Piłkarskie dzieciństwo: Łukasz Surma

Łukasz Surma i Wisła Kraków to dosyć burzliwy związek. Na pierwszy trening „Białej Gwiazdy” poszedł, gdy miał 8 lat. Piłka nożna w jego domu była tematem numer jeden. Prawie każdy w rodzinie miał z nią coś wspólnego. Mając 20 lat usłyszał, że już nigdy w tym klubie nie zagra przez incydent z koszulką. Wrócił tam po 21 latach, przejął drużynę juniorów, ale pracował tylko przez… pięć dni. O swoim piłkarskim dzieciństwie, Wiśle Kraków oraz czasach trenerów-piłkarzy porozmawialiśmy z rekordzistą pod względem liczby występów w Ekstraklasie.

Piłkarskie dzieciństwo: Łukasz Surma

Swoją przygodę z piłką rozpoczął pan w Wiśle Kraków?

– Zgadza się. Zacząłem trenować piłkę, gdy miałem 8 lat.

Co było powodem, że zapisał się pan do klubu?

– Na podwórku wszyscy graliśmy w piłkę. Mój tata był piłkarzem (Fryderyk Surma, były obrońca Cracovii – dop. red.), wujek kapelanem „Pasów”, brat został komentatorem sportowym. Piłka nożna w naszym domu była tematem numer jeden, przewijała się z pokolenia na pokolenie. Ojciec mojego taty chodził na każdy mecz Cracovii, gdy ten w niej grał. Piłkę nożną wyssałem z mlekiem matki, chociaż mama z tego nie była zadowolona, jak każda mama. Od rana do wieczora się grało. Sport kontaktowy, choć zawsze gdzieś mnie ciągnęło do nauki, to ta siła męska i tradycja piłkarska w rodzinie nie pozwoliły mi pójść inną drogą.

Nie było zgrzytów, że pana ojciec grał w Cracovii, a pan trenuje w Wiśle?

– Wtedy to było bardziej naturalne niż teraz. Nie tak do końca, bo były to duże przeciwieństwa, natomiast było to bardziej do pomyślenia w latach 80. Zresztą było kilku piłkarzy w moim okresie, który grali w obu tych klubach. Ja z tatą sam chodziłem w soboty na mecze Wisły, a w niedzielę Cracovii. W środowisku krakowskim było troszkę inaczej, nie robiłbym z tego powodu wielkiej sensacji. Wybrałem Wisłę, bo grała wtedy w Ekstraklasie, a miałem takie ambicje, żeby grać w klubie, który występuje na najwyższym poziomie rozgrywkowym.

Rozumiem, że z bratem też pan grał na boisku?

– Można powiedzieć, że go uczyłem.

Od początku występował pan na pozycji pomocnika?

– Szczegółowo pan pyta. Na podwórku grało się wszędzie. To jest chyba podstawa rozwoju każdego zawodnika – nawet teraz. Jestem przeciwnikiem pozycjonowania zawodników, tak jak to się robi obecnie w grupach młodzieżowych. Jest to dla mnie niezrozumiałe. Graliśmy na każdej pozycji, była jedyna zależność, że najsłabszy wchodził na bramkę, a gdy czasami tego najsłabszego nie było, to losowaliśmy. To była jedyna pozycja, o którą były spory. Każdy chciał strzelać bramki, ganiało się po całym podwórku i myślę, że to pozycjonowanie powinno przyjść dużo później.

Czym się pan wyróżniał na boisku w dzieciństwie?

– Byłem ambitny, zadziorny. To są cechy, od których trzeba wyjść. Szybkość czy technikę nabywa się poprzez treningi. Byłem sprawnym chłopakiem, grałem we wszystkich reprezentacjach szkoły, jeśli chodzi o różne dyscypliny. Ta ambicja, zadziorność – to mnie cechowało. Bez tych cech, o których wspomniałem, w sporcie nie ma czego szukać. Porażki mnie wzmacniały, nie osiadałem na laurach, nie poddawałem się.

Kto był pana pierwszym trenerem w Wiśle?

– Była to dosyć dziwna sytuacja, bo poszedłem do klubu jako ośmiolatek, a wtedy przyjmowali od 10. roku życia. Moim pierwszym trenerem był Hubert Skupnik, który prowadził starsze roczniki. U niego zaczynałem, a potem, gdy mój rocznik przeszedł do klubu, to przejął nas Stanisław Chemicz, który zakładał wtedy szkółkę piłkarską. Byłem pierwszym rocznikiem tej szkółki.

Miał pan swojego piłkarskiego idola?

– W moich czasach był Diego Maradona. To było coś więcej niż piłka. Na podwórku każdy chciał być Maradoną. Gdy ktoś był najlepszy, to wołali na niego „Diego” czy właśnie „Maradona”. Drugim takim zawodnikiem był Lothar Matthäus. Też wszyscy chcieli grać jak on, zdobywał wtedy w 1990 roku mistrzostwo świata z reprezentacją Niemiec. Do tego grona dołożyłbym jeszcze Marco Van Bastena – to było takich trzech zawodników w moim pokoleniu, na których wszyscy się wzorowali. Ale Maradona był ponad nimi wszystkimi. Wyprzedził swoją epokę. Szkoda, że jego życie tak się potoczyło.

A pana ulubiony zespół?

– Na pewno Argentyna z lat 80. I AC Milan z trójką Holendrów. Kibicowałem im z całego serca.

Pamięta pan swój pierwszy trykot piłkarski, który pan dostał lub kupił?

– Nie, ale pamiętam swoją pierwszą piłkę. Tata pojechał gdzieś do Niemiec i przywiózł mi piłkę Adidas „Etrusco”. Była cała pomarańczowa. Na podwórku robiła wrażenie, bo wszyscy mieli te biało-niebieskie „biedronki”. Kochałem ją, dbałem o nią. Zresztą, to były czasy, gdzie była jedna piłka na całe osiedle.

Trenował pan także inne dyscypliny sportowe?

– Graliśmy we wszystko. Szkoła organizowała SKS-y, które uwielbiałem. Był pingpong, koszykówka, siatkówka. Na koloniach też uprawialiśmy różne sporty. Żadna dyscyplina nie jest mi obca, do tej pory zagram czasem w tenisa stołowego czy rzucę do kosza. Nie trenowałem jednak osobno żadnego z nich, bo też bez przesady.

Przykładał pan dużą uwagę do szkoły i ocen?

– Im byłem starszy, tym te oceny się mniej liczyły. Moja mama uczyła geografii, była pedagogiem, więc w domu też to był bardzo ważny temat. Bez matury nie podszedłbym teraz do kursu trenerskiego, więc szkoła też była ważna. Dla mnie istotne jest, żeby syn, który też gra w piłkę, ukończył szkołę i to dobrą.

Za czasów gry w Wiśle braliście udział w różnych turniejach młodzieżowych czy wtedy takich inicjatyw jeszcze za bardzo nie było?

– Myślę, że wtedy były już różne turnieje. Wisła Kraków zawsze była klubem chętnie zapraszanym na różne zawody. Byliśmy tym rocznikiem, co jeździł na turnieje do Niemiec czy Austrii. Trener Chemicz był doświadczonym szkoleniowcem i też wybierał tylko te turnieje, które były nam potrzebne. Teraz mam wrażenie, że jeździ się na każdy turniej, byleby zagrać mecz. Troszeczkę inaczej to wyglądało za moich czasów, była większa selekcja tych imprez. Z tego, co widzę, uważa się, że turniej jest podstawą rozwoju zawodnika, z czym w ogóle się nie zgadzam. Na pewno nie jest tak, że teraz jest lepiej, bo jest więcej turniejów, więcej możliwości.

Partnerem naszego cyklu jest „Tymbark” – czy miał pan kiedyś okazję oglądać rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Bardzo fajna inicjatywa. Kiedyś w Krakowie był na przykład „Turniej Dzikich Drużyn”, dzięki czemu do Wisły Kraków dostał się Grzesiek Pater, który strzelił dwie bramki Barcelonie. Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” jest dla mnie dobrą inicjatywą. Chociaż ważniejsze jest dobre szkolenie w klubach. Główne szkolenie piłkarzy musi spocząć na klubach.

Któremu trenerowi z okresu piłki dziecięcej lub młodzieżowej zawdzięcza pan najwięcej?

– Ci trenerzy na początku byli dla mnie bardzo ważni. Miałem to szczęście, którego młodzież teraz często nie ma, że na pięciu czy sześciu moich szkoleniowców, większość w przeszłości była bardzo dobrymi piłkarzami. Trener Skupnik był najlepszym dryblerem Wisły Kraków przełomu lat 60. i 70. Proszę mi wierzyć, że gdy pokazywał nam zwody na skrzydle, to szczęka opadała. Tak samo Janusz Krupiński. Na pewno nie byłbym tym, kim jestem, gdybym tych ludzi nie spotkał. Trener Skupnik z pewnością inspirował mnie swoim dryblingiem. Każdy chciał tak dryblować.

Był pan faworytem trenerów do zrobienia w przyszłości dużej kariery?

– Była w Wiśle taka grupa zdolnych chłopaków. Paweł Wojnar, Marcin Pasionek, Mirek Spiżak, Darek Zawadzki, który był młodzieżowym mistrzem Europy. Nie sądzę, żeby tylko mnie „wywoływali do tablicy”. Ale na pewno gdzieś tam też byłem w tym gronie.

Jak pan wspomina swoje wejście w piłkę seniorską?

– Ciężko. Przede wszystkim pod względem fizycznym, piłki mi się wydawały jakieś ciężkie, gra szybsza. Teraz radziłbym młodym chłopakom nie panikować. Ja przetrwałem ten okres, dojrzałem. Rozwinąłem się fizycznie, bo jest to naturalna kolej rzeczy i po jakimś czasie zaczynałem sobie dawać radę. Było tak samo, jak teraz, tylko obecnie nie ma cierpliwości, żeby poczekać na takiego chłopaka. W Ruchu Chorzów trafiłem na trenera Oresta Lenczyka, to też poszerzyło moje horyzonty. Ta zadziorność, o której mówiliśmy, też jest ważna, żeby się nie poddawać. Miałem ciężkie momenty jak każdy.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę i ile to było?

– W Wiśle Kraków dostawałem 600 złotych stypendium, gdy miałem jakoś 17 lat. Ufundowali mi to stypendium, żeby podkreślić, że im na mnie zależy, zatrzymać troszkę dłużej w klubie – tak mi się wydaje. Podpisałem taką roczną czy dwuletnią umowę i bardzo się cieszyłem wtedy. Czułem się bardzo wyróżniony.

600 złotych na tamte czasy, to jaka wartość dzisiaj?

– Ciężko mi przeliczyć, myślę, że ok. 2 tys. złotych. Starczało na to, żebym mógł sobie kupić telefon, iść z dziewczyną na pizzę. Nie można było się za to utrzymać, wynająć mieszkania. Raczej na takie podstawowe wydatki. Nie wydawało mi się to najważniejsze. Pamiętam też swoją pierwszą premię. Miałem 18 lat, graliśmy z Unią Tarnów i dostałem wtedy, to już było bodajże po denominacji, samej premii 6 tys. złotych. To były dla mnie ogromne pieniądze.

Jak wspomina pan swój debiut na najwyższym poziomie?

– Byłem bardzo nerwowy, przeżywałem to, całą noc nie spałem, gdzieś tam w toalecie siedziałem. Ciężko.

Mówi pan poważnie?

– Tak, bardzo mi zależało na piłce i ta trema mi towarzyszyła. Zagrałem 70 minut, trema odebrała mi troszkę sił, stąd nie dograłem do końca meczu, ale ogólnie rzecz biorąc, byłem zadowolony z tego występu. Gazety krakowskie pisały, że „z tego chleba, coś może być”.

Pana przygoda z Wisłą Kraków zakończyła się dość burzliwie…

– Nie chcę do tego wracać. Najmilej wspominam te czasy młodzieżowe, uważam, że miałem fajnych trenerów, fajną drużynę. Szkoda, że teraz wygląda to troszeczkę inaczej. Życzę młodzieży, żeby wróciła do tych czasów, żeby mieli warunki do treningów, nie musieli jeździć po całym Krakowie, mieli trenerów, którzy będą dobrze zarabiać i szkolić. Przeżyłem fajne chwile, różnie to w życiu dorosłym bywa, ale nie będę się teraz rozwodził na ten temat. (w 1997 roku, kiedy ówczesny trener Wisły Wojciech Łazarek zdejmował Łukasza Surmę z boiska, ten ściągnął koszulkę i rzucił ją na ziemię – dop. red.).

Uważa pan, że pana rekord pod względem liczby występów w Ekstraklasie (559 meczów) jest w najbliższych latach do pobicia?

– Piłka się zmienia. Nie wiem, w którą stronę to pójdzie. Jest coraz więcej meczów, sam nawet grałem w lidze 14-zespołowej, gdzie było tylko 26 kolejek. I jeśli ktoś grałby w jednym klubie, to ten rekord jest spokojnie do pobicia. Natomiast z drugiej strony ten trening jest tak nastawiony od najmłodszych lat na piłkę nożną, że ciężko jest utrzymać formę sportową, ogólnie pojętą, przez tak długi czas. Uważam, że zawodnik musi się rozwijać wszechstronnie, szczególnie w tych najmłodszych latach, aby to ciało było przygotowane do wysiłku przez dwadzieścia lat. Grałem przez 20 sezonów na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, ta sprawność musiała być na dobrym poziomie. Jeżeli przy dzisiejszej odnowie i możliwościach regeneracyjnych, zawodnik miał odpowiedni trening, to myślę, że ten rekord jest do pobicia.

Jest pan zadowolony ze swoich piłkarskich dokonań czy pozostaje niedosyt np. w liczbie występów w pierwszej reprezentacji?

– Duży niedosyt. Nie chodzi nawet o kadrę. Jeśli młody chłopak ma marzenia, kocha piłkę i ogląda gwiazdy, o których wcześniej mówiłem, to jest spory niedosyt. Dlatego zostałem przy piłce, bo właśnie ten niedosyt sprawia, że każdego dnia chcę się uczyć czegoś nowego. Niektóre rzeczy udało mi się zrealizować, inne nie ze względu na różne ograniczenia, natomiast jest niedosyt, ale cieszę się, że mogłem zostać przy piłce. Suma szczęścia w sporcie równa się zero.

Miał pan także bardzo krótki okres, gdy był pan trenerem juniorów Wisły Kraków.

– Mieliśmy rozmawiać o piłce młodzieżowej.

To jest związane z piłką młodzieżową.

– Bardzo fajne chłopaki. Jeden z nich, Mateusz Wyjadłowski, gra dzisiaj w Garbarnii. Oceniam ten okres, jako taki, który coś mi dał. (Większość kibiców Wisły nie popiera zatrudnienia Łukasza Surmy na stanowisku trenera drużyny CLJ. SKWK stoi na stanowisku, że osoba, która nie szanuje barw Białej Gwiazdy, a także w ostentacyjny i prowokacyjny sposób okazuje brak szacunku do macierzystego klubu (całował herb Legii w meczu Legia-Wisła) nie powinna pracować w Wiśle – napisało m.in. wówczas Stowarzyszenie Kibiców Wisły Kraków – dop. red.).

Bardzo krótki to był okres.

– Nie szkodzi, wyciągam z tego jakieś pozytywy. Był to fajny rocznik w Wiśle, ale ciężko jest się im przebić do pierwszej drużyny. Obserwuję ich, mam nadzieję, że z niektórymi się jeszcze spotkam.

Na koniec temat aktualny, jak wyglądają wasze treningi w czasach pandemii koronawirusa?

– Tak jak wszyscy, każdy dostał rozpiski indywidualne i w ten sposób trenujemy.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix