Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Mazurkiewicz

Zaczynał od gimnastyki sportowej, był na zajęciach rugby, ale to piłka nożna stała się całym jego życiem. Nie miał jeszcze 18 lat, a już trafił do Legii Warszawa, gdzie zetknął się z reprezentantami Polski i gwiazdami ligi. O piłkarskim dzieciństwie porozmawialiśmy z Tomaszem Mazurkiewiczem.

Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Mazurkiewicz

W jakim wieku zapisał się pan do klubu?

– Miałem wtedy osiem lat. Mieszkaliśmy blisko domu dziecka w Sopocie i tam praktycznie całe dnie graliśmy w piłkę. Jeden z kolegów sąsiadów grał w Ogniwie Sopot i zaproponował mi, żebym też spróbował swoich sił.

Na ilu boiskach trenowaliście?

– Było jedno trawiaste boisko, na którym grali również rugbiści. Trenowaliśmy także na piasku.

Piłka skakała, gdy podawało się po ziemi?

– Oj, skakała (śmiech). Raczej ciężko utrzymać dobrą nawierzchnię, jeśli grają tam rugbiści.

Nie ciągnęło was do rugby?

– Byłem osobiście na dwóch treningach, ale tam był chłopak dwa razy większy ode mnie, biegł z piłką, wystawiał rękę i praktycznie wszystkich taranował. Dwa razy się nadziałem na tę rękę i doszedłem do wniosku, że rugby nie jest dla mnie.

Czym się pan wyróżniał na boisku w dzieciństwie?

– Chyba sprytem i techniką. Tak mi się wydaje.

Od początku występował pan w drugiej linii?

– Tak, ogólnie rzecz biorąc, przygodę z piłką rozpocząłem z rocznikiem o dwa lata starszym. W Ogniwie zaczynaliśmy razem z Jarkiem Bieniukiem (były zawodnik Amiki Wronki i Lechii Gdańsk – dop. red.). Tak naprawdę sięgałem im do pasa i wydaje mi się, że najbezpieczniejszą pozycją dla mnie był bok pomocy i trener tam mnie ustawiał.

Kto był pana piłkarskim wzorem do naśladowania?

– Od najmłodszych lat był nim Zinedine Zidane.

Dlaczego on?

– Piłka się go słuchała w każdej sytuacji, myślał na boisku jak geniusz. Mogłem go oglądać godzinami.

Rozumiem, że jego słynną ruletę wykorzystywał pan na boisku niejednokrotnie?

– Nie raz mi się przydała w meczu. Jego zwody ćwiczyło się całe dnie.

W związku z tym, że pana idolem był Zidane, to był pan kibicem Realu Madryt?

– Tak, gdy on występował w „Królewskich”, to byłem kibicem Realu. Podpatrywałem też innych zawodników tego zespołu. Dopiero później przeszedłem na stronę Barcelony. Na drużynę Guardioli patrzyło się z wielką przyjemnością.

Jakie miał pan w dzieciństwie marzenie związane z piłką nożną?

– Zagrać w pierwszej reprezentacji Polski, co udało mi się później zrealizować. Zawsze w ciężkich sytuacjach, gdy już nie miałem siły czegoś zrobić i musiałem sam się zmobilizować, to powtarzałem sobie: „słuchaj, musisz dać radę, jak dasz radę, to będziesz grał w Realu albo Barcelonie”. Tak się motywowałem.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Jasne, że tak. U mnie był też mały zgrzyt związany ze szkołą, bo w połowie czwartej klasy liceum dostałem propozycję podpisania kontraktu z Legią Warszawa. Mama stała przy swoim, że muszę zostać w Sopocie i napisać maturę, a dopiero potem wyjechać, za to tata wiedział, że jest to szansa, może jedna na milion i trzeba z niej skorzystać. Władze Legii zagwarantowały moim rodzicom pomoc i dopilnowały, żebym maturę zdał w Warszawie.

Do Legii trafił pan z Sopotu?

– Po odejściu z Ogniwa przez rok występowałem też w Lechii Gdańsk, ponieważ mój rocznik grał w makroregionie, a w Sopocie nie było takich możliwości. Po przygodzie z Lechią trafiłem do FC Sopot.

Pana rodzice również interesowali się sportem?

– Bardzo mocno mnie wspierali, pojawiali się praktycznie na każdym moim meczu. Tata sam kiedyś był piłkarzem, wiedział jak mnie zmotywować. Często rozmawialiśmy po spotkaniach, wytykał mi błędy, mówił, co powinienem zrobić lepiej. Rodzice odegrali bardzo dużą rolę w moim życiu piłkarskim.

Grał zawodowo?

– Tak, występował w I-ligowym Stoczniowcu Gdańsk.

To on chciał, żeby został pan piłkarzem?

– Rodzice w wieku czterech lat zapisali mnie na zajęcia gimnastyki sportowej. Wiedzieli, że coś ze sportem będę miał wspólnego, byłem raczej ruchliwym dzieckiem. Gimnastyka sportowa była dobrą podstawą pod wszystkie inne sporty. Dopiero gdy tata zobaczył, że wybrałem ścieżkę piłkarza, to zaczął mnie mocno wspierać w tym kierunku.

Gdy grał pan w Sopocie, braliście udział w różnych turniejach młodzieżowych?

– Tak. Występowaliśmy głównie w turniejach regionalnych, ale pamiętam jeden wyjazd na turniej do Flensburga w Niemczech. Od małego brałem udział w dużej liczbie turniejów.

Miał pan kiedyś okazję oglądać poczynania małych zawodników i zawodniczek na największym turnieju dziecięcym w Europie – „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Koordynuję akademię Ogniwa Sopot i zgłosiliśmy chłopców do XX edycji Turnieju, więc teraz będę się bacznie przyglądał tym rozgrywkom. Niestety, w Sopocie zgłosiło się mało drużyn i automatycznie awansowaliśmy do następnego etapu.

Wyróżniał się pan na tle swoich kolegów z drużyny?

– Myślę, że byłem silną postacią w każdym zespole, w którym występowałem. Na turniejach też wielokrotnie nagradzano mnie statuetkami dla najlepszego zawodnika. Myślę, że trenerzy gdzieś mnie dostrzegali. Trener Smuda, gdy prowadził Legię Warszawa, zorganizował test mecz dla jedenastu najlepszych chłopaków z całej Polski i graliśmy przeciwko drużynie rezerw. Po meczu stwierdził, że jest dwóch zawodników, których chce widzieć w swoim zespole. Mnie i Łukasza Mierzejewskiego.

Któremu trenerowi z okresu piłki młodzieżowej zawdzięcza pan najwięcej?

– Zacząłem trenować pod okiem Zbigniewa Szymanowskiego, po dwóch latach trafiłem pod skrzydła trenera Józefa Kamińskiego. To on mnie ukształtował piłkarsko. Uważam, że był bardzo dobrym trenerem, ale i człowiekiem. Stworzył taką atmosferę, że przychodziliśmy pół godziny przed treningiem i nikt nie chciał iść do domu. Zajęcia były ciekawe i każdy dawał z siebie wszystko.

Ciężko było panu wejść do piłki seniorskiej?

– W wieku 16 lat zacząłem grać w seniorach w Sopocie. Jak trafiłem do Legii, nie miałem jeszcze ukończonych 18 lat. I tam miałem prawdziwy przeskok. Ówczesna szatnia składała się praktycznie z samych kadrowiczów i gwiazd ligi. Pamiętam, że gdy wszedłem do szatni pierwszego zespołu, to nie wiedziałem, czy powiedzieć „dzień dobry” czy „cześć”. Marek Citko, Jacek Zieliński, Tomasz Łapiński – sami kadrowicze. Od pierwszego dnia przyjęli mnie jak starego kolegę, dbali o mnie. Szybko znalazłem z nimi wspólny język i ten okres w swoim życiu wspominam wspaniale.

Dosyć szybko zdecydował się pan na wyjazd do Danii. Co było powodem?

– Za trenera Franciszka Smudy regularnie występowałem w pierwszym zespole. Grałem w dwóch młodzieżowych reprezentacjach Polski – do lat 18 i 21, więc tych meczów było bardzo dużo. Do Legii przyszedł jednak trener Dragomir Okuka, sprowadził swoich zawodników i zacząłem dostawać coraz mniej szans na grę. Trener Edward Klejndinst, który prowadził wówczas młodzieżowe reprezentacje kraju, stwierdził, że powinienem trafić gdzieś na wypożyczenie, żeby cały czas się rozwijać. Siedzenie na ławce i gra w rezerwach nie było dobrą perspektywą. Mój agent znalazł kilka klubów w Polsce, które chciały mnie zakontraktować i praktycznie kilka minut przed podjęciem decyzji, zadzwonili z Danii, czy nie byłbym chętny przyjechać na parę dni, zobaczyć jak to tam wszystko funkcjonuje. Jestem taki, że chętnie podróżuję, poznaję nowe kultury i odpowiedziałem, że chętnie pojadę. No i tak się okazało, że zostałem.

Liga duńska była porównywalna poziomem do polskiej?

– Myślę, że to był podobny poziom. Na pewno jeśli chodzi o infrastrukturę, to był duży przeskok.

A samo życie w Danii?

– W tych dwóch kwestiach przeskok w porównaniu do Polski był ogromny. Podpisałem kontakt z drużyną ze środka tabeli i na pierwszym treningu podszedł do mnie kierownik drużyny i mówił, żebym się nie przestraszył tego, że mają tam dosyć średnią bazę treningową. Zapytał się, jak to wyglądało w Legii i za bardzo się nie chwaliłem, bo jak zobaczyłem siedem boisk trawiastych, a w Legii były dwa, to powiedziałem, że w Warszawie też mamy nie najgorsze warunki (śmiech). Samo życie w kraju porównując do Polski, także było dużą zmianą. Nagle wszyscy byli uśmiechnięci, życzliwi, pomocni, a u nas się przyjęło, że przychodzisz do sklepu i pani cię obsługuje na fochu.

Z perspektywy czasu jest pan zadowolony ze swoich piłkarskich dokonań?

– Nie. Uważam, że mogłem zrobić więcej. Będąc w Danii miałem praktycznie podpisany kontrakt z Anderlechtem, tylko na dwa dni przed wyjazdem na testy medyczne, zerwałem więzadła poboczne w kolanie. Trzy miesiące zajęło mi, żeby dojść do siebie, a w tym czasie zmienił się u nas trener.

Często wraca pan do tej kontuzji, że gdyby wtedy nie przeszkodziła, to mógłby pan osiągnąć zdecydowanie więcej?

– Myślę, że ta kariera potoczyłaby się troszkę inaczej. Anderlecht wtedy regularnie grał w Lidze Mistrzów. Zostałem kilka lat w Danii, wróciłem do Polski, grałem przez chwilę w Arce Gdynia i zacząłem mieć duże problemy z kręgosłupem. Musiałem go operować, nie wszystko poszło dobrze i w wieku 31 lat musiałem zawiesić buty na kołku.

Wspominał pan, że obecnie działa przy piłce młodzieżowej.

– Tak, dwa lata temu reaktywowaliśmy akademię Ogniwa Sopot. Połączyliśmy trzy kluby w Sopocie, to też był zamysł miasta, żeby stworzyć jeden silny klub.

Piłka młodzieżowa jest czymś, czym chciałby pan się zająć w dłuższej perspektywie czy raczej to chwilowe zajęcie?

– Sprawia mi to przyjemność. Mogę pomóc młodym zawodnikom swoim doświadczeniem, z niektórymi prowadzę również zajęcia indywidualne. Pomagam też zawodowym piłkarzom, jeżeli potrzebują jakiegoś klubu, a możemy użyć moich kontaktów, to też jako agent piłkarski służę pomocą.

Chciał pan po prostu zostać przy piłce?

– Nigdy nie grałem w piłkę tylko dla pieniędzy. To było moje całe życie, coś, co uwielbiałem robić. Zawsze powtarzałem, że jestem szczęściarzem, bo robię to, co kocham i jeszcze mi za to płacą.

I to dobrze płacą.

– Na najwyższym poziomie stawki są już naprawdę duże. Chciałbym zostać przy piłce jak najdłużej.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix