Piłkarskie dzieciństwo: Dawid Plizga

„Uważam, że jestem jeszcze z tego pokolenia, które więcej uczyło się z gry na podwórku niż na treningach” – mówi nam Dawid Plizga, dzisiaj piłkarz ROW-u Rybnik. Po trzech kontuzjach więzadeł krzyżowych zdołał jeszcze zadebiutować w pierwszej reprezentacji Polski, a w Ekstraklasie zanotował ponad 200 występów. O początkach w KS Stadionie Śląskim Chorzów, przejściu do piłki seniorskiej i skończonym kursie trenerskim UEFA A porozmawialiśmy z 34-letnim pomocnikiem w ramach cyklu „Piłkarskie dzieciństwo”. 

Piłkarskie dzieciństwo: Dawid Plizga

W jakim wieku rozpoczął pan swoją przygodę z piłką nożną?

– Było to bodajże po Pierwszej Komunii Świętej, miałem wtedy 9 lat. Zapisaliśmy się większą grupą kolegów do szkółki KS Stadion Śląski Chorzów.

Na jakiej pozycji ustawiali pana trenerzy w dzieciństwie?

– Początkowo grałem na środku pomocy bądź na boku, później po przejściu do GKS-u Katowice również zaczynałem na boku pomocy, a następnie już w wieku juniora grałem w ataku.

Uprawiał pan także inne dyscypliny sportowe?

– Żeby gdzieś regularnie trenować, to nie. Natomiast było kiedyś dużo sportów uzupełniających. Trzepak na podwórku robił jednocześnie za bramkę, siatkę i kosz.

Kto był pana piłkarskim obiektem westchnień?

– W tym młodzieńczym wieku idole bardzo często się zmieniali, ale z tego, co pamiętam, to najbardziej imponował mi Gabriel Batistuta. Wtedy grał we włoskiej Fiorentinie, więc z automatu, jeśli mi się zawodnik podobał, to byłem kibicem „Violi”. Rzadko się zdarza, żeby ktoś kibicował temu klubowi.

W ostatnich latach grało tam kilku Polaków. Artur Boruc, Kuba Błaszczykowski, Rafał Wolski, Bartłomiej Drągowski, Szymon Żurkowski…

– Jestem też fanem Barcelony, ze względu na ich styl gry, ale najdłużej kibicuję właśnie Fiorentinie. Pamiętam ich jeszcze ze starszych czasów, gdy regularnie walczyli o mistrzostwo Włoch, grali w Lidze Mistrzów. Bartek Drągowski jest moim kolegą i strasznie mu zazdroszczę tego, że ubiera fioletową koszulkę. Piękna sprawa.

Pana pierwszym piłkarskim trykotem była właśnie koszulka Batistuty z Fiorentiny?

– Nie, ale mam trykot Fiorentiny. Moim pierwszym był Batistuta, ale z reprezentacji Argentyny. Podobały mi się te biało-niebieskie pasy. Tych koszulek było kiedyś multum, mało kto miał oryginalne, królowały raczej te z targów. Na podwórku spotykało się cały przemiał europejskiego futbolu. Teraz już tego nie ma.

Rodzice byli pasjonatami sportu?

– Tak, i to bardzo. Tata uprawiał wiele sportów. Może nie zawodowo, ale był bardzo usportowiony. Mama trenowała gimnastykę sportową, więc część pasji do sportu odziedziczyłem w genach.

Na jakim poziomie stało wówczas szkolenie dzieci i młodzieży w Stadionie Śląskim Chorzów?

– Porównując do tego, co jest teraz, to była przepaść. Ale z drugiej strony – kiedyś były boiska szkolne, dzisiaj tego nie ma. Wiadomo, były zajęcia w klubie, które opierały się głównie na formach ścisłych, od czego teraz edukatorzy na szkoleniach odchodzą. Najważniejsza była nauka prawidłowego uderzenia, odpowiedniego ustawienia nogi postawnej…

Większą uwagę przywiązywano do takich podstaw.

– Podstaw, szczegółów, ale mieliśmy boiska szkolne, gdzie graliśmy, czy to ze starszymi, czy młodszymi. Cały czas był element rywalizacji. Żeby wejść na boisko, trzeba było być dobrym i radzić sobie ze starszymi, a jak ktoś był słabszy, to sorry, ale nie grał. Takie były wtedy realia.

Naturalna selekcja.

– Według mnie teraz tego brakuje młodzieży. Gdy widzę, jakie teraz są możliwości gry na podwórkach, pobudowano orliki, ale one stoją puste. My tego nie mieliśmy. Bramki ustawialiśmy z plecaków lub cegieł bądź graliśmy na betonie.

Pan jest jeszcze z tego pokolenia, które więcej uczyło się z gry podwórkowej niż zajęć w klubie?

– Uważam, że tak. Na treningu szlifowaliśmy podania, przyjęcie piłki, strzały, ale najwięcej uczyłem się na podwórku.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w dzieciństwie?

– Nie wiem, czy miałem takie jedno, konkretne marzenie. Uwielbiałem grać w piłkę i tyle. Nie marzyłem o tym, żeby grać w Ekstraklasie lub w reprezentacji Polski. Przyszło to jakoś naturalnie.

Wyróżniał się pan na tle swoich rówieśników w dzieciństwie?

– (chwila zastanowienia) Tak, wyróżniałem się. Urodziłem się w listopadzie, z reguły później dojrzewałem, zawsze byłem najmniejszy, więc musiałem się charakteryzować innymi cechami niż warunki fizyczne, które nigdy nie były moim atutem. Szybkość, spryt – musiałem sobie radzić z zawodnikami, którzy byli lepsi ode mnie fizycznie. Gdy pojechałem na mistrzostwa Polski do lat 15, to się zastanawiałem, czy na pewno uprawiam tę samą dyscyplinę, co reszta chłopaków. Wszyscy byli lepsi, wyżsi, szybsi, sprawniejsi. Byłem zdziwiony, że niektórzy w takim wieku już tak grają w piłkę.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Bardziej dla rodziców niż dla mnie. Nie miałem nigdy problemów z nauką, bardzo łatwo chłonąłem wiedzę. Zadanie domowe starałem się robić jeszcze w szkole, gdy miałem jakąś luźniejszą godzinę lub zaraz po przyjściu do domu, żebym mógł jak najszybciej wyjść na boisko. Byłem piątkowym uczniem, więc nigdy rodzice nie zabraniali mi grać w piłkę.

Za czasów gry w Stadionie Śląskim braliście udział w różnych turniejach?

– Nie było wtedy to tak wszystko rozpowszechnione. Parę turniejów było, ale braliśmy w nich udział naprawdę okazjonalnie.

Skoro o turniejach mowa, to czy miał pan kiedyś może styczność z obecnie największym piłkarskim turniejem dziecięcym w Europie „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Nie miałem nigdy okazji na żywo oglądać rozgrywek, ale oglądałem relacje na YouTubie. Naprawdę fajnie, że dzieci teraz mają mnóstwo turniejów, żeby się pokazać, rywalizować między sobą. My, gdy mieliśmy jeden turniej z piłki nożnej, siatkówki czy koszówki na rok, bo na wszystko się jeździło, to już było dobrze.

Uważa pan, że taki Turniej może otworzyć dzieciom drogę do wielkiej kariery?

– Są tego żywe przykłady, że tak. Najlepszym jest chyba Arkadiusz Milik.

Bartłomiej Drągowski, z którym się pan zna, też brał udział w tym Turnieju. Wystąpił w VII edycji.

– Im więcej takich inicjatyw, tym lepiej. Dzieci muszą grać „o coś”. Może nie trzeba liczyć bramek, ale zawsze musi być zwycięzca i przegrany, bo to później kształtuje ich charakter.

Który trener miał na pana na największy wpływ w okresie piłki dziecięcej, młodzieżowej?

– Myślę, że trener Jan Furtok (36-krotny reprezentant Polski – przyp. red.). Był wicekrólem strzelców Bundesligi. Może nie potrafił tej wiedzy przekazać tak szkoleniowo, ale on to potrafił pokazać. Zobaczenie tego, jak się powinno coś robić, jest moim zdaniem dużo lepsze niż sama teoria. Taki był trener Furtok. Podało mu się piłkę i on to zrobił. Super, że trafiłem w młodym wieku na osobę, która grała na bardzo wysokim poziomie.

Jak pan wspomina swoje przejście z juniorskiej do seniorskiej piłki?

– Przyszło mi to w miarę łatwo. Pamiętam jeden sparing w Katowicach, graliśmy wtedy chyba z Odrą Wodzisław. Miałem bodajże 16 lub 17 lat i na dzień dobry paru zawodników „założyło mi kanał”, czego bardzo nie lubię. Było widać dużą różnicę w spokoju, doświadczeniu, opanowaniu. W jednym z pierwszych meczów w Ekstraklasie mierzyliśmy się Dyskobolią Grodzisk Mazowiecki i dostałem takiego łokcia od Ivicy Krizanaca, że pół meczu krwawiłem. Przekonałem się, że to już jest poważna gra, a nie zabawa. Na szczęście, przejście z juniorów do seniorów miałem dosyć łatwe, bo GKS Katowice był wtedy w trudnej sytuacji, stawiał na wychowanków i dostawałem sporo szans.

Kiedy otrzymał pan pierwsze pieniądze za grę w piłkę?

– Pierwszą premię dostałem po moim debiucie, graliśmy wtedy na Polkowicach i zremisowaliśmy 0:0. Dostałem 200 złotych.

Co pan zrobił z tymi pieniędzmi?

– Poszedłem do sklepu i pierwszy raz sam za swoje zarobione pieniądze kupiłem sobie spodnie. Były to dżinsy. Odciążyłem trochę budżet rodziców. Miałem wtedy 18 lat.

Z perspektywy czasu jest pan zadowolony ze swoich piłkarskich osiągnięć?

– I tak, i nie. Na pewno można było więcej z tej kariery wycisnąć, gdyby nie kontuzje. Po trzech urazach więzadeł krzyżowych udało mi się jeszcze zagrać w kadrze, więc z tego jestem naprawdę dumny, bo kosztowało mnie to mnóstwo pracy. Ale z drugiej strony nie jestem do końca zadowolony, bo nie wiem, co by było, gdyby właśnie nie te urazy. Teraz to już jest takie gdybanie.

Dzisiaj gra pan w piłkę już tylko dla przyjemności?

– Bez większej napinki, bardziej dla przyjemności. Staram się więcej pomagać młodym zawodnikom, skończyłem również kurs trenerski UEFA A, więc próbuję patrzeć już na piłkę nie tylko z perspektywy zawodnika, ale też w roli szkoleniowej.

Ma pan w planach trenowanie dzieci czy jednak piłka seniorska?

– Do dzieci trzeba mieć podejście bardziej pedagogiczne, być może nawet wykształcenie w tym kierunku. Chciałbym prowadzić seniorów lub pracować w piłce 11-osobowej.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix