Piłkarskie dzieciństwo: Piotr Reiss

Gdy miał 9 lat, w Lechu Poznań zorganizowano nabór. Powiedziano mu, że jest zbyt mały i wątły, że ma się zgłosić za rok. Bardzo to przeżył, a w drodze do domu płakał, bo gra w „Kolejorzu” była jego marzeniem. Wtedy jeszcze nie wiedział, że zagra w dorosłej drużynie tego klubu ponad 250 razy. W ramach cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” wspominamy pierwsze piłkarskie kroki Piotra Reissa.

Piłkarskie dzieciństwo: Piotr Reiss

Pana ojciec był pasjonatem sportu. To on chciał, żeby grał pan w piłkę?

– Mój tata bardzo chciał zostać piłkarzem, ale mu się nie udało. Na pierwszym wyjazdowym meczu Lecha Poznań byłem na Hutniku Kraków, gdzie mój tata wziął mamę, która była w szóstym miesiącu ciąży. Jak byłem małym chłopcem, tata zabierał mnie na boisko i graliśmy w miejscu, gdzie obecnie stoi stadion Lecha. To było w latach 1976-1977, a stadion powstał dopiero kilka lat później. Rzeczywiście, tata przerzucił swoje marzenia na mnie i starał się robić wszystko, żebym tym piłkarzem został. Myślę, że nie zawiodłem swoich rodziców.

Mama także interesowała się sportem?

– Ze względu na związek z tatą była wręcz na niego skazana. Zresztą, gdy byłem piłkarzem, starała się nie opuszczać żadnego mojego meczu.

W Poznaniu było gdzie grać?

– Kiedyś ustawiało się bramki z kamieni, tornistrów i to było nasze boisko. Nie było takich obiektów jak dzisiaj, nie było orlików. Często nie było nawet trawy, tylko piasek. Dużo dzieciaków grało wtedy w piłkę, bo nie było wielu innych alternatyw na spędzanie wolnego czasu.

Pamięta pan swój pierwszy trening?

– No pewnie. Na pierwszy trening do Lecha poszedłem, gdy miałem 9 lat, a nabory były wówczas od 10. roku życia. Roman Jakubczak powiedział mi, że jestem za mały, zbyt wątły i że mam spróbować za rok. Była to dla mnie ogromna porażka, wracałem z płaczem do domu, bo się nie dostałem. Marzyłem, żeby tam grać. Na nabory przyszło wiele dzieciaków starszych ode mnie i pewnie dlatego nie dostałem angażu. Po roku spróbowałem ponownie i śp. trener Edmund Białas od razu wziął mnie w swoje szeregi. I tak przechodziłem przez każdy szczebel piłkarskiego rozwoju w Lechu Poznań.

Na jakim poziomie stało wówczas szkolenie w Lechu?

– Ciężko powiedzieć. Dzisiaj mówi się o akademiach piłkarskich, ogromnych pieniądzach inwestowanych w rozwój piłki młodzieżowej. Wtedy było tak, że albo trafiłeś na dobrego trenera, albo ciężko było osiągnąć coś w piłce.

A pan trafił?

– Tak. Według mnie miałem dobrych trenerów, aczkolwiek były to już osoby starsze, w podeszłym wieku, co dzisiaj nie jest już tak powszechne, bo większość szkoleniowców to raczej młodzi ludzie. Myślę, że by zostać dobrym piłkarzem, trzeba mieć do tego charakter, bo często nie jest łatwo. Prowadzili mnie Edmund Białas, były piłkarz Lecha, Henryk Zubel, również były zawodnik Lecha, potem trafiłem na Andrzeja Strugarka, także gracza „Kolejorza”, więc moja przygoda z piłką rozwijała się pod okiem dobrych trenerów. Przede wszystkim jednak kształtowali mój charakter, który pozwolił mi przetrwać niełatwe chwile w życiu sportowca.

Od małego jest pan kibicem Lecha. Który mecz ze stadionu najbardziej zapadł panu w pamięć?

– Ostatnio nawet oglądałem finał Pucharu Polski z 1988 roku między Lechem a Legią Warszawa, wygrany przez „Lechitów” po rzutach karnych. Dobrze wspominam też mecz z 1990, gdzie remis przy Łazienkowskiej dawał mistrzostwo drużynie z Poznania. Trochę tych meczów jako kibic pamiętam.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Ważne, aczkolwiek nie miałem zbyt wiele czasu na naukę. Wolałem spędzać go na boisku z chłopakami, biegając za piłką. Natomiast jak już byłem w szkole, to starałem się na tyle uczestniczyć w lekcjach, żeby coś zapamiętać, przechodzić spokojnie z klasy do klasy.

Kto był pana piłkarskim idolem?

– Wychowałem się w czasach, gdzie na poznańskich boiskach mogłem oglądać Mirosława Okońskiego – chyba najlepszego piłkarza w historii wielkopolskiej piłki. W telewizji zerkałem za to na Marco Van Bastena i Dennisa Bergkampa. Van Basten był typowym egzekutorem, natomiast Bergkamp podobał mi się pod tym względem, że nie tyle strzelał piękne bramki, ale też często asystował. Na nim się wzorowałem, chciałem być takim piłkarzem jak on.

Czyli od małego chciał pan grać z przodu jak Bergkamp i strzelać gole?

– Tak. Od małego ustawiano mnie na pozycjach bardziej ofensywnych.

Jako Lech Poznań często jeździliście na różne turnieje młodzieżowe?

– Jeździliśmy bardzo rzadko. Nie było takich turniejów jak teraz. Częściej jeździliśmy na sparingi, głównie do RFN, gdzie Lech miał kilka klubów partnerskich.

Ostatnio rozmawiałem z Radosławem Majdanem, który jest pana rówieśnikiem i on mówił, że tych turniejów było bardzo dużo.

– Nie pamiętam, żeby tyle tego było. Nie jeździliśmy na wiele zagranicznych turniejów. Raz byliśmy w Holandii. Miałem wtedy bodajże 14 lat i mieszkaliśmy u lokalnych rodzin na miejscu. Zupełnie inne czasy niż teraz.

Teraz dzieciaki mają Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”, w którym zespół pana akademii zajął w 2018 roku drugie miejsce w finałach krajowych. Co pan sądzi o całej inicjatywie?

– Staramy się uczestniczyć we wszystkich turniejach ogólnopolskich. Myślę, że moje drużyny nie zawodzą, spisują się bardzo dobrze, co świadczy o wysokim poziomie szkolenia (poza zajęciem 2. miejsca w finałach krajowych, drużyny AP Reissa kilkukrotnie zwyciężały w finałach wojewódzkich – dop. red.).

Trenerzy stawiali na pana? Uważali, że jeśli któryś z ich podopiecznych będzie grał kiedyś zawodowo w piłkę, to właśnie Piotr Reiss?

– Myślę, że nie. Ciężko powiedzieć, gdy chłopak ma 10 czy 14 lat, że w przyszłości zrobi karierę. Później się trochę zawiodłem, bo w wieku 17-19 lat większość trenerów nie postawiła na mnie. Gdy miałem 19 lat musiałem pójść do wojska, odbyć zasadniczą służbę wojskową, spędzając tam 540 dni.

Rozumiem, że był to trudny okres w pana życiu?

– Nie było łatwo. To była szkoła życia, która w pewien sposób także ukształtowała mój charakter. Mało trenowałem, zaledwie raz w tygodniu. Uważam, że jeśli zawodnik w wieku 19-21 lat, trenuje tylko raz w tygodniu i gra na poziomie dzisiejszej II ligi, to może mieć ciężko, choć i tak byłem najlepszym strzelcem naszej drużyny. Inne kluby zwracały na mnie uwagę i zastanawiam się, co by było, gdybym w tym okresie miał zdecydowanie więcej treningów. Dzisiaj nie ma już co gdybać, natomiast gdy wyszedłem z wojska, miałem 21 lat, ktoś wypatrzył mnie, dał mi szansę, jeszcze raz „podniosłem rękawicę” i rok później zadebiutowałem na najwyższym szczeblu.

Jak pan wspomina swoje premierowe spotkanie na tym poziomie?

– Bardzo fajnie, jechaliśmy na wyjazdowy mecz do Łodzi. Nie było jeszcze autostrady, więc jechało się zdecydowanie dłużej niż teraz. Nie sądziłem, że wyjdę w pierwszym składzie, ale trener Romuald Szukiełowicz wyczytał moje nazwisko w szatni. Nie ukrywam, miałem gęsią skórkę, ale z drugiej strony wiedziałem, że jeśli trener na mnie stawia, to muszę w siebie wierzyć i zagrać dobre spotkanie. Myślę, że go nie zawiodłem. Wygraliśmy 2:0, a ja strzeliłem pierwszą bramkę. Nawet pamiętam dokładną datę – 30 lipca 1994 roku.

Nie był pan już bardzo młodym zawodnikiem, ale ciężko było zaaklimatyzować się w szatni pierwszej drużyny?

– Kiedyś było trochę inaczej niż teraz. Mimo że trenowałem z pierwszą drużyną, grałem w wyjściowym składzie, to przebierałem się w innej szatni niż starsi zawodnicy. Dwie minuty przed przyjściem trenera na odprawę, schodziliśmy do „głównej” szatni i dopiero wtedy uczestniczyliśmy w ich życiu.

Przejdźmy do życia po piłce – jak zrodził się pomysł na otworzenie własnej akademii piłkarskiej?

– Trochę z przypadku. Lech zawiesił mnie w prawach zawodnika, nie wiedziałem, co ze sobą począć, a że miałem zawsze dobry kontakt z młodzieżą, to pomyślałem, że się w to „pobawię”. Zabrałem ich na zgrupowanie do Dolska, gdzie do dzisiaj AP Reissa ma swój ośrodek ze względu na dobre kontakty z panem Wojtkiem Mrozem, który kiedyś był sponsorem m.in. Lecha. Dzieciaki pochodziły w większości od znajomych, wszystkim się spodobało i stwierdziłem, że fajnie byłoby to robić corocznie.

Szczerze, spodziewał się pan, że pana akademia rozrośnie się do takich wielkości?

– Nie. Bądźmy szczerzy, nigdy się tego nie spodziewałem.

Z perspektywy czasu jest pan usatysfakcjonowany ze swojej piłkarskiej kariery?

– Zawsze może być lepiej, ale równie dobrze mogło być gorzej. Zważywszy na mój pobyt w jednostce wojskowej, to nie mogę narzekać. Rozegrałem ponad 400 spotkań w Ekstraklasie, grałem w Bundeslidze, wystąpiłem cztery razy w pierwszej reprezentacji Polski – czego więcej może chcieć chłopak z normalnej robotniczej rodziny, którego ojca marzeniem jest, żeby został piłkarzem? Myślę, że muszę być zadowolony z tego, co osiągnąłem.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix