Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Mięciel

– Uświadomiłem sobie, że w naszej lidze było mnóstwo zawodników, którzy w niej zadebiutowali, rozegrali kilka meczów i właściwie słuch o nich zaginął. A człowiek utrzymywał się na tym poziomie przez 20 lat – mówi nam Marcin Mięciel. O samodzielnych treningach, swojej własnej osiedlowej drużynie oraz problemie dzisiejszej młodzieży, która sama nie wychodzi na boiska – zapraszamy na kolejną odsłonę naszego cyklu „Piłkarskie dzieciństwo”. 

Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Mięciel

Bardzo późno zapisał się pan na treningi do klubu. Dlaczego?

– To były czasy, gdzie od rana do wieczora grało się na podwórku. Miałem swoją podwórkową drużynę, z którą codziennie rozgrywaliśmy po kilka meczów z dziećmi z innych bloków. Były różne turnieje szkolne, po których trenerzy Unii i Wisły Tczew zapraszali mnie na treningi, ale jakoś nie chciało mi się iść. Bodajże do 13. roku życia nigdy nie byłem na treningu w żadnym klubie.

Co się później zmieniło, że jednak zdecydował się pan zapisać do klubu?

– Poszedłem na jeden czy dwa treningi do Wisły Tczew, żeby zobaczyć, jak to wygląda. Była bieda, człowiek nie miał butów do grania, a słyszałem, że tam rozdają buty, no to poszedłem. Nie chciało mi się tam dojeżdżać, wolałem grać na co dzień na podwórku. Miałem też epizod w Unii Tczew, to był słabszy klub niż Wisła. Zagrałem tam trzy, może cztery spotkania – pamiętam, że jeden mecz graliśmy z Wisłą i strzeliłem bramkę z połowy boiska. Tam też nie chciało mi się trenować, na zajęcia przychodziło łącznie po czterech, pięciu chłopaków. Raz nawet trenowałem z seniorami w wieku 14 lat, ale to nie był za wysoki poziom. Trenowaliśmy na betonie lub piasku, graliśmy przetartymi piłkami, więc nie zachęcało mnie to za bardzo. Wolałem sobie samemu robić treningi, miałem rozpisane zeszyty.

Z czego pan czerpał wiedzę w tamtych latach?

– Jedyną wiedzą były program Jerzego Talagi, który emitowany był w telewizji w weekendy. Pokazywali, jak robić niektóre ćwiczenia. Mój ojciec grał kiedyś w piłkę, więc miałem też przełożenie. Była też gazeta „Żołnierz Polski” – o militariach, a na ostatniej stronie zawsze była wzmianka o treningach piłki nożnej, nawet nie wiem dlaczego.

Pana ojciec grał zawodowo?

– Tak, występował w I lidze. Grał w Bałtyku i w Arce Gdynia.

Od małego występował pan w ataku?

– W Unii Tczew zagrałem chyba jeden mecz w pomocy, a w Lechii Gdańsk występował na skrzydle. Kręciło mnie strzelanie bramek, na podwórku jak grałem, byłem najlepszy. Było tak, że ustawiałem kolegów wokół siebie, sam brałem piłkę, kiwałem i strzelałem. Do Lechii Gdańsk trafiłem dzięki jednemu turniejowi w Tczewie. Wisła organizowała zawody, zobaczyłem gdzieś plakat na słupie, zgłosiliśmy drużynę i tam wypatrzył mnie jeden z rodziców kolegi, który grał w Gdańsku. Lechia to była już wyższa półka. Pojechałem zobaczyć, jak to wygląda, przy stadionie się trenowało, fakt faktem, na piasku, ale też był profesjonalizm. To mnie zainspirowało. Nawet do takiego stopnia, że przez trzy lata wstawałem o 4:00, a wracałem o 20:00.

Wśród rówieśników w Lechii również się pan wyróżniał?

– Grałem w pierwszym składzie, strzelałem bramki. To był zespół, który był jednym z najlepszych w Polsce. Prowadził nas trener Jerzy Brzyski, który stworzył naprawdę fajną drużynę. Byliśmy np. na turnieju w Anglii, gdzie na stadionie Norwich pokonaliśmy gospodarzy, czy w Niemczech. Większość chłopców była z Gdańska i Gdyni, ale byli też pojedynczy z Nowego Dworu Mazowieckiego, Tczewa. Co jest ważne, ci chłopcy grali przez kilka lat razem. Nie było tak, jak teraz, gdzie praktycznie co dwa lata w akademii zmienia się drużynę. Zresztą, tak było wszędzie.

Miał pan swojego piłkarskiego idola?

– W tamtym czasie było kilku. Na pewno Hugo Sanchez ze względu na przewrotki. Nie było dużej dostępności meczów, ale zawsze w „Dzienniku” można było zobaczyć skróty spotkań Ligi Mistrzów. Był też Diego Maradona.

A pana ulubiona drużyna?

– Wtedy nie miałem. Powiem szczerze, że nawet polskiej Ekstraklasy nie oglądałem. Jeździłem na spotkania Arki Gdynia, mimo że grałem w Lechii Gdańsk, ale to ze względu na mojego ojca, który występował w tym klubie.

Nie było zgrzytów w domu z tego powodu?

– W domu nie, bardziej w klubie się chłopaki śmiali, że gram w Lechii, a byłem kibicem Arki.

Uprawiał pan inne dyscypliny sportowe niż piłka nożna?

– W tamtych czasach, wszyscy chłopcy, którzy grali w piłkę, byli dobrzy w każdym sporcie. Co chwilę organizowano turnieje międzyszkolne z lekkoatletyki, gdzie spotykało się zawodników Wisły i Unii. Każdy z chłopaków, który grał w piłkę, miał predyspozycje do innych sportów. Ja również. Jedyny problem ze mną był w biegach długodystansowych, poza tym startowałem we wszystkich zawodach.

Miał pan plan „B” na siebie, gdyby nie został pan piłkarzem?

– Nie myślałem nawet o tym. Miałem wszystko podporządkowane piłce. Wiadomo, że nie byłem wzorowym uczniem w szkole i nauczyciele pytali mnie: co z ciebie będzie, skoro tylko grasz w piłkę? Wzywano moją mamę do szkoły, żebym więcej się uczył, a nie grał w piłkę. Nie myślałem o niczym innym niż zostanie piłkarzem. Jeszcze gdzieś tam przeczytałem, ile zarabiają piłkarze, co kiedyś nie było tak łatwo dostępne, więc pomyślałem, że zarabiać takie pieniądze z gry w piłkę to byłoby coś pięknego.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Poszedłem do Lechii Gdańsk, gdzie grałem dwa lata i skończył się wiek juniora. Było tak, że będąc urodzonym w drugiej połowie roku, można było grać w roczniku młodszym. Mieliśmy takie spotkanie na głównej trybunie klubu, trener podziękował chłopakom za lata gry i wyczytał listę pięciu piłkarzy, którzy rozpoczynają swoją przygodę z pierwszym zespołem. I ja byłem w tej piątce! W Lechii była straszna bieda i nie pamiętam czy faktycznie dostawaliśmy te pieniądze. Jedną wypłatę dostałem, ale z pozostałymi było ciężko.

Któremu trenerowi z okresu piłki juniorskiej zawdzięcza pan najwięcej?

– Tak naprawdę to mnie ukształtowała ulica, a potem trener Jerzy Brzyski. Dał mi szansę gry na najwyższym poziomie.

Partnerem naszego cyklu jest „Tymbark” – czy miał pan może kiedyś okazję oglądać na żywo rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Śledziłem jedynie ten Turnieju w internecie.

Gdyby taki turniej istniał, gdy pan zaczynał swoją przygodę z piłką, to większa liczba dzieciaków trafiłaby do profesjonalnej piłki?

– Myślę, że nie. Kiedyś było tak, że wszyscy grali na podwórku, a tych najlepszych gdzieś tam trenerzy wyłapywali. Na osiedlu każdy każdego znał. I trenerzy wiedzieli kto, gdzie gra, w jakiej szkole. Teraz dzieciaki nie mają gdzie grać, jeżeli nie będzie takich turniejów, akademii piłkarskich, to nie będzie piłki.

Takie turnieje są potrzebne?

– Bardzo potrzebne. Teraz dzieciaki nie mogą się skrzyknąć i wyjść gdzieś na podwórku pograć, bo po pierwsze, jeżeli jest orlik, to trzeba do niego dojechać lub dojść…

A przy blokach wiszą tabliczki z napisem „zakaz gry w piłkę”…

– Tak. Rodzice też się boją o dzieci, żeby gdzieś same chodziły. Ja nie widziałem, żeby dwudziestu nastolatków się skrzyknęło, żeby pograć w piłkę. My robiliśmy turnieje i sparingi po całych osiedlach, graliśmy od rana do wieczora, były ustalane godziny rozpoczęcia spotkań.

Pamięta pan swoją pierwszą futbolówkę lub trykot piłkarski?

– U mnie było nieciekawie z pieniędzmi, więc o piłkę było ciężko. Jeden, dwóch chłopaków w bloku mieli piłki i to na nich się zawsze czekało. Na pewno pierwsze buty piłkarskie dostałem na komunię od chrzestnego. To było coś niesamowitego, zdarzało mi się nawet w nich spać.

Ciężko było młodemu zawodnikowi wejść do szatni Legii, gdzie aż roiło się od gwiazd ligi i reprezentantów Polski?

– Na początku zostałem wypożyczony do Hutnika Warszawa, żeby się ogrywać. Pan Dmoszyński, który mną i jeszcze kilkoma osoba się opiekował, zabrał nas na Legię i patrząc z trybun na to, co robili Leszek Pisz, Jurek Podbrożny czy Wojtek Kowalczyk, to było niewyobrażalne. Myślałem, że będzie bardzo duża presja i ciężko będzie mi się odnaleźć. Było mi trochę łatwiej, bo dostawałem powołania do reprezentacji Polski U-21, a przeważnie było tak, że ta kadra spotykała się z kadrą Henryka Apostela i chłopaków gdzieś się znało. A tam połowa kadry to byli piłkarze Legii i Widzewa.

Jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Myślałem nad tym dwa dni temu, bo oglądam teraz te retro spotkania. Uświadomiłem sobie, że w naszej lidze było mnóstwo zawodników, którzy w niej zadebiutowali, rozegrali kilka meczów i właściwie słuch o nich zaginął. A człowiek utrzymywał się na tym poziomie przez 20 lat w Polsce, Niemczech i Grecji, więc rzeczywiście pomyślałem sobie, że zrobiłem coś fajnego. Z drugiej strony, patrząc na swoje umiejętności, jeżeli byłoby wszystko prowadzone tak, jak teraz, to mógłbym zrobić większą karierę, bo miałem do tego predyspozycje. Może, gdyby ktoś wcześniej mnie „wynalazł” i poprowadził taką ścieżką, żeby nadrobić te rzeczy, których nie miałem, a przede wszystkim poprawić wydolność, to grałbym na dużo wyższym poziomie.

Jak się zrodził pomysł założenia własnej akademii?

– Będąc młodym chłopakiem, miałem swoją drużynę na osiedlu. Lubiłem trenować i gdzieś tam marzyłem o swoim własnym stadioniku. Nigdy nie będę miał pewnie swojego klubu, ale to jest taka namiastka. Prowadzę tę szkółkę z Maćkiem Bykowskim, mamy swoją bazę, gdzie płyta jest jedną z najlepszych w Warszawie, bo bardzo o nią dbamy. Przynosi nam to frajdę, chcemy rozwijać dzieciaki, mamy swój pomysł. Fajnie, że jest baza, chłopaki mają po pięć par butów, ale jest trochę inny problem, bo w dzisiejszych czasach jest za dużo bodźców zewnętrznych, które odciągają dzieciaków od piłki.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix