Piłkarskie dzieciństwo: Radosław Majdan

Radosław Majdan twierdzi, że gdyby urodził się kilka lat później, mógłby zrobić znacznie większą karierę. W ramach naszego cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” powspominaliśmy m.in. początki w Pogoni Szczecin, grę w młodzieżowych reprezentacjach Polski i ważne spotkania z okresu młodości.

Piłkarskie dzieciństwo: Radosław Majdan

W jakim wieku zaczynał pan swoją przygodę z piłką w Pogoni Szczecin?

– Byłem wtedy bodajże w piątej klasie szkoły podstawowej. Wcześniej uprawiałem judo i koszykówkę. Występowałem na jednym z turniejów międzyszkolnych i śp. trener Włodzimierz Obst zaproponował mi grę w Pogoni. Przeniosłem się do klasy sportowej, bo wtedy cała ich drużyna była zgrupowana w jednej klasie, a wychowawcą był trener, więc był to bardzo dobry układ. Mieliśmy codziennie treningi.

Pamięta pan swój trening?

– Nie, natomiast pamiętam swój pierwszy mecz. Pojechałem z drużyną Pogoni na sparing z Chemikiem Police, a byłem dosłownie po jednym treningu i od razu wystąpiłem w pierwszym składzie, co było dla mnie miłym zaskoczeniem. Wygraliśmy wówczas 9:0.

Od początku chciał pan stać na bramce?

– Tak, chociaż wiadomo, jak to młody chłopak, na podwórku wolałem się realizować jako napastnik, ale faktycznie postawiłem na grę między słupkami. Pamiętam, że w drużynie podwórkowej zrobiłem deal ze swoim kolegą, który był bramkarzem. Powiedziałem mu, że to ja stanę na bramce, a w zamian oddam mu swoją opaskę kapitana.

Poszedł na ten układ?

– Tak, zostałem w naszej podwórkowej drużynie bramkarzem i chyba nawet nieźle mi to wychodziło. Na podwórku zawsze był podział na starszych i młodszych, a każdy z młodszych chciał zaistnieć na tle starszych kolegów. Pamiętam, że gdy oni mieli jakiś ważny mecz, to brali mnie na bramkę, więc było to dla mnie wyróżnienie, że starsi koledzy biorą mnie do swojego zespołu.

I to jeszcze na ważną pozycję.

Dokładnie, od początku wybrałem grę w bramce, trenerzy mnie doceniali. Dość szybko zacząłem grać w młodzieżowych reprezentacjach, więc ogólnie rzecz biorąc, wszystko szło w dobrym kierunku.

Rodzice byli entuzjastami sportu?

– Tak, pierwszym sportem, który uprawiałem, było judo. Mój tata zapisał mnie na te zajęcia. Jeśli chodzi o piłkę nożną, to wspomniany już wcześniej wychowawca przyjechał do moich rodziców i proponował, żeby przenieśli mnie do szkoły, w której on uczy, gdzie wszyscy jesteśmy w jednej klasie pod szyldem Pogoni Szczecin. Nie było to takie proste, bo mój dom znajdował się na drugim końcu miasta, więc droga do szkoły zajmowała mi ok. godziny. Od szóstej klasy podstawówki musiałem wstawać o 6:30, żeby na 8:00 rano zdążyć na lekcje. Moi rodzice bardzo go lubili, bo przykładał także wagę do naszego wychowania. Jako że był naszym wychowawcą, to miał na co dzień wgląd w nasze oceny, więc gdy ktoś zbierał złe stopnie, to otrzymywał zakaz przyjścia na trening. Pamiętam, że będąc uczniem szkoły podstawowej, bałem się tego i nie wyobrażałem sobie, że mógłbym dostać taką karę.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Moja mama zawsze mi powtarzała, że nie można żyć samym sportem. Miałem dosyć szerokie zainteresowania – interesowałem się historią, a kiedyś ładnie rysowałem, w pewnym momencie zastanawiałem się nawet nad pójściem do liceum plastycznego. Nie byłem nigdy prymusem, bo jednak treningi i piłka nożna były dla mnie ważniejsze, ale z drugiej strony też nigdy nie miałem problemów z przechodzeniem do następnej klasy.

Pamięta pan swoją pierwszą piłkę?

– Tak, dostałem ją od ojca chrzestnego. Była brązowa i w takie łatki, jak są na piłce do siatkówki. Pamiętam, że nawet wybiłem nią sąsiadowi szybę. Bardziej kojarzę jednak moje rękawice bramkarskie. Dzisiaj byłaby to niewiarygodna sytuacja, bo gdy zaczynałem trenować w Pogoni, to drugi bramkarz miał swoje rękawice, którymi się dzieliśmy. Mieliśmy trening strzelecki, gdzie było po dziesięć strzałów, to on przy dziewiątym je ściągał, rzucał je w moim kierunku, ostatni strzał bronił już bez nich, a potem ja je szybko musiałem zakładać (śmiech). Tak się wymienialiśmy. Swoje pierwsze własne rękawice kupiłem sobie w Szwecji, były one marki „Reusch”. Byliśmy tam z rodzicami, uzbierałem pieniądze i pierwszy raz miałem rękawice bramkarskie z prawdziwego zdarzenia. Byłem dumny z tego.

Zapadł panu może w pamięć jakiś mecz z dzieciństwa, który oglądał pan z perspektywy trybun?

– Myślę, że był to mecz Pogoni z FC Koln. „Portowcy” zdobyli wówczas bodajże wicemistrzostwo Polski i mierzyli się z Kolonią w pucharach. Byłem wtedy w wieku trampkarza i podawałem piłki na tym spotkaniu. Ten mecz był dla mnie ważny także z innego powodu – od zawsze lubiłem bramkarza Toniego Schumachera, który przyjechał wówczas do Szczecina. Zbierałem jego plakaty i był moim młodzieńczym idolem wraz z Markiem Szczechem, ówczesnym bramkarzem Pogoni. Ktoś nawet kiedyś stwierdził, że mieliśmy podobny styl bronienia. Kiedy Schumacher przyjechał do nas, Pogoń miała dwa rzuty karne i oba zmarnowała. Jednego obronił, a drugi strzał trafił w spojenie – Pogoń wtedy odpadła z rozgrywek. Był to fenomenalny mecz, przy pełnym stadionie. Zespół ze Szczecina wtedy niecodziennie grał w pucharach, a FC Koln znaczyło wówczas więcej niż dzisiaj. Była to jedna z czołowych drużyn ligi niemieckiej. Drugim takim spotkaniem było starcie Pogoni z Hellasem Werona. Siedziałem wtedy w młynie, wymachując flagą Pogoni. Bardzo przeżyłem także mecz barażowy z Motorem Lublin, gdy Pogoń spadła z ligi. Z żalu aż się popłakałem.

Był czas na imprezy i dziewczyny?

– Nie za wiele. Rano wychodziłem do szkoły, później szedłem na trening i dopiero po godz. 19:00 wracałem do domu. Mieszkałem na osiedlu trochę oddalonym od centrum, a jeszcze komunikacja miejska była taka, że musiałem się po drodze kilka razy przesiadać. Miałem taką koleżankę z klasy, która mi się podobała. Miała na imię Kinga i grała w piłkę ręczną. Pierwszej miłości się nie zapomina (śmiech).

Ostatecznie udało się ją panu zdobyć?

– Tak, spotykaliśmy się przez jakiś czas. Poza tym, były momenty, że poszedłem sobie w sobotę na dyskotekę od 18:00 do 22:00. Piłka nożna była dla mnie najważniejsza, a dla młodego chłopaka okres między 17. a 19. rokiem życia jest taki, że czeka go wiele pokus. Ale raczej byłem ich świadomy.

Do tego dochodzą pierwsze pieniądze i to często niemałe.

– Dokładnie. My mieliśmy wtedy jakieś stypendium, więc nie były to wielkie pieniądze, ale nie narzekaliśmy. Zawsze nas już było na coś stać.

Trenerzy stawiali, że jeśli któryś z ich podopiecznych zrobi w przyszłości karierę, to właśnie Radosław Majdan?

– Myślę, że tak. Grałem we wszystkich reprezentacjach młodzieżowych począwszy od kadry U-15 do U-21. Byłem jedynym zawodnikiem z Pogoni, ale zdarzało się, że ktoś epizodycznie otrzymywał powołanie. Były eliminacje do ME U-16, później U-18, gdzie graliśmy m.in. ze Szwecją, Szkocją czy RFN-em. Zajęliśmy w tej grupie pierwsze miejsce, więc mieliśmy bardzo dobry rocznik. Nie było tak, że mój talent nagle eksplodował w wieku 18 czy 19 lat.

Jako Pogoń jeździliście na różne turnieje młodzieżowe?

– Sporo jeździliśmy po różnych turniejach, także na zagraniczne. Często jeździliśmy do NRD i prawie z każdego turnieju przywoziłem statuetkę dla najlepszego bramkarza.

W 2012 roku był pan ambasadorem finałów województwa mazowieckiego Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”.

– Nie pamiętam tego dokładnie, ale uważam, że Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” jest fajną inicjatywą. Bierze w nim udział ogrom dzieciaków, mogą zagrać na Stadionie Narodowym – to jest coś, co może spowodować, że młody zawodnik, będzie miał jeszcze większą motywację do zostania piłkarzem. Myślę, że wszystkie akcje, które się robi po to, żeby krzewić futbol wśród dzieciaków, są dobre.

Gdy pan rozpoczynał swoją piłkarską karierę, nie było jeszcze tak rozbudowanej sieci skautingowej, jaka jest teraz. Uważa pan, że gdyby taki turniej istniał wcześniej, to większa liczba młodych zawodników mogłaby zaistnieć w poważnej piłce?

– Paradoksalnie, selekcja wtedy nie była zła. Były turnieje międzyszkolne, gdzie trenerzy mieli przegląd wszystkich zdolnych chłopaków. Jestem zwolennikiem długofalowej pracy. Bardziej skierowałbym się do tego, żeby takie turnieje były robione częściej. Nie wiem, czy nie było kiedyś więcej pieniędzy na to, niż jest teraz. Kluby inwestowały w młodzież, jeździliśmy na wszelakie turnieje i rodzice wcale nie musieli za nie płacić.

Tak było tylko w Pogoni czy mówi pan teraz o skali całego kraju?

– Na skalę Polski także. Rywalizowaliśmy z topowymi drużynami w kraju. Najczęściej z Lechem Poznań, który był w naszym makroregionie. Coś, co było kiedyś, a nie ma tego teraz, to gra na podwórkach. Teraz są akademie. Dzieci tracą szlifowanie swoich umiejętności w troszeczkę bezwzględnych warunkach. Nam nikt nie pomagał, nikt się nad nami nie użalał. Albo byłeś na tyle twardy, żeby to przetrwać, albo się nie nadawałeś. W szkółkach czasami rodzice próbują wywierać presję na trenerach itd. To ma swoje dobre i złe strony. Dzisiaj młodzi ludzie są prowadzeni od samego początku, pracują z fachowcami. Miałem szczęście trafić na bardzo dobrego trenera i człowieka – Włodzimierza Obsta. Natomiast później miałem trochę nieszczęścia, że w Pogoni nie zawsze starczało kasy na trenera bramkarzy. Trochę trudno sobie to wyobrazić, że jako zawodnik pierwszego zespołu drużyny z ówczesnej Ekstraklasy, był tylko pierwszy trener i asystent, którzy wołali do nas, bramkarzy, żebyśmy się rozgrzewali i za 20 minut do nich dołączymy. Myślę, że gdybym trafił do poważniej zorganizowanego klubu, to pewnie zrobiłbym większą karierę. Gdyby istniało wtedy „Prawo Bosmana” to też zrobiłbym większą karierę, bo miałem propozycje, ale byliśmy uwiązani.

Jeden ze swoich najlepszych meczów, jakie kiedykolwiek rozegrałem, to z młodzieżową reprezentacją Polski na stadionie w Millwall przeciwko Anglii. Wygraliśmy 2:1, ale wtedy nie było możliwości tak, jak teraz, gdzie młodzi chłopcy są pozyskiwani do czołowych angielskich zespołów, ponieważ trzeba było mieć rozegrane 60 lub 70% spotkań w pierwszej reprezentacji Polski. Niestety, takie były czasy. Ciężko było nam wyjechać do lepszego klubu za granicę.

Zadebiutował pan w młodym wieku w pierwszej drużynie Pogoni.

– Był to mecz pucharowy z Jagiellonią. Jako człowiek ze Szczecina, zostałem bardzo ciepło przyjęty przez kibiców. Co prawda odpadliśmy po dogrywce, ale dla mnie był to fajny mecz. Byliśmy wtedy na drugim poziomie rozgrywkowym, a Jagiellonia była wyżej, więc nie byliśmy faworytem. W tym meczu zaistniałem w świadomości kibiców, nawet skandowali moje nazwisko. Wiadomo, jak kibice podchodzą do wychowanków, więc było to dla mnie miłe. W tamtym sezonie zagrałem jeszcze w kilku spotkaniach ligowych. Pamiętam też swój debiut w Ekstraklasie. Siedziałem na ławce rezerwowych i trener Romuald Szukiełowicz wpuścił mnie na plac gry w drugiej połowie. Przegrywaliśmy 0:3 z Ruchem Chorzów i nie jest to codziennością, że zmienia się bramkarza w czasie meczu.

Z perspektywy czasu jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Z jednej strony tak, grałem w reprezentacji Polski, byłem na Mistrzostwach Świata, zdobywałem tytuły Mistrza Polski. Mam jednak świadomość, że gdybym urodził się trochę później, żył w innych czasach, to ta kariera potoczyłaby się troszkę inaczej. Pewnie byłaby bogatsza. Miałem predyspozycje, żeby trafić do większych klubów za granicą niż do tych, do których trafiłem. Byliśmy niewolnikami klubów, po zakończeniu kontraktu, jeśli nie przedłużyłeś umowy, to zostawałeś odsyłany do rezerw. Miałem kiedyś poważną rozmowę z dyrektorem klubu. Do dzisiaj budzi to we mnie niesmak, bo nie specjalnie mogłem się zgodzić na warunku, które proponował mi klub. Nie żyjący już trener Janusz Wójcik zadzwonił do mnie i w ostrych słowach powiedział, że jeżeli nie podpiszę kontraktu z Pogonią, to nie mam co liczyć na powołania do reprezentacji Polski U-18. Dla młodego chłopaka była to wtedy duża presja. Stracenie miejsca w młodzieżowej reprezentacji kraju byłoby dla mnie dramatem, więc musiałem się zgodzić na proponowane warunki. Nie było kogoś, kto mógłby zadbać o nasze interesy. Myślę, że na warunki, które mi stworzono, to i tak sporo osiągnąłem. Trzeba cieszyć się z tego, co się ma. Mam bardzo fajne życie, na które sam sobie zapracowałem.

Skąd wziął się ostatnio pomysł na dołączenie do drużyny blind footballu?

– Dostałem taką propozycję od trenera Śląska Wrocław w blind footballu, żeby wystąpić z klubem na zbliżających się Klubowych Mistrzostwach Świata. Była to propozycja nie do odrzucenia z racji szacunku do tych chłopaków. Mimo przeciwności losu i swoich ograniczeń uprawiają oni futbol i mają swoją pasję. Oczywiste było, że się zgodzę, ale bardziej martwił mnie brak czasu. Jeszcze przed mistrzostwami cały czas szukam gdzieś jednego dnia, żeby podjechać do Wrocławia i potrenować z chłopakami. Na jednym z treningów, w którym miałem okazję brać udział, byłem bardzo mile zaskoczony ich zaangażowaniem, wariantami rozegrania akcji. Cieszę się, że jestem w tym projekcie. Są to prawdziwi sportowcy, wojownicy – ludzie, którzy idą po swoje.

Trzyma pan formę?

– Ostatnio występowałem przeciwko byłym Mistrzom Świata, gdzie był Rivaldo, Edmilson czy Ze Roberto. Niedawno grałem także w towarzyskim spotkaniu przeciwko reprezentacji artystów Anglii. Staram się trzymać formę, choć już powoli dochodzę 50. urodzin, więc szybkość już nie ta. Nadwagi nie mam i żartuję sobie, że dla drużyny Śląska Wrocław w blind footballu osłabieniem nie będę.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix