Piłkarskie dzieciństwo: Bartłomiej Babiarz

Mając 20 lat, usłyszałem, że nigdy w życiu nie zagram w Ekstraklasie – mówi nam Bartłomiej Babiarz. Dzisiaj występuje w pierwszoligowym Zagłębiu Sosnowiec, a w Ekstraklasie, w której miał nigdy nie zagrać z powodu tego, że jest zbyt niski, wystąpił ponad 140 razy. O początkach w Hetmanie Katowice, pierwszych pieniądzach z gry w piłkę i ostatnim pokoleniu, które spędzało większość czasu na podwórkach, porozmawialiśmy z 31-letnim pomocnikiem w ramach naszego cyklu „Piłkarskie dzieciństwo”.

Piłkarskie dzieciństwo: Bartłomiej Babiarz

Swoją przygodę z piłką rozpoczynał pan w Hetmanie Katowice?

– Tak. Byłem wtedy w trzeciej klasie szkoły podstawowej.

Co było powodem, że zapisał się pan na zajęcia?

– Koledzy. Była moda, żeby się zapisywać do klubów, moja mama zgodziła się na mój udział w treningach, ale pod jednym warunkiem, że będę w jednej grupie z trzy lata starszym bratem. W takich klubach nie było zbyt wiele grup treningowych, u nas była jedna i po prostu grałem ze starszymi.

Dysproporcja między Hetmanem a np. GKS-em Katowice była duża?

– Myślę, że była bardzo duża. U nas w klubie była nasza grupa, gdzie trenowałem ze starszymi chłopakami, juniorzy i seniorzy. Trenowaliśmy trzy razy w tygodniu na boisku, które było średniej jakości. Dzisiaj jest tam wybudowany nowy obiekt ze sztuczną nawierzchnią, ale wtedy nie miało to za dużo wspólnego z piłką. Piach, trochę trawy, ale wspominam ten okres bardzo miło.

Warunki fizyczne panu przeszkadzały?

– Do dzisiaj moje warunki fizyczne nie są najlepsze, ale takie uwarunkowania genetyczne. Musiałem więcej biegać i walczyć niż inni, ale myślę, że to mi pomogło. Ja byłem w trzeciej klasie podstawówki, oni w szóstej, więc między nami była mała przepaść, jeśli chodzi o warunki fizyczne.

Wyróżniał się pan na tle rywali w dzieciństwie?

– Myślę, że tak. Starsi koledzy zazwyczaj brali mnie do swoich składów i mogę powiedzieć, że wyróżniałem się pod względem umiejętności na tle rówieśników i chłopaków o parę lat starszych.

Kto był pana piłkarskim wzorem do naśladowania?

– Bez wątpienia Alessandro Del Piero.

Był pan kibicem Juventusu?

– Tak.

Marzył pan w dzieciństwie, żeby jak pana idol grać w lidze włoskiej?

– Bardziej chodziło o samego Del Piero. Może nie był tak niski, jak ja, ale na tle większości rywali było widać to, że jest od nich niższy. To mi zawsze w nim imponowało, że sobie potrafił z tym radzić. I jego rzuty wolne. Juventusowi kibicowałem też ze względu na ich barwy. Zobaczyłem gdzieś te ich biało-czarne stroje z „Sony” na piersi, spodobały mi się i tak już zostało.

Pana pierwsza piłkarska koszulka była właśnie z nazwiskiem Del Piero?

– Oczywiście.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w dzieciństwie?

– Jak występowałem w Hetmanie, to u nas na boisku grały rezerwy GKS-u Katowice. „GieKSa” grała wtedy na najwyższym szczeblu i do dziś pamiętam, że był u nas organizowany Memoriał Roberta Mitwerandu. Przyjechali piłkarze pokroju Marka Koniarka czy Ryszarda Czerwca i powtarzałem sobie, że też chciałbym grać w najwyższej lidze w Polsce, co mi się udało.

Inne dyscypliny sportowe też pana interesowały czy tylko piłka nożna?

– W podstawówce grałem praktycznie we wszystko. Zająłem nawet czwarte miejsce na Śląsku w swoim roczniku w biathlonie letnim. Chodziłem na zawody z biegania, pływania. Byłem jednym z ostatnich roczników, który więcej czasu spędzał na podwórku niż w domu. Bardzo to pomogło naszemu pokoleniu. Dzisiaj widzę dzieci, które trenują tylko w akademiach, to brakuje im tego ruchu, a w tamtych czasach, jeżeli graliśmy we wszystko, chodziliśmy po drzewach, to nasza ogólna sprawność fizyczna była lepsza.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Nie ukrywam, mama mnie pilnowała i jeżeli oceny, były nie takie jak trzeba, to miałem zakaz chodzenia na treningi, więc musiałem się pilnować. Później, gdy trafiłem do szkółki Ruchu Chorzów, to trenerzy na bieżąco monitorowali nasze stopnie i jeśli ktoś się opuszczał, to też nie mógł trenować. Wtedy to była dla nas naprawdę bolesna kara.

Wspomniał pan wcześniej o starszym bracie. On także miał talent do piłki nożnej?

– Poniekąd dzięki niemu poszedłem na pierwsze treningi. On w wieku bodajże 19 lat skończył swoją przygodę z piłką na poziomie A-klasy w Hetmanie Katowice. Doszedł do wniosku, że to nie ma sensu i poszedł w stronę studiów i pracy. Myślę, że na dobre mu to wyszło, ale gdzieś tam jeszcze czasem umawia się z kolegami i kopią w piłkę. Do dzisiaj jest czynnym kibicem.

W jakim wieku trafił pan do szkółki Ruchu Chorzów?

– W pierwszej klasie gimnazjum.

Ruch sam się po pana zgłosił?

– W mojej szkole podstawowej wuefistą został mój kolega z podwórka. Skończył AWF, mieszkał obok w bloku i akurat zaczął uczyć w naszej szkole. Gdy byłem w piątej klasie, to pytał, czy mamy tutaj kilku chłopaków, którzy potrafią grać w piłkę. Wygraliśmy mistrzostwo Katowic, graliśmy w turnieju Coca Coli i trzykrotnie graliśmy w Chorzowie przeciwko Ruchowi. Chyba dwa razy ich pokonaliśmy i wtedy otrzymałem ofertę z Ruchu, żeby do nich dołączyć i z niej skorzystałem.

Między Hetmanem a Ruchem także przypuszczam, że była duża przepaść.

– Ogromna. Nikomu nic nie ujmując, to czasem trenerami w Hetmanie byli rodzice lub byli piłkarze, którzy wcześniej reprezentowali ten klub. W Ruchu byli szkoleniowcy, którzy specjalizowali się w pracy z młodzieżą, więc wyglądało to kompletnie inaczej.

Zdarzało wam się z Ruchem wyjeżdżać na zagraniczne turnieje?

– Nie, bardziej jeździliśmy po Polsce. Jako Ruch Chorzów, to mogę nieskromnie powiedzieć, że nigdy nie schodziliśmy poza podium. Mieliśmy dość silny i zgrany zespół, ale późniejsze losy chłopaków nie potoczyły się tak, jak to sobie zakładali.

Partnerem cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” jest marka „Tymbark” – miał pan kiedyś okazję śledzić rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Śledziłem relacje Weszło Junior z poprzedniej edycji. Nie pamiętam teraz dokładnie, jaka to była kategoria, ale na pewno oglądałem jeden z meczów finałowych, który zakończył się rzutami karnymi. Dla mnie cała inicjatywa jest rewelacyjna. Chłopcy i dziewczynki mogą spróbować swoich sił i wygrywając kilka meczów, zagrać na Stadionie Narodowym, co jest dla nich wielkim przeżyciem. Kiedyś były duże turnieje, nawet ogólnopolskie, ale nie było to tak wszystko nagłośnione i nie brało udział tyle drużyn, co obecnie. Myślę, że jest to super inicjatywa i trzymam kciuki za takie pomysły.

Miał pan jakąś alternatywę na życie, gdyby nie udało się panu w piłce nożnej?

– Nie dopuszczałem takich myśli do siebie. Byłem tak ukierunkowany, że piłka nożna była dla mnie wszystkim. Grając w Młodej Ekstraklasie, cały czas chodziłem na podwórko z kolegami, a zimą graliśmy na halach. Postawiłem wszystko na jedną kartę, jeżeli można tak powiedzieć, będąc nastolatkiem.

Który z trenerów najbardziej pana ukształtował?

– Nie mogę powiedzieć, że było to jedna osoba. W ciągu sześciu lat w Ruchu Chorzów miałem trzech szkoleniowców i myślę, że od każdego „wyciągnąłem” po trochę. Gdybym wybrał jednego z nich, który ukształtował mnie jako młodego chłopaka, to skrzywdziłbym pozostałych trenerów. To jak teraz prezentuje się na boisku, jest zasługą każdego z nich.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Gdy dostałem pierwsze powołanie do młodzieżowej reprezentacji Polski, bodajże w drugiej klasie gimnazjum, to wówczas otrzymałem stypendium z Ruchu i podpisałem kontrakt. Pierwsza pensja wynosiła 500 złotych.

Na długo wystarczało?

– Ja tych pieniędzy w ogóle nie brałem. Wszystko dostawała mama i jeżeli potrzebowałem jakieś pieniążki na nowe korki czy sobie coś fajnego wypatrzyłem w rozsądnej kwocie, to mama mi bez problemu udostępniała te pieniądze. Do 18. roku życia praktycznie wszystkie pieniądze powierzałem jej.

Miał pan łatwe wejście do piłki seniorskiej?

– Cieszę się, że załapałem się jeszcze do „starej szatni”, gdzie najpierw trzeba było zaimponować starszym kolegom z boiska, żeby zyskać szacunek. To również mnie ukształtowało jako piłkarza. Teraz to troszkę inaczej wygląda.

Ma pan obecnie 31 lat. Jest pan zadowolony z miejsca, w którym się pan aktualnie znajduje?

– Powiem szczerze, mając 20 lat, usłyszałem, że nigdy w życiu nie zagram w Ekstraklasie, bo jestem za mały.

Od kogo?

– Myślę, że nie będziemy tej osobie robić reklamy. Była to osoba związana z piłką, nie była moim trenerem i dowiedziałem się, że z takimi warunkami fizycznymi, to nie bardzo. Cieszę się, że udało mi się zagrać w Ekstraklasie, zająłem z Ruchem Chorzów trzecie miejsce w lidze, grałem w eliminacjach do Ligi Europy. Pomimo tego, że był to wyjazd nieudany, to udało mi się wyjechać za granicę. Oczywiście, każdy młody chłopak marzy o tym, żeby grać w Barcelonie, Realu Madryt czy Juventusie, ale myślę, że po tym, co przyniosły mi ostatnie lata odnośnie do kontuzji, to cieszę się z miejsca, w którym jestem. Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa.

Myśli pan już o tym, czym się pan zajmie po zakończeniu kariery piłkarza?

– Gdzieś pomału próbuje myśleć nad tym, co robić dalej. Jakiś większych kroków jeszcze nie poczyniłem, ale pomalutku z tyłu głowy takie myśli zaczynają się pojawiać. Mam 31 lat, jedni powiedzą, że to dużo, a z drugiej strony mam przyjemność pracować teraz z trenerem Malinowskim, z którym grałem wcześniej i on pokazał, że można występować naprawdę długo na wysokim poziomie. Powtórzę się, że jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa i myślę, że coś jeszcze uda mi się w piłce zrobić.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix