Piłkarskie dzieciństwo: Michał Żewłakow

Zanim wystąpił 102 razy w dorosłej reprezentacji Polski, miał w swoim życiu okres, gdy był blisko rzucenia piłki nożnej. Nie był największym talentem w zespołach, w których grał, ale trafiał na szkoleniowców, którzy mieli na niego dobry wpływ. Kolejnym gościem cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” jest Michał Żewłakow.

Piłkarskie dzieciństwo: Michał Żewłakow

Jak rozpoczęła się pana przygoda z piłką nożną?

– Kiedyś wszyscy wychodzili na podwórko przed blok i grali w piłkę. Było to zajęcie, które sprawiało nam najwięcej przyjemności. Swoją przygodę ze sportem rozpocząłem od innej dyscypliny – judo. Po sześciu miesiącach jednak futbol zwyciężył i wraz z bratem zrezygnowaliśmy ze sztuk walki i zajęliśmy się trenowaniem piłki nożnej.

Na podwórku nigdy nie brakowało chętnych do gry?

– Nigdy. Wtedy osiedla były oblegane, boisko było miejscem spotkań. Niektórzy grali w nogę, inni tylko obserwowali, ale byli też tacy, którzy próbowali koszykówki, bo były to czasy Chicago Bulls, NBA. Szczerze, nasze boisko było taką areną, że można było zostać sławnym na osiedlu.

Pierwsza drużyna piłkarska, w której zaczął pan wraz z bratem trenować, była założona przez wuefistę.

– Tak. Był to trener, który w tym samym czasie pracował w szkole jako nauczyciel wychowania fizycznego. Zrobił nabór z chłopaków z osiedla, ze szkoły, gdzie zgłosiło się 40 dzieciaków. Zrobił selekcję, ograniczył grupę do 20 osób i tę drużynę zgłosił pod auspicjami Drukarza Warszawa. O ile dobrze pamiętam, to ta selekcja była zimą, a od nowego roku graliśmy w lidze już jako Drukarz.

Zapadł panu w pamięć pierwszy trening?

– Pamiętam go, słynne „Wembley”, które obecnie wyglądała trochę inaczej. Wtedy było boiskiem typu „łyse kolano”, czyli trawa była tylko po bokach, a środek był zaorany przez młodych piłkarzy. Nie był to cudowny obiekt, ale wówczas wielką radością było granie na boisku, gdzie na bramkach wiszą siatki.

Podobno w dzieciństwie był pan tym, który obrywał za brata.

– Nie tylko w dzieciństwie, myślę, że było tak do momentu, gdy mieszkaliśmy z rodzicami. Do 22. roku życia byłem osobą, która zawsze obrywała.

Słusznie?

– Różnie było, czasami obrywałem po prostu chyba z urzędu. Byłem tym, który miał z dyscypliną troszkę na bakier, Marcin był bardziej wyważony, poukładany. Nie były no tyle traumatyczne przeżycia, żebym dzisiaj mówił o tym, że byłem niesprawiedliwie traktowany.

Pana ojciec był pasjonatem piłki, a mama – interesowała się sportem?

– U nas w domu był podział taki, że ojciec dbał o sprawy sportowe, a mama o naszą edukację. Wiadomo, że chłopcy w wieku 10-14 lat z większą przyjemnością idą na trening niż dbają o naukę i dobre oceny w szkole. Szkoła jednak nie kolidowała z piłką i nie sprawiała nam większych problemów.

Rozpoczynał pan grę na lewym skrzydle, a w jakim wieku przesunięto pana do defensywy?

– Jako młodzi chłopcy razem graliśmy w ataku, ja grałem na lewym skrzydle, a Marcin na środku ataku. Był to czas, gdy oglądaliśmy mecze w telewizji i każdy chciał zostać Zbigniewem Bońkiem. „Zibi” był zarezerwowany dla tego, który strzelał więcej bramek, więc on był Bońkiem, a ja Smolarkiem.

Zazdrościł pan bratu strzelanych bramek?

– Muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o grę ofensywną, to byłem bardziej pracusiem, a Marcin „artystą”. Miał lepszy zmysł do strzelania bramek. Nie było u nas wzajemnej zazdrości, bardziej zdrowa rywalizacja, która nas pozytywnie napędzała. Jeżeli jeden był w czymś lepszy, to drugi starał mu się dorównać i vice versa. Do obrony przesunięto mnie, gdy miałem około 16 lat.

Po przygodzie z Drukarzem trafiliście do Marymontu.

– Dokładnie. Trenowaliśmy cały czas pod wodzą tego samego trenera, Jerzego Smolińskiego, który zachęcił do nas do gry w piłkę i występów w Drukarzu. W pewnym momencie zmienił pracę i przeszedł do Marymontu Warszawa. W zasadzie większość chłopców przeszła za nim i my też tak zrobiliśmy. W Marymoncie graliśmy przez dwa sezony.

Przez ile lat prowadził was trener Smoliński?

– Ponad trzy lata. Był naszym pierwszym trenerem, nauczycielem wychowania fizycznego i człowiekiem, który naprawdę o nas dbał. Tak się złożyło, że mieszkał w tym samym bloku. Większość wakacji spędzaliśmy w Warszawie i dostawaliśmy rozpiskę, kiedy mamy iść trenować zagrania prostym podbiciem, lewą nogą czy głową. Tak mi się wydaje, że ludzie się dziwili, że dwóch chłopaków ciągle przychodzi i obija ścianę. Dziś o jego metodach można powiedzieć, że były trochę oldschoolowe. Ale były takie, że nauczyły nas pracować nad sobą. A że byliśmy zawsze we dwóch, to było troszkę raźniej. Nawet jak się czasem nie chciało, to jeden napędzał drugiego.

W okresie piłkarskiego rozwoju trafiał pan na dobrych szkoleniowców?

– Świadomość szkoleniowców w tamtym okresie była mniejsza niż dzisiaj, natomiast trafiliśmy na dobrych ludzi. Wydaje mi się, że akurat w tym okresie, gdy trzeba nauczyć się pracy i dyscypliny, trafiliśmy na trenera Smolińskiego, który był dla nas trochę jak ojciec. Nie było tak, że akurat obrał sobie nas dwóch, ale dbał o wszystkich. W tamtym okresie byli zawodnicy, którzy rokowali lepiej od nas.

Udało się jeszcze komuś wybić z tej drużyny?

– Tak poważnie, to nie. Wracając do wątku szkoleniowców, Jerzy Smoliński wyjechał do Stanów Zjednoczonych, a my przeszliśmy do Polonii Warszawa. Trafiliśmy na Antoniego Giedrysa. Trenera, który zbudował mój charakter. Miał inne metody i podejście niż Smoliński, ale akurat w tym okresie kogoś takiego potrzebowałem. Wiedział, jak ze mną postępować. Był trenerem, który motywował metodą zawstydzania, udowadniania, że można być lepszym. To on był tym, który zobaczył we mnie więcej instynktu obrońcy niż zawodnika ofensywnego i to Antoni Giedrys cofnął mnie do defensywy. Dzisiaj muszę mu za to głośno podziękować.

A miał pan czas na imprezy i dziewczyny?

– Nie byliśmy wielkimi imprezowiczami. Wiadomo, jak to jest w tym wieku, dziewczyny się pojawiały, ale były to raczej przyjaźnie niż poważne relacje. Gdy mieliśmy trochę więcej lat, 17-18, to pierwszy raz się zakochiwaliśmy i nasze związki trwały dłużej niż miesiąc. Do 18. roku życia byliśmy raczej spokojnymi kandydatami na piłkarzy, dla których piłka nożna była ważniejsza niż wychodzenie z kolegami.

Braliście udział w wielu turniejach młodzieżowych?

– Było ich całkiem sporo. Gdy mieliśmy 14 lat, przeszliśmy do Polonii Warszawa. Polonia stworzyła wtedy taką drużynę, że laliśmy wszystkich w województwie.

Legię też?

– Legia w tamtym okresie nie miała drużyny, która mogłaby z nami rywalizować. Z Polonią zdobyliśmy mistrzostwo Warszawy, makroregionu, a nawet zdobyliśmy wicemistrzostwo Polski juniorów. Pamiętam mój pierwszy wyjazd za granicę, kiedy pojechaliśmy do Danii na słynny „Dana Cup”. Grali tam chłopcy i dziewczyny w kilku kategoriach wiekowych, więc był to turniej, na który przyjeżdżało po 800 drużyn. Dla nas było to duże przeżycie, bo na przykład pierwszy raz widzieliśmy ogromne obszary zielone, gdzie było 20 boisk. Dla nas wyglądało to jak małe mistrzostwa świata.

Dzisiaj w Polsce mamy największy w Europie Turniej – „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Uważa pan, że gdyby taka inicjatywa istniała, gdy pan zaczynał swoją piłkarską karierę, to większa liczba dzieciaków zaistniałaby w poważnej piłce?

– Gdy byłem na początku swojej przygody z piłką, możliwości były zupełnie inne niż są teraz. Wydaje mi się, że są to czasy, których nie da się ze sobą porównać. Dzisiaj szansa na to, że ktoś zostanie „wyłowiony” jest znacznie większa niż kiedyś. Tak naprawdę były to trochę „dzikie czasy”.

Był jakiś mecz ze stadionu w roli kibica, który mocno zapadł panu w pamięć?

– Pamiętam, że nawet grając w Polonii, gdy wracaliśmy do domu autobusami, to mieliśmy przesiadkę pod stadionem Legii. Były to takie czasy, że na drugie połowy można było wejść za darmo, więc zawsze złapaliśmy odrobinkę meczu. Legia była wtedy najbardziej znaną drużyną w stolicy, bo pierwsza drużyna Polonii występowała chyba w III lidze. Chodziliśmy na słynną „Żyletę”, która była jeszcze w pierwotnym miejscu. Były to czasy, gdy występowali tam Darek Dziekanowski, Roman Kosecki, Darek Wdowczyk czy Jan Karaś. To była taka Legia, która dla nas była najlepszą drużyną na świecie.

A kto był pana piłkarskim idolem?

– Ciężko powiedzieć. Na samym początku był nim Marco van Basten. Natomiast później, kiedy byłem już zawodnikiem defensywnym, to moim piłkarskim wzorem był Franco Baresi.

Spotkał pan na swojej drodze wielu zdolnych zawodników, którym z różnego powodu nie udało się spełnić pokrywanych w nich nadziei?

– Oczywiście. W Polonii graliśmy z zawodnikiem, który nazywał się Mariusz Sawa. W tamtym okresie był jednym z największych talentów nawet w skali całego kraju. Gdyby ktoś się wtedy ze mną założył, to postawiłbym wszystkie pieniądze na to, że to będzie piłkarz, który wyląduje w wielkim europejskim klubie. Co prawda, zagrał w pierwszej drużynie Polonii, w Ekstraklasie, ale jego kariera nie potoczyła się tak, jak można było wtedy domniemywać.

O Michale Żewłakowie myślano, że zrobi wielką karierę?

– Myślę, że nie. Byłem osobą, która „atakowała” z dalsza. Nigdy nie byłem jakoś wybitny, jeżeli chodzi o drużyny, w których występowałem. Raczej byłem typem osoby, która dzięki ciężkiej pracy, determinacji i charakterowi zdobywała kolejne stopnie, podczas gdy pozostali się wykruszali.

Pamięta pan swój debiut w Polonii?

– Tak. Zadebiutowałem w meczu z Siarką Tarnobrzeg, wszedłem na ostatnie dwie minuty i nawet nie zdążyłem dotknąć piłki. Natomiast po meczu  byłem dumny, że będę mógł w „Przeglądzie Sportowym” wyczytać, że Michał Żewłakow zagrał w Ekstraklasie.

Miał pan w Polonii także taki okres, kiedy był pan blisko porzucenia piłki.

– Do Polonii przyszła wtedy grupa zawodników z Piaseczna i nie byliśmy osobami, w które ktoś wierzył, albo dawał szansę. Był to moment zwątpienia. Odeszliśmy na wypożyczenie do Hutnika Warszawa, który występował na tym samym poziomie, a przy okazji poszedłem normalnie do pracy. Pracowałem w hurtowni słodyczy. Nie pamiętam dokładnie stawki, ale podejrzewam, że dzisiaj nie byłyby to wielkie pieniądze. Był to taki moment, w którym człowiek zaczął troszkę doceniać, że życie nie polega tylko na tym, żeby grać w piłkę i zarabiać wielkie pieniądze. Życie pokazywało mi, że trzeba mieć jakąś alternatywę, albo chociaż doceniać to, co się ma.

Czyli to doświadczenie pozytywnie na pana wpłynęło?

– Myślę, że każdy cięższy moment powoduje, że człowiek pokornieje i troszkę go on uszlachetnia. Później, gdy wróciłem do tego rytmu, gdzie wszystko zaczęło się układać, to okres ten został w mojej pamięci na tyle, że nie pozwolił mi nigdy „odpłynąć”.

Zastanawiałem się czy jest sens pytać 102-krotnego reprezentanta Polski, czy jest zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery. 

– Jestem zadowolony, bo dla mnie to była fajna przygoda, która pozwalała mi spełniać marzenia, zarabiać, poznawać świat, języki, innych ludzi. Przy okazji te dwadzieścia lat, które grałem w piłkę, pozwoliły mi dalej pozostać w futbolu i kontynuować swoje doświadczenia w trochę innej roli. Ogólnie rzecz biorąc, dla chłopaka zawód piłkarza jest najfajniejszym zawodem, który można sobie wymyślić. Natomiast jest to taki zawód, w którym nie zawsze jest wesoło. Życie piłkarza odlicza się od jednego meczu do drugiego i w tygodniu pięć dni jest ciężkich, żeby te dwa sprawić sobie szczęśliwe. Podejrzewam, że dzisiaj patrząc nawet na Roberta Lewandowskiego można z zewnątrz domniemywać, że jego życie jest teraz usłane różami, ale nawet kiedy on jest na piłkarskim szczycie, to ma pięć dni poświęceń, żeby przez te dwa dni troszkę „spijać śmietankę”.

Myślę, że ludzie tego trochę nie doceniają.

– Uważam, że tak naprawdę bardziej koncentrują się na tych dobrych chwilach, myślą, jak może z tego korzystać, niż ile temu poświęcił. Patrząc na Roberta Lewandowskiego czy Cristiano Ronaldo wydaje mi się, że są to nadal piłkarze, który więcej pracują niż korzystają z jakiś przywilejów.

Nie ma pan do Lewandowskiego żalu, że przebił pana w liczbie występów w reprezentacji?

– Nie mam (śmiech). Nie żartujmy. Raz, że jest to piłkarz wybitny i była to kwestia czasu, kiedy mnie prześcignie, a dwa – rekordy są po to, żeby je bić. Mogę się cieszyć, że ten rekord został pobity przez kogoś, kto w naszej piłce coś znaczy.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix