. Musiałby zejść na złą drogę albo zrobić mi czy komuś przykrość. Piłka, piłką, ale żeby nie zgłupieć. Tutaj trzymamy się pewnych wartości. Zawodnik też reprezentuje siebie w szkole, klubie, idąc przez miasto itd. Dla mnie i dla rodziców tych zawodników priorytetem jest, żeby stali się oni dobrymi ludźmi.

Wspomniałeś już kilkukrotnie, że nie chcesz, żeby twoi podopieczni popełniali twoje błędy. Jakie popełniłeś w swojej karierze piłkarskiej?

– Przede wszystkim nie robiłem nic, co dotyczyłoby przygotowania motorycznego. Tego, czym zajmuję się teraz. Zaznaczam: nic, nigdy. Błędów popełniłem bardzo dużo. Po drugiej operacji bardzo słabo się rehabilitowałem. Mogłem poświęcić dużo więcej czasu na to wszystko. Słabo się regenerowałem. Myślałem, że łatwo to wszystko przychodzi. Trochę się tym zachłysnąłem. W jeden dzień wszystko się zmieniło. Najpierw było mnóstwo ludzi przy mnie, a potem nie było nikogo. Z zawodnika, który był uznawany za czołówkę w Polsce, po roku byłem piłkarzem, który tak naprawdę nic nie znaczy. Po latach doszedłem też do wniosku, że mogłem zrobić więcej, praktycznie w każdym aspekcie: np. trenować swoją słabszą, lewą nogę, od samego początku. Swoje braki niwelowałem tym, że strzelałem dużo bramek. Teraz mogę to sobie analizować, bo jestem na innym poziomie świadomości. Obserwuję swoich zawodników i zwracam uwagę podczas ćwiczeń na wiodącą, jak i słabszą nogę. Obie są obarczone takimi samymi zadaniami. Reasumując moje błędy, dałem z siebie 50-60%. Patrząc na psychikę Szymona Marciniaka czy na Bartłomieja Grzelak, który grał w Legii Warszawa, oni pokazali coś więcej. Uważam, że nie zrobiłem wystarczająco dużo, żeby grać na profesjonalnym poziomie.

Bartłomieja Grzelaka również nie omijały kontuzje podczas jego kariery.

– Tak, ale on miał to coś. Dobrze grał jeden na jeden, miał świetne warunki fizyczne. Był ode mnie na pewno mocniejszy psychicznie. Tworzyliśmy fajne trio w Płocku, z Bartkiem Grzelakiem i Wahanem Geworgianem strzeliliśmy bardzo dużo bramek. Swego czasu to była kluczowa trójka w Polsce. Jednak nie lubię za bardzo grzebać w trupach i odgrzewać starych kotletów. Minus też jest taki, że z tej kadry, która zdobyła Mistrzostwo Europy U-18 w 2001 roku, oprócz mnie – wszyscy później grali. To też mi daje do myślenia, to boli. Jednak ten temat już dawno zamknąłem. To nie jest problem. Problemem jest to, gdy ktoś ci w rodzinie umiera bądź dziecko choruje. A tutaj po prostu się stało. Idziesz dalej, jest milion rzeczy, które możesz dalej robić. Moje motto życiowe brzmi: „ucz się na błędach”.

Na czym głównie skupiasz się podczas treningu z danym zawodnikiem?

– Najpierw jest analiza, później proces testów. Jeśli widzę, że dziecko słabo biega, zwracam uwagę na postawę. Zazwyczaj trafia do mnie zawodnik w wieku 10-11 lat. Gdy jest młodszy, skupiam się na ćwiczeniach w formie zabawy. Gdy jest starszy, obserwuję jego ruch, staram się go utorować, stabilizować. Później nałożyć elementy siłowe. To jest cały proces, który przebiega od 8-9 roku życia. Zauważyłem jedną zależność. W wielu przypadkach jest tak, że gdy przechodzi się z piłki juniorskiej do seniorskiej, następuję tzw. „zderzenie ze skałą”. Staram się zwrócić na to uwagę, żeby dany zawodnik był przygotowany pod względem fizycznym, żeby przejście z piłki juniorskiej do seniorów kosztowało go jak najmniej. Żeby był na tyle świadomym zawodnikiem, aby wiedział jak wykonywać dane ćwiczenie na treningu, jak się poruszać. Tylko pod względem motorycznym, żeby jego ciało było w stanie dobrze przepracować okres w dorosłej piłce. Bo może być tak, że pójdzie i zaraz przyjdzie jedna, druga, trzecia kontuzja tak, jak było w moim przypadku. U mnie było tak: piłka juniorska, rezerwy, pierwszy zespół, kadra Polski, makroregion. Nagle moje ciało nie wytrzymało. Nikt tego, wtedy nie analizował. Strzelałeś? To strzelaj.

Za duża eksploatacja?

– Uważam, że tak. Jeszcze miałem kiedyś taką ambicję, żeby dobrze się uczyć. Kiedyś spałem cztery godziny, żeby się nauczyć na dany przedmiot, żeby na końcu mieć średnią 4,5. Jeśli nie śpisz 8 godzin i nałożysz do tego zmęczenie na trzy, cztery doby, to twoja reakcja na meczu będzie słabsza. U mnie było mało tego snu. Dlatego chcę ich uczyć, uświadamiać, rozmawiać itd.

Chodzisz na mecze Wisły Płock?

– W ostatnim czasie chodzę. Zmieniło to się u mnie w momencie, gdy zaczęli do mnie przychodzić zawodnicy z Wisły, żeby współpracować. Zawsze będę kibicem Wisły Płock. Mimo że pewne sprawy mnie kiedyś poróżniły. Śledzę na bieżąco wszystkie informacje o klubie. Żyję tym każdego dnia i nie tylko pierwszym zespołem. Dla mnie ważna jest też druga drużyna czy zespoły młodzieżowe. Łudzę się, że dwóch, trzech wychowanków Wisły Płock będzie grało w Ekstraklasie. Jestem ogromnym kibicem tego klubu.

Jeśli chodzi o ten sezon w wykonaniu Wisły, masz wrażenie, że to wszystko idzie w dobrym kierunku? Czy może obawiasz się spadku z Ekstraklasy?

– Na pewno nie obawiam się spadku. Wierząc w ten klub, nigdy nie powiedziałbym, że Wisła spadnie. To jest pierwsza rzecz. Nie obawiam się i powiem dlaczego: gdy miałem 16 lat i wchodziłem do zespołu, miałem tę przyjemność, że wiodącą postacią tego klubu był Radosław Sobolewski. Teraz, w momencie, gdy on przyszedł do klubu, jest mi to na pewno bliska osoba. Do tego Piotr Soczewka jest kierownikiem zespołu, jego też znam z czasów gry w piłkę. Są to fantastyczni ludzie, więc obojętnie, co by teraz się działo. Po prostu wierzę w to, że Wisła Płock się podniesie tak, jak w ostatnich dwóch meczach i pokażą kawał dobrej piłki. Kibicem jest się nie tylko gdy się wygrywa. Moim zdaniem, Wisła Płock skład ma na pierwszą ósemkę tabeli.

To jest ciekawa opinia, bo wiele osób uważa, że Wisła Płock to tylko Dominik Furman.

– To jest bardzo dobry zawodnik. Cenię go. Miałem też przyjemność kiedyś z nim pracować. Profesjonalista, świetny człowiek, ale Furman sam meczu nie wygra. Jest wielu fantastycznych zawodników, nie będę wymieniał nazwisk, ale ja tak uważam.

Nie brakuje też czasem klasycznego napastnika Wiśle Płock?

– Głupio mi o tym mówić, gdy jest Grzegorz Kuświk (śmiech). No jest kilku napastników, ale nie mnie to oceniać (śmiech).

Z kim pracujesz z zawodników Wisły Płock? I ilu ich chodzi do ciebie regularnie na treningi?

– Pracuję z wieloma zawodnikami Wisły. Wcześniej wymieniłem już dwa nazwiska: Patryka Leszczyńskiego i Adriana Szczutowskiego. Wspomniałem właśnie o nich, bo trenują z pierwszym zespołem i byli na obozie przygotowawczym. Oprócz nich mam jeszcze kilku zawodników z różnych grup młodzieżowych od 11. roku życia.

Jak ważna jest dieta u zawodnika i czy ty też, jak zaczynałeś, o nią dbałeś?

– Niestety, w tamtych czasach u mnie to różnie bywało. Z kolei teraz rodzicom moich zawodnikom często powtarzam: „słuchajcie zamiast w kolejną parę butów czy nowy telefon zainwestujcie w dobrego dietetyka sportowego”. On wytłumaczy nie tylko co jeść, ale jak się regenerować. Jakie jedzenie powinno być po meczu, czy przed meczem. Dobry dietetyk to jest podstawa u sportowca. Do tego często też psychodietetyk, który potrafi wpłynąć na daną osobę. Bo czasami sama kartka z wypisanymi posiłkami nie wystarcza. Zacznijmy też od edukacji prostych rzeczy, np. zjesz to, będzie cię bolał brzuch i będziesz osłabiony albo nie założysz czapki, gdy wieje, to się przeziębisz.

Wielokrotnie przygotowywałeś do sezonu Szymona Marciniaka. Jak długo go znasz?

– Bardzo długo. Jeszcze razem graliśmy w młodzieżowych drużynach Wisły Płock. On jest rok starszy ode mnie, ale ja często byłem przesuwanym do starszego rocznika. Chodziliśmy też razem do tego samego liceum. Można powiedzieć, że całe życie się przyjaźnimy, od młodego. Fantastyczny człowiek, który jest pomocny, uczynny. Dla mnie się nic nie zmienił. Taki jak był, taki jest dzisiaj. To jest człowiek, za którego zawsze się wstawię.

Teraz też przygotowywałeś Szymona Marciniaka pod względem motorycznym do nowego sezonu?

– Nie. Już od dwóch czy trzech lat razem nie ćwiczymy. Ciężko się zgrać po prostu. Ze względu na eliminacje do Ligi Mistrzów itp. Jednak on jest na tyle świadomym człowiekiem, że odpowiednio i profesjonalnie podchodzi do swojego zawodu.

Jak wygląda przygotowanie sędziego piłkarskiego? Tak samo, jak piłkarza?

– Podobnie. Choć my z Szymonem pracowaliśmy nad czymś innym. Nad jego ruchem, żeby zwiększyć zakres tego ruchu. Do tego stabilizacja, zwrotność. Skupialiśmy się na tym, żeby trening odzwierciedlał sytuacje boiskowe. On też często chodzi na siłownie. Pracuje ze sztabem ludzi, z najlepszymi fizjoterapeutami. O niego, absolutnie nie ma co się martwić.

Czy kontuzje odniesione za młodu dają ci się we znaki do dziś?

– Dzisiaj robię zupełnie inne rzeczy, ćwiczę z ludźmi na sali itd. Jednak mam jedną zasadę, jeśli do mnie ktoś dzwoni i mówi:  „chodź Pachel pograć w piłkę” – nigdy nie chodzę. Nie robię nic, nie gram meczów, ponieważ nie czuję się na tyle pewnie. Szczególnie lewa noga mi doskwiera. Obawiam się, że uraz może się odnowić i będzie konieczna kolejna operacja. Gdyby tak się stało, nie byłby dysponowany do wykonywania pracy, którą robię teraz. Reasumując, odczuwam pewien dyskomfort, ale nie podejmuję ryzyka, żeby to pogłębić.

Jak wspominasz Mistrzostwa Europy do lat 18 z 2001 roku? To była największa przygoda w twoim życiu?

– Bardzo dobrze wspominam całą tę grupę chłopaków. Bo z tej grupy, która sięgnęła po Mistrzostwo Europy, tylko ja później nie grałem, a ich mogłem obserwować sprzed ekranu telewizora. Wojciech Łobodziński, Sebastian Mila, Paweł Golański – oni wszyscy później grali. Widziałem z bliska, jak się rozwijali, a następnie przez kilkanaście następnych lat mogłem śledzić ich losy.

Już wtedy było widać, że któryś z tych zawodników jakościowo jest ponad innymi? Ma talent?

– Wtedy wydawało mi się, że nie, bo ja jeszcze grałem. Normalni ludzie. Super grupa, która spotkała się w jednym czasie i jednym miejscu. Zaangażowani zawodnicy. Czym jest talent? Byli to wszyscy wyróżniający się zawodnicy i wyselekcjonowani z trzystu innych. To był też taki okres, gdzie większość z nas już wchodziła do pierwszych zespołów. Każdy był po debiucie: Łukasz Madej, Paweł Brożek czy Radosław Matusiak. Myślę, że już wtedy było wiadomo, że większość z nich zrobi kariery.

Wielu zawodników, wspominając tę kadrę, mówiło, że Sebastian Mila był ulubieńcem trenera Michała Globisza. Czy też tak to odbierałeś?

– Powiem inaczej. Był ulubieńcem, ale ciężko pracował. Trener Globisz lubił zawodników, którzy ciężko pracowali. Każde zadanie, jakie mu selekcjoner polecił, on wykonywał. Mila był bardzo zdolnym i pracowitym chłopakiem.

Jakim trenerem był Michał Globisz? Jak ty go odbierasz?

– Pasjonat, wspaniały człowiek. Całe życie poświęciłby dla piłki. Dużo jeździł, obserwował. Od tego człowieka należy czerpać doświadczenia. Mam nadzieję, że ludzi takich jak on będzie coraz więcej, a w tamtych czasach było bardzo mało.

Potrafisz wskazać najlepszego zawodnika, z którym grałeś?

– Jeśli chodzi o rzetelność, to imponował mi zawsze Marcin Rogalski. To jest dla mnie jedno z największych rozczarowań w życiu. Bo myślałem, że zrobi dużo większą karierę. Niesamowity charakter. Był kapitanem tej kadry, ale na Mistrzostwa Europy nie pojechał. W pojedynkach jeden na jeden świetny był Wojciech Łobodziński. Imponował mi też Paweł Brożek. Graliśmy na tej samej pozycji. Raczej można rzec, że on grał, a ja siedziałem na ławie. Sam fakt, że on do dzisiaj gra i nadal strzela jest imponujący. Dalej patrząc, przez poszczególne atuty. Lewa noga – Sebastian Mila. Pewność siebie – Tomasz Kuszczak. Siła – Adrian Napierała i Robert Sierant. Charakter do gry – Szymon Marciniak. Było dużo fajnych zawodników. Trudno jednego wskazać, bo jeszcze przecież grałem z Markiem Saganowskim czy Sławomirem Peszko.

Większość zawodników, która sięgnęła po złoto w 2001 roku, już zakończyła kariery. Jednak Paweł Brożek gra i nadal strzela bramki w Ekstraklasie. Jak myślisz, w czym tkwi sekret „długowieczności” Brożka?

– W jego świadomości, sposobie prowadzenia się, poświęceniu się treningom, a nie głupotom. Do tego pewnie uwarunkowania genetycznie. No i mentalnie jest też związany z Wisłą Kraków. To też mu pomaga. Ja wspominam Brożka jako spokojnego i ułożonego chłopaka. Wszystko to miało przełożenie na jego karierę.

Czy masz jakąś anegdotę związaną z twoją przygodą z piłką, która ci mocna utkwiła w pamięci?

– Pamiętam, jak mieliśmy obóz w górach. Już nie wiem za jakiego trenera. Wszyscy wbiegaliśmy pod górę, a z powrotem ja, Wahan Geworgian, Bartłomiej Grzelak wsiedliśmy do busa, okryliśmy się kocami, żeby nas nie było widać i zjechaliśmy. Myśleliśmy, że oszukaliśmy system, ale ktoś nas podkablował. Do dzisiaj nie wiemy kto (śmiech). Dostaliśmy kary. Musieliśmy tańczyć i śpiewać. Pamiętam, jak później do mniej mówili: „Pachel, w jaki sposób tam się chowałeś i w jaki sposób cię tam ławka smyrała”. Było wiele historii, ale ta mi jakoś najbardziej utkwiła.

Jakie masz plany na przyszłość?

– W ciągu roku chciałbym zrobić wyższe szkolenie dot. przygotowania motorycznego. Mam teraz dzieci i juniorów, chciałbym też pójść w seniorską piłkę. Pracuję w Akademii Ruchu i nie chcę tego zmieniać. Jednak gdzieś z tyłu głowy będę miał w przyszłości współpracę z jakimś klubem piłkarskim.

ROZMAWIAŁ ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. Akademia Ruchu Płock / Faacebook/ 400mm.pl