Piłkarskie dzieciństwo: Marek Bajor

Marek Bajor jest kolejnym przykładem zawodnika, który do poważnej piłki trafił z niedużej miejscowości. W wieku 22 lat pojechał na Igrzyska Olimpijskie do Barcelony, gdzie wraz z reprezentacją Janusza Wójcika sięgnęli po srebrne medale. Nigdy jednak nie udało mu się zadebiutować w dorosłej kadrze. Z byłym zawodnikiem m.in. Widzewa Łódź i Amiki Wronki porozmawialiśmy w ramach cyklu „Piłkarskie dzieciństwo”. 

Piłkarskie dzieciństwo: Marek Bajor

Jak rozpoczęła się pana piłkarska przygoda?

– Zaczynałem w małym klubie w Kolbuszowej. Na swój pierwszy trening poszedłem, gdy byłem bodajże w piątej klasie szkoły podstawowej. W szkole nauczyciel wychowania fizycznego trenował też w klubie, więc on mnie zachęcił, żebym zapisał się na zajęcia.

Całe dnie spędzał pan na podwórku kopiąc piłkę?

– Zdecydowanie. Może nie całe dnie, ale większą ich część spędzaliśmy na boisku. Mój dom był naprzeciwko szkoły podstawowej, więc do szkolnego boiska miałem całe piętnaście metrów.

W Kolbuszowej były dobre warunki do gry?

– Trenowaliśmy na stadionie miejskim, ale więcej czasu spędzałem na tym boisku przyszkolnym.

Od początku grał pan na pozycji obrońcy?

– Nie, ta pozycja z musu została mi później przypisana – zaczynałem jako środkowy pomocnik.

Z musu?

– Byłem wtedy w Igloopolu Dębica, mieliśmy w zespole trochę kontuzji i trener zdecydował, że może ja bym spróbował na tej pozycji.

Uprawiał pan także inne sporty?

– Ogólnie tak. W szkole podstawowej jeździłem na zawody z piłki ręcznej, lekkiej atletyki, jeździliśmy też na łyżwach.

Kto był pana piłkarskim idolem?

– Nie miałem takiego.

A drużyna, której pan kibicował?

– W szkole zawsze mówiło się o Realu i Barcelonie. Z tym, że w tamtych czasach nie było zbyt wiele transmisji ze spotkań, więc nie było to tak łatwe, jak teraz.

Rodzice interesowali się sportem?

– Zupełnie nie. Później tata zaczął trochę kibicować. Jako że ja grałem, to jego też to trochę zainteresowało i przyjeżdżał czasem na moje spotkania.

Zapadł panu w pamięć jakiś mecz z dzieciństwa, ale w roli kibica?

– Oczywiście, jeździłem na spotkania Stali Mielec, która grała wtedy na najwyższym poziomie. Sporo jeździliśmy z kolegami, szczególnie na mecze ligowe. Pamiętam, że grali tam Piotr Czachowski, Maciej Śliwowski, kilku zawodników było wypożyczonych z Legii Warszawa. Nie raz musieliśmy wychodzić z meczów wcześniej, bo nie mieliśmy już później połączeń do swojej miejscowości.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Były ważne. Nigdy nie miałem problemów z nauką i przechodzeniem z klasy do klasy. W szkole podstawowej raz miałem ocenę dostateczną na świadectwie, w ósmej klasie z matematyki, a tak zawsze miałem czwórki i piątki. W szkole średniej nie miałem już tak dobrych stopni, ale spokojnie sobie radziłem. Mimo że tych nieobecności zbierało się coraz więcej, bo grałem w kadrze wojewódzkiej, a w ostatnim roku grałem już w Igloopolu.

Był czas na imprezy, dziewczyny?

– Bez szans, tym bardziej, że ja już będąc w Kolbuszowej w sobotę grałem w juniorach, a w niedzielę w seniorach.

Zasady na to pozwalały?

– Powiem szczerze, że nie wiem, jak to robili działacze, ale chyba taki był przepis, że zawodnik w ciągu weekendu mógł zagrać tylko 90 minut. To już trzeba by było ich zapytać. Raczej imprezy nie wchodziły w rachubę i bardzo rzadko korzystałem z różnych zaproszeń.

Który trener w czasach pana piłkarskiego rozwoju najbardziej pana ukształtował?

– Nieżyjący już trener Wojciech Rząsa pokazał mi, jak ciężko można pracować. Kazimierz Gomułka, nasz nauczyciel wychowania fizycznego w szkole, zaszczepił we mnie chęci podnoszenia swoich umiejętności, więc to są takie dwie osoby, które w pewien sposób mnie ukształtowały. Na pewno takich ludzi by się jeszcze kilku znalazło.

Marek Bajor był piłkarzem z dużym potencjałem na zrobienie kariery?

– Jeśli chodzi o Kolbuszową, to tak. Widziano we mnie potencjał, tym bardziej, że zainteresowane było mną kilka klubów. Z pewnością dostrzegano mój potencjał.

Z klubem z Kolbuszowej braliście udział w różnych turniejach młodzieżowych?

– Nie, bardziej opieraliśmy się na rozgrywkach ligowych. W Dębicy grałem już w seniorach, więc etap turniejów młodzieżowych mnie ominął.

Miał pan może kiedyś okazję obserwować z bliska poczynania dzieciaków na Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Nie miałem okazji, ale uważam, że jest to piękna rzecz. Niech takich turniejów będzie jak najwięcej, bo wtedy możemy odrywać dzieci od elektroniki, pokazać im coś innego. Podpisuję się pod takimi inicjatywami obiema rękami.

Jedną z zalet tego Turnieju jest to, że dzieci z mniejszych miejscowości także mogą zaprezentować swoje umiejętności. Sam pan pochodzi z niedużego miasteczka i uważa pan, że problemem piłki kiedyś było to, że nikt tych zawodników nie miał okazji dostrzec?

– Zdecydowanie tak. Nie mieliśmy takich możliwości, wtedy takie turnieje nie były zbyt popularne, a na pewno nie robiono ich na taką skalę. Siła mediów teraz jest ogromna. Pamiętam, że jeszcze w Kolbuszowej mieliśmy w telewizji jeden program i żeby oglądać drugi, trzeba było kupić jakąś przystawkę. Bardziej opieraliśmy się na zawodach szkolnych i to było wszystko.

Spotkał pan na swojej drodze wielu zawodników, którzy mieli papiery na wielkie granie, ale z różnych powodów nie udało im się zrobić piłkarskich karier?

– Spotkałem, nawet miałem kolegów ze swojego środowiska, z którymi razem zaczynaliśmy nasze piłkarskie przygody i mieli trafić ze mną do Igloopolu. Porównując mnie do nich, to gdzieś tam mnie przewyższali swoimi umiejętnościami, ale ja miałem większe zawzięcie do piłki.

Pamięta pan swój debiut na najwyższym poziomie rozgrywkowym?

– Tak, był to mecz u siebie z Zagłębiem Lubin, które zremisowaliśmy 1:1. Byłem już wtedy podstawowym zawodnikiem Igloopolu, do pierwszej jedenastki wskoczyłem już w II lidze i funkcjonowałem jako obrońca. Wtedy grało się jeszcze z „ostatnim stoperem”, więc grałem i na tej pozycji, ale i na forstoperze czy bokach obrony. Parę środkowych obrońców tworzyłem z Jackiem Zielińskim, który teraz jest dyrektorem Akademii Legii Warszawa.

Igrzyska Olimpijskie w Barcelonie są przygodą, którą najlepiej wspomina pan ze swojej piłkarskiej kariery?

– Zdecydowanie. To była piękna przygoda. Nigdy nie sądziłem, że będę miał zaszczyt grać w reprezentacji olimpijskiej. Tym bardziej, że wcześniej nie grałem w żadnej młodzieżowej reprezentacji Polski. Reprezentacja olimpijska przyjeżdżała często na zgrupowania do Dębicy i wtedy gdzieś mnie tam zauważono. Byłem obserwowany przez Widzew Łódź, trenerzy innych ekip już trochę wiedzieli na mój temat i stąd też otrzymałem powołanie od selekcjonera Janusza Wójcika na konsultację kadry. Tak to się zaczęło.

Już jako piłkarz chciał pan zostać w przyszłości trenerem?

– Owszem, już wtedy o tym myślałem. Pierwsze swoje papiery, tytuł instruktora piłki nożnej, zrobiłem jeszcze podczas ostatniego roku w Dębicy. Mimo że byłem jeszcze młodym chłopakiem, to już wtedy zaczynałem zabawę z dzieciakami, nie raz byłem zapraszany przez trenerów, żeby uczestniczyć w zajęciach. Widziałem się w tej roli.

Jest pan usatysfakcjonowany ze swojej piłkarskiej kariery?

– Jestem zadowolony, nie mogę narzekać, chociaż mogłem zrobić więcej – to nie ulega dyskusji. Na pewno jest żal, że nie udało mi się nigdy zadebiutować w pierwszej reprezentacji. Lekki niedosyt pozostał, ale też zdaję sobie sprawę, że moje umiejętności może nie były na tyle wysokie, żeby się tam znaleźć. Miałem swoje pięć minut, starałem się je wykorzystać maksymalnie, ale ten lekki niedosyt pozostał.

Był pan w sztabie Ivana Djurdjevica w Lechu Poznań, nie kusi pana, żeby wrócić znów do roli trenera?

– Zdaje sobie sprawę, że nie jest łatwo być dziś trenerem. Widzimy na jakich zasadach pracują, jak to wszystko wygląda. Mnie też zwolniono z jednego klubu, z drugiego, więc wiem, że być trenerem na wysokim poziomie nie jest łatwo. Cieszę się z tego, co mam. Gdyby się pojawiła jakaś ciekawa oferta, to pewnie chciałbym wrócić do trenowania, ale na dzisiaj takowej nie ma, więc jakoś sobie radzę – nie jest tak źle.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix