– W wieku 14 czy 15 lat nie powiedziałbym z pełnym przekonaniem, że zostanę kiedyś piłkarzem. Nie przeszło mi to przez myśl – wspomina Karol Angielski, który zadebiutował w Ekstraklasie… mając lat 16! Występował w młodzieżowych reprezentacjach Polski, ale uważa, że gdyby nie kontuzje, to dzisiaj byłby w innym miejscu. 

Piłkarskie dzieciństwo: Karol Angielski

Urodził się pan w Kielcach i tam zaczął swoją przygodę z piłką?

– Tak, urodziłem i wychowałem się w Kielcach. Na pierwszy trening zabrał mnie tata, byłem wtedy w pierwszej lub drugiej klasie szkoły podstawowej.

Tata zaprowadził pana na pierwszy trening, a rodzice byli zainteresowani sportem?

– Tata zabierał mnie na mecze Korony, gdy grali jeszcze przy ul. Szczepaniaka. Stare czasy, jeszcze Grzesiu Piechna tam grał. Można powiedzieć, że zachęcił mnie do piłki nożnej, spodobało mi się i tak zacząłem treningi w Koronie. Pamiętam, że zaczynałem u trenera Tomasza Detki, później grałem pod wodzą Tomka Wilmana, ale najdłużej prowadził mnie trener Pełka, z którym mam bardzo dobry kontakt do dzisiaj.

Jakie były wówczas warunki do treningów w Koronie?

– Gdy w gimnazjum zaczęliśmy trenować jako klasa sportowa, to wszystkie drużyny młodzieżowe trenowały na sztucznym boisku przy stadionie Korony. Zawodnicy mieli sporo problemów zdrowotnych, bo przez to, że treningi miały tam wszystkie zespoły, to murawa nie była w najlepszym stanie. Nie było boisk treningowych w tych czasach, mieliśmy jedynie boisko przy ul. Prostej, gdzie rozgrywaliśmy mecze.

A jak to wyglądało pod względem wyników?

– Mieliśmy mocny zespół. Dużo chłopaków mogło trochę pograć w piłkę. Może, gdyby wybrali lepszą drogę, albo byliby bardziej zafiksowani na punkcie futbolu? Ciężko powiedzieć.

Co ich w takim razie odciągało od gry w piłkę?

– Nie chcę już w to wnikać, bo każdy podąża swoją ścieżką. Tak naprawdę trzeba by było pytać każdego indywidualnie.

Pan jest jeszcze z tego pokolenia, które spędzało większość czasu na podwórkach czy już zaczynała królować elektronika?

– Jestem z tej grupy chłopców, którzy nie mieli tych wszystkich gadżetów. Gdy wchodziłem do pierwszego zespołu, to spotkałem się jeszcze ze „starszyzną”. Była popularna „Banda Świrów” i trener Leszek Ojrzyński. Pokazali mi drogę, którą oni kiedyś sami przeszli. Inną niż ta dzisiejsza.

Było jeszcze przebieranie się w innej szatni?

– Na początkowych treningach, gdy przychodziłem do pierwszego zespołu, to przebierałem się w szatni gości. Byłem z nimi na „dzień dobry”. Miałem 16 lat, więc byłem jeszcze dzieckiem.

Od początku występował pan w ataku?

– Zawsze byłem napastnikiem albo grałem na pozycji numer dziesięć. W piłce seniorskiej więcej meczów rozegrałem na boku niż na mojej nominalnej pozycji, przynajmniej w Ekstraklasie. Tam mnie trenerzy potrzebowali, więc tam grałem.

Czym się pan wyróżniał na boisku w dzieciństwie?

– Przede wszystkim strzelałem dużo bramek.

Czyli liczby?

– Tak, trafiłem do pierwszego zespołu nie dlatego, że trener Ojrzyński przyszedł na jeden z naszych treningów i zobaczył, że np. fajnie operuję piłką, tylko dlatego, że jako młody chłopak strzeliłem kilka bramek w Młodej Ekstraklasie. Po jednym z meczów podszedł trener Ojrzyński i powiedział, że zagrałem dobre zawody, a po następnym spotkaniu, kojarzę, że graliśmy z Polonią Warszawa i zdobyłem gola, zaproponował, żebym przyszedł na trening pierwszego zespołu. I tak już zostałem.

Wspomniał pan, że chodził pan z tatą na mecze Korony. Jest jakieś spotkanie, które wspomina pan wyjątkowo?

– Wiele razy wyprowadzałem zawodników na boisko. Na przykład z Marcinem Kaczmarkiem wychodziłem za rękę, a później graliśmy razem w Olimpii Grudziądz i ja dogrywałem mu, a on mi. Fajne przeżycie. Gdybym miał wybrać jedno szczególne spotkanie, to chyba, gdy Grzesiu Piechna przechodził do Rosji i grał po połowie w Koronie i Torpedzie Moskwa. Pamiętam, że dla zespołu z Rosji strzelił pierwszą bramkę.

Kto był pana piłkarskim idolem?

– Od dziecka zawsze oglądałem FC Barcelonę, więc takim moim naturalnym idolem był Ronaldinho.

Dzisiaj w paragwajskim więzieniu.

– Dokładnie (śmiech). Widziałem nawet, że mają tam turniej futsalowy grać. Grał bardzo dobrze i bardzo efektownie. Było to przyjemne dla oka. Robił z piłką coś z niczego. Drugim takim piłkarzem był „oryginalny” Ronaldo. Gdy ktoś mnie pytał, kto jest moim ulubionym piłkarzem, to odpowiadałem – Ronaldinho.

Rozumiem, że jego sztuczki były później naśladowane na podwórku?

– Tak, jako mali chłopcy oglądaliśmy filmiki i próbowaliśmy je powtarzać. Na podwórku mogło wychodzić wszystko, ale na meczach to już zupełnie inna sprawa.

Często braliście udział w turniejach młodzieżowych?

– Tak, bardzo często.

Na zagraniczne też jeździliście?

– Byliśmy na turniejach w Anglii, we Francji. Gdybym poszukał w domu, to pewnie znalazłbym sporo statuetek. Gdybym w piłce seniorskiej osiągnął tyle, co w młodzieżowej, to byłbym w innym miejscu.

Nie miał pan okazji grać największym w Europie Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Grałem! Nie pamiętam teraz, która to była edycja, ale grałem z rocznikiem 96’. Zajęliśmy drugie miejsce w Polsce. Z tego, co kojarzę, to zdobyłem nagrodę króla strzelców. Pamiętam, że nagrodą był wyjazd na mecz pierwszej reprezentacji Polski, selekcjonerem wtedy był jeszcze Leo Beenhakker. W finale przegraliśmy z Sandecją Nowy Sącz, gdzie grał Przemysław Szarek.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką nożną w dzieciństwie?

– Będąc małym chłopcem, mierzyło się to wszystko inną skalą niż teraz. Gdy zadawali pytania, gdzie będziesz kiedyś grał, to odpowiadało się, że w Barcelonie. Teraz odpowiedziałbym inaczej. Widzę, jaka jest rzeczywistość, jakie są realia.

Tyle szczęścia, że w Barcelonie mają teraz problem z napastnikami, więc jest jakaś nutka nadziei. Zbierał pan koszulki piłkarskie?

– Na pewno miałem dużo plakatów z reprezentacji Polski.

Z „Bravo Sport”?

– Tak, w kadrze grali wtedy bracia Żewłakow, Jacek Bąk, Jerzy Dudek. Miałem ich wszystkich nad łóżkiem. Na pewno miałem koszulki piłkarskie zawodników, których wyprowadzałem na boisko. Od Pawła Golańskiego czy Ediego Andradiny.

Uprawiał pan też inne dyscypliny sportowe?

– Nie, nie uprawiałem nic dodatkowego poza piłką nożną. Brałem udział w różnych zawodach sportowych, ale nie uczęszczałem na inne treningi niż piłkarskie.

Szkoła i oceny były ważne czy jednak piłka nożna była na pierwszym planie?

– Na pewno szkoła była dla mnie też ważna. W wieku 14 czy 15 lat nie powiedziałbym z pełnym przekonaniem, że zostanę kiedyś piłkarzem. Nie przeszło mi to przez myśl. Starsi zawodnicy w Koronie uświadomili mnie, jakie życie piłkarza potrafi być przewrotne, więc szkoła była bardzo ważna. Rozmawiając dzisiaj z młodszymi chłopakami, tłumaczę im, że szkoła to jest podstawa, żeby sobie nie pozamykać dróg po karierze.

Bardzo szybko zadebiutował pan w Ekstraklasie. Jak pan wspomina tamto spotkanie?

– Graliśmy ze Śląskiem Wrocław i zremisowaliśmy 0:0. Trener Ojrzyński wpuścił mnie dosłownie na kilka minut.

Wiedział pan przed meczem, że zadebiutuje w tym spotkaniu?

– Były już takie rozmowy z trenerem po okresie przygotowawczym. Powiedział, że widzi we mnie potencjał i będzie chciał dać mi szansę. Podszedł do mnie przed tym meczem ze Śląskiem i powiedział, że dzisiaj najprawdopodobniej zadebiutuję w Ekstraklasie. I żebym się przygotował.

Jak pan na to zareagował?

– Odpowiedziałem, że oczywiście jestem gotowy. Nie myślałem o tym, że mogę w takim wieku zadebiutować na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce. Gdybym mógł cofnąć czas, to myślałbym o tym wszystkim inaczej.

Dlaczego inaczej?

– Miałem dużo sytuacji, gdy w Koronie w ogóle nie dopuszczali mnie do gry. Miałem przedłużyć kontrakt, ale nie dostałem żadnej oferty z klubu. Nie chciałbym już do tego wszystkiego wracać, bo wszystko się bardzo nieprzyjemnie skończyło między mną a Koroną. Nie chciałem, żeby tak to się skończyło, bo chciałem kontynuować swoją karierę w tym klubie. Dużo straciłem przez to, że wieku 18 czy 19 lat nie mogłem grać przez prawie całą rundę. Byłem od marca do czerwca bez klubu. Dla młodego zawodnika to bardzo dużo czasu.

Jest pan jeszcze stosunkowo młodym zawodnikiem. Jakie stawia sobie pan cele w piłce?

– Nie powiedziałbym, że jestem już młodym zawodnikiem.

Piotr Zieliński ma 25 lat i cały czas uważa się, że jest młody, więc pan, 23-latek, tym bardziej…

– Z powodu kontuzji miałem dużo przerw. W styczniu 2019 roku miałem pękniętą kość jarzmową i pęknięte oczodoły z lewej strony, co mnie wykluczyło na kilka miesięcy. Gdy wróciłem, to liga już się właściwie kończyła. Trener Ojrzyński przyszedł, utrzymał nas w lidze, przeszedłem przez cały okres przygotowawczy i jak liga się zaczynała, to na rozruchu przed pierwszym meczem ligowym doznałem pęknięcia piątej kości śródstopia. Gdy znów wróciłem do treningów, to dosłownie po 2-3 tygodniach doznałem pęknięcia tej samej kości, tylko że w drugiej stopie. Miałem pół roku wyjęte z gry. Podczas ostatniego okresu przygotowawczego miałem lekki problem z mięśniem dwugłowym, ale teraz jest już dobrze. Najważniejsze dla mnie w tym momencie jest być przygotowanym do gry, być zdrowym. Nie zakładam sobie takich celów, że mam strzelić 10 bramek czy rozegrać 15 meczów. W tej rundzie jeszcze nie powąchałem murawy, na razie siedzę tylko na ławce rezerwowych. Trzeba walczyć, rywalizacja o skład jest, jaka jest. Sam do składu się nie wsadzę, ale zaciskam zęby i trenuję. Czekam na swoją szansę.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix