Piłkarskie dzieciństwo: Adam Matysek

Ojciec Adama Matyska był bramkarzem, grał w Zagłębiu Wałbrzych, ale na początku nie chciał, żeby… syn poszedł w jego ślady. Były 34-krotny reprezentant Polski opowiedział nam o swojej przygodzie w wałbrzyskich klubach, jednostce wojskowej w Żaganiu oraz zamiłowaniu do siatkówki. 

Piłkarskie dzieciństwo: Adam Matysek

Znalazłem w „Przeglądzie Sportowym” informację, że już w pierwszych klasach szkoły podstawowej wiedział pan, że w przyszłości zostanie piłkarzem. Był pan przekonany o swoich umiejętnościach?

– Umiejętności to za duże słowo (śmiech). W naszej rodzinie były tradycje piłkarskie, mój tata był bramkarzem Zagłębia Wałbrzych. Już od dzieciństwa piłka nożna była moją pasją.

Wyczytałem też, że pana tata nie chciał, żeby został pan bramkarzem.

– Tak. Nie wiem do końca dlaczego. Może dlatego, że była to bardzo niewdzięczna rola na boisku. Ciągnęło mnie do sportu, na początku trenerzy ustawiali mnie na lewej obronie. Dosyć szybko to się zmieniło, kiedy podjąłem decyzję, że gra w polu mnie nie interesuje, wolę być w bramce. Czułem, że rola bramkarza jest moim powołaniem.

Jak wyglądało wówczas szkolenie w Wałbrzychu?

– Kluby wtedy były dosyć profesjonalnie zorganizowane.

Nawet w tamtych czasach?

– Tak, oczywiście. Sytuacja była taka, że kluby były zakładowe, naszym patronem była kopalnia „Thorez”. To były lata 80., zawodnicy bardzo szybko kończyli swoje kariery. Byłych piłkarzy zatrudniano w grupach młodzieżowych. Zagłębie Wałbrzych było bardzo dobrze zorganizowanym klubem, mieliśmy sporo zajęć z byłymi zawodnikami, m.in. z Tadeuszem Kobiałko, byłym golkiperem, czy Joachimem Stachułą, również znaną postacią wałbrzyskiej piłki. Mój ojciec także miał zajęcia z młodzieżą, dwa razy w tygodniu prowadził treningi z bramkarzami. Dzisiaj moglibyśmy powiedzieć, że to była taka szkółka bramkarska. Na zajęcia przychodziło sześciu czy siedmiu chłopaków, w tym ja. Może warunki treningowe nie były aż takie dobre, bo boiska były jednak dosyć twarde, ale samo szkolenie było bardzo profesjonalne.

Miał pan szczęście dorastać w dobrych dla polskiej piłki reprezentacyjnej czasach. Kto był pana piłkarskim wzorem do naśladowania?

– Pamiętam jeszcze biało-czarny telewizor z dwoma programami, pierwszym i drugim, które były włączane od godz. 16:00, także kawał czasu minęło. Fakt jest taki, że oglądałem wszystkie wielkie imprezy piłkarskie. Mistrzostw świata w 1974 roku nie pamiętam zbyt dobrze, mundiale w 78’ i 82’ już znacznie lepiej. Podziwiałem Józefa Młynarczyka. Człowiek chciał dorównać najlepszym na świecie.

Grał pan w obu wałbrzyskich klubach, ale swoją przygodę z piłką rozpoczął w Zagłębiu?

– Tak. Ze względu na to, że mój ojciec kiedyś tam grał, Zagłębie było bliższe mojemu sercu, ale pewna historia była też związana z Górnikiem Wałbrzych, który przez kilka sezonów grał na najwyższym poziomie rozgrywkowym. Była taka sytuacja, że do Górnika ściągali największe talenty z Dolnego Śląska, a że byliśmy klubami konkurencyjnymi, to ktoś z Komitetu Centralnego zażądał, że ja przejdę do Górnika. Nie pamiętam, który dokładnie to był rok, ale akcja działa się w grudniu. Do naszego domu przyszedł pan Jan Caliński, ówczesny dyrektor sportowy w Górniku, przekazał odcinek mojego zwolnienia z Zagłębia Wałbrzych i od 1 stycznia stałem się piłkarzem Górnika. Miałem wtedy 15 lat. Nie mieliśmy opcji wyboru, po prostu zostało to za nas ustalone. Zagłębie miało problemy w II lidze, więc Górnik oddał im kilku zawodników, a ja powędrowałem w drugą stronę. Dodatkowo Górnik za mnie zapłacił.

Dla pana był to naturalnie krok do przodu?

– Oczywiście, że tak. Trenowałem z pierwszym zespołem. Chodziłem wcześniej na mecze Górnika, grali w I lidze, więc można było zobaczyć na własne oczy reprezentantów Polski. To były te czasy, że na stadion przychodziło po 40 tys. kibiców, a sam obiekt zapełniał się godzinę przed pierwszym gwizdkiem sędziego. Ludzie wchodzili na drzewa, żeby coś widzieć. Po roku gry w Górniku wróciłem do Zagłębia, znów ktoś zażądał, żebym przyszedł z powrotem do mojego macierzystego klubu. Historia była o tyle ciekawa i krzywdząca, że w tych czasach istniał taki przepis, że przez rok nie mogłem grać w oficjalnych spotkaniach. Klub musiał oddać pieniądze, które na mnie zarobił – dziwne to były wydarzenia.

Ile miał pan wtedy lat?

– Szesnaście. Grałem wtedy w najstarszej lidze juniorów, gdzie byłem o dwa-trzy lata młodszy od reszty zawodników. Bardzo ciekawą przygodę miałem w Górniku Wałbrzych. Gdy przyszedłem do klubu, to graliśmy w lidze wojewódzkiej i mieliśmy dziesięć punktów straty do lidera. Proszę sobie wyobrazić, że odrobiliśmy tę stratę z nawiązką i awansowaliśmy do klasy międzywojewódzkiej.

Rozumiem, że dzięki świetnej dyspozycji bramkarza?

– Po części też, aczkolwiek mieliśmy w tym czasie bardzo mocny zespół. Było kilku fajnych chłopaków, Jacek Sobczak grał potem w Legii Warszawa. Górnik pościągał najlepszych zawodników i musieliśmy sportowo awansować wyżej. Potem zrobiliśmy mistrzostwo grupy wałbrzyskiej i spotkaliśmy się w barażach o mistrzostwo Polski ze Śląskiem Wrocław, ale ulegliśmy minimalnie. W tym czasie były to bardzo prestiżowe rozgrywki, nasza grupa była dosyć silna. Wbrew pozorom, te kluby były profesjonalnie zorganizowane.

Pamięta pan swoją pierwszą piłkę?

– Byłem bardzo małym dzieckiem, gdy ojciec był jeszcze aktywnym zawodnikiem i wyjeżdżał do Francji czy NRD. Zawsze z takich wyjazdów przywoził mi jakąś koszulkę, piłkę, getry. W Polsce ciężko było takie rzeczy dostać, ale kluby miały jednak dostęp do tych towarów i tam tego sprzętu nie brakowało. Była to jakaś selekcja, gdy buty ci się faktycznie rozwaliły, no to wtedy dostawałeś nowe. W klubach był kiedyś szewc na etacie, który reperował buty. Kawał ciekawej historii, która dzisiaj dla młodych zawodników jest nie do ogarnięcia.

Uprawiał pan także inne dyscypliny sportowe czy liczyła się wyłącznie piłka nożna?

– Sam siebie nie potrafiłem ocenić, ale akurat bardzo dobrze sobie radziłem w siatkówkę.

Wzrost pewnie pomagał.

– Byłem dosyć wysoki. Uprawiałem też trochę lekkoatletyki, ale mniej mnie do niej ciągnęło, bo trzeba było trochę więcej biegać.

Dlatego został pan bramkarzem?

– Może i tak (śmiech), ale siatkówka także była moją pasją. W tamtych czasach rozgrywano różne zawody międzyszkolne i gdzieś tam zostałem zauważony. Dostałem zaproszenie do Chełmca Wałbrzych na treningi. Szkoleniowcem był wtedy były znany siatkarz, Eugeniusz Skarupa, i mówił, że nie będzie ze mnie żadnego piłkarza, muszę się skupić na siatkówce. Bardzo lubiłem grać w siatkę, ale nie czułem tego tak do końca, jeżeli chodzi o treningi. W ogóle szkoły były wtedy bardzo nastawione na sport. Była wtedy duża wszechstronność, młodzi chłopcy dostawali szansę na rozwijanie się w jakieś dyscyplinie sportu. Trenowałem też skok wzwyż, nawet całkiem nieźle sobie radziłem. Ostatecznie piłka nożna przeważyła wszystko.

Sama szkoła była dla pana ważna?

– Orłem nigdy nie byłem, lubiłem bardzo sport i za to też mnie cenili w szkole. Brałem udział we wszystkich zawodach, bez znaczenia jaka dyscyplina, i wszyscy byli zadowoleni. W szkole potem trochę przymykali oczy na moje oceny, bo tego sportu było tak dużo, że uzbierało się trochę zaległości i nieusprawiedliwionych godzin. Cieszę się, że pokończyłem szkoły, nikt mi nie musiał pomagać. Przez sport szkoła zeszła trochę na drugi plan.

Któremu trenerowi z okresu piłka młodzieżowej zawdzięcza pan najwięcej?

– Pan Tadeusz Kobiałko, który przyszedł do nas do domu, powiedział do mojego ojca, żeby dał mnie do niego na trening do najstarszej grupy juniorów. Miałem 14 lat, a najstarsi zawodnicy po 18, więc to była przepaść. Zacząłem z nimi trenować, a po niedługim czasie występować w meczach ligowych. Mój ojciec też miał wpływ na moje wyszkolenie. Tych trenerów w piłce dziecięcej i młodzieżowej było dużo, ale specyfikę mojego fachu, czyli bramkarskiego, ograniczyłbym do dwóch osób. Każdy szkoleniowiec miał pewne cechy, który gdzieś ukształtował mój charakter sportowy.

Trenerzy widzieli w panu materiał na wielkiego bramkarza?

– Trenerzy kiedyś bardzo dużo wymagali, zajęcia odbywały się w różnych warunkach. Mało się chwaliło młodych piłkarzy, chyba takie czasy były. Gdzieś tam w kuluarach mówili, że ktoś ma talent, ale zobaczymy, jak to dalej będzie. Dosyć szybko awansowałem sportowo, zacząłem grać w dorosłej piłce. Jeżeli przechodzisz w wieku 16 lat do szatni pierwszego zespołu, gdzie średnia wieku wynosiła 30 lat i niektórzy chcieli, żeby mówiło się do nich „na pan”, ciężko było się przebić. Trzeba było im dorównać na boisku, co też nie było łatwe, bo organizm 16- i 30-latka to jest przepaść, więc człowiek musiał się trochę postarać, żeby osiągnąć pewien pułap. Nie było łatwo, ale się udało.

Miał pan kiedyś okazję oglądać na żywo rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Powiem szczerze, że mogłem je śledzić tylko w internecie, bo długi czas nie mieszałem w Polsce. Nie miałem nigdy okazji uczestniczyć w tym Turnieju na żywo, ale uważam, że jest to ciekawa, dobrze zorganizowana inicjatywa. Liczba zgłaszających się co roku drużyn pokazuje masowość piłki nożnej wśród dzieci, co też jest dobrą oznaką.

W jakim wieku zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Po przejściu do Górnika Wałbrzych, nie chcę teraz skłamać, dostawałem półtora tysiąca złotych. To było takie stypendium sportowe. Starczało na to, żeby kupić sobie spodnie. Były to pieniądze na drobne wydatki, a że w sklepach za wiele nie było, także szaleć się nie dało. Nie było tego dużo, ale starałem się je odkładać.

Jak pan trafił do Śląska Wrocław?

– To też dosyć skomplikowana historia. W tym czasie, gdy zacząłem grać w Zagłębiu Wałbrzych, występowaliśmy w III lidze, na tym samym poziomie, co rezerwy Śląska Wrocław. Trenerami w Zagłębiu byli wówczas panowie Aleksander Papieski i śp. Ryszard Urbanek, ale że los szkoleniowców nie jest łatwy, zostali zwolnieni i wrócili do Śląska. Gdzieś tam zarekomendowali moją osobę, że warto byłoby się mną zainteresować. Grałem w lidze, radziliśmy sobie całkiem dobrze, ja też notowałem przyzwoite występy i tak dzięki tym dwóm osobom trafiłem na Oporowską. Przyjechali ludzie ze Śląska, zawarliśmy wstępną umowę, ja chyba wtedy jeszcze nie mogłem się pod nią podpisać, i wrócili do Wrocławia. W międzyczasie awansowaliśmy do II ligi i w klubie powiedzieli, że jestem podstawowym bramkarzem, po co mam teraz iść do tego Śląska, jak będzie czas, to tam trafię. Skończyło się na tym, że za pierwszym podejściem nie poszedłem do Śląska. Był to klub wojskowy, nie trzeba było długo czekać i już jesienią dostałem bilet do Żagania, do czołgów. Odniosłem wtedy kontuzję i nie mogłem pójść wtedy do wojska, ale ten bilet pojawiał się non stop, więc prędzej czy później do tego wojska trafiłem, wiedząc, że idę do Śląska. Kazali mi przyjechać z tym biletem, porozmawiałem z pułkownikami, jak to ma wyglądać. Po miesiącu czy dwóch w Żaganiu przenieśli mnie do Czerwińska. Doświadczenie z czasu spędzonego w wojsku mam jednak słabe, bo te przygotowania unitarne i taka codzienność wojskowa, nie była czymś, co pomaga sportowcom. Szczególnie, gdy średnia wzrostu jest 160 cm, a ty masz 190 cm – jak mnie do tego czołgu wsadzili, to nie umiałem z niego wyjść. Musiałem ręce podnosić i mnie wyciągali. Dzisiaj wspominam to z uśmiechem, ale takie były czasy.

Pamięta pan swój debiut w I lidze?

– Oczywiście, że tak. III liga w Zagłębiu Wałbrzych była półzawodowa. Zatrzymaliśmy cały zespół, żeby awansować wyżej i to się po roku udało. Potem to fajnie wyglądało, jeśli chodzi o początek sezonu, miałem serię, gdzie w czterech lub pięciu spotkaniach zachowałem czyste konto. II liga była bardzo mocna, grało w niej dużo doświadczonych zawodników z I ligi. Na najwyższym poziomie rozgrywkowym zadebiutowałem w wyjazdowym meczu z ŁKS-em Łódź. Skończyło się 1:1. Potem już jakoś poszło.

Jest pan zadowolony ze swoich piłkarskich dokonań?

– Pozostaje duży niedosyt, tym bardziej że człowiek zawsze jest mądrzejszy po fakcie. Tylko głupi człowiek nie zastanawia się nad tym, co wydarzyło się w jego życiu. Zawsze można było w niektórych sprawach postąpić inaczej, ale takie już jest życie. Musimy popełniać błędy, a najciekawsze jest to, że po nas ludzie również będą je popełniać. Prawie takie same.

Już jako piłkarz myślał pan nad tym, żeby w przyszłości zostać trenerem bramkarzy?

– Gdzieś mi ten pomysł chodził po głowie. Później coraz bardziej brakowało mi takiej specyfiki treningu i pomyślałem, że spróbuję, bo mogę wprowadzić dużo nowych ćwiczeń, motywacji, doświadczenia boiskowego, co też pozwoliło mi przez 10 lat pracować na tym stanowisku w Bundeslidze.

Miał pan też epizod w młodzieżowej reprezentacji Polski.

– Owszem. Władysław Żmuda został selekcjonerem reprezentacji do lat 21, wcześniej był w sztabie Jerzego Engela i jakoś tak cały czas mieliśmy kontakt. Zaproponował kiedyś, czy nie poprowadziłbym bramkarzy. Odpowiedziałem, że bardzo chętnie i tak to też się zaczęło.

W latach 2016-2018 piastował pan funkcję dyrektora sportowego w Śląsku Wrocław, a czym się pan zajmuje dzisiaj?

– Właściwie to jestem ekspertem telewizyjnym. Najczęściej pojawiam się w Polsacie przy okazji meczów europejskich pucharów.

Czyli cały czas przy piłce.

– Czyli cały czas przy piłce.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix