Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Chmiest

Marcin Chmiest nie miał szczęścia do kontuzji. Nie było ich wiele, ale przytrafiały się w kluczowych momentach. Był na początku swojej piłkarskiej kariery, gdy grając w GKS-ie Bełchatów zerwał więzadła krzyżowe, co mocno zahamowało jego rozwój. Udało mu się jednak zdobyć mistrzostwo Polski z Legią Warszawa w sezonie 2005/06 oraz zagrać kilka spotkań w portugalskiej Lidze NOS. 

Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Chmiest

W jakim wieku rozpoczął pan swoją przygodę z piłką?

– Kopałem wcześniej z kolegami na podwórku, ale moim pierwszym klubem była Grębałowianka Kraków. Miałem wtedy 11-12 lat.

Jakie były wówczas warunki treningowe w Grębałowiance?

– Mieliśmy jedno trawiaste boisko…

To i tak dobrze, że trawiaste, bo zazwyczaj, rozmawiając z pana rówieśnikami, wspominają oni o grze na żwirze lub asfalcie.

– Tam akurat trawa była zawsze. Nie ukrywam, że graliśmy też na boiskach szutrowych. Zacząłem w Grębałowie, później przeszedłem do Krakusa.

Byliście w stanie walczyć jak równy z równym w Krakowie z Wisłą, Cracovią czy Hutnikiem?

– Bywało różnie. Wisła, Cracovia, Hutnik, Krakus, Wanda – te kluby wiodły prym i tam szkolenie stało na bardzo dobrym poziomie. Wszystkie najzdolniejsze dzieciaki trafiały właśnie do tych drużyn. W juniorach w Krakusie mieliśmy mocny zespół, bo kojarzę, że ligę zakończyliśmy w pierwszej trójce.

Gdy grał pan w piłkę, był pan napastnikiem, tak samo było w dzieciństwie?

– Właściwie tak. W dzieciństwie grywało się na różnych pozycjach, ale z tego, co pamiętam, to występowałem głównie w ataku.

Czym się pan wyróżniał na boisku?

– Na pewno nie warunkami fizycznymi, które wtedy nie były najlepsze. Myślę, że moją mocną stroną była szybkość.

Kto był pana piłkarskim wzorem do naśladowania?

– Było ich wielu, m.in. Marco Van Basten. Kiedy byłem młodym chłopakiem, tych idoli trochę się przewinęło. Gdy ktoś rozegrał lepszy mecz, każdy chciał być tym piłkarzem. Z nich wszystkich to chyba Holender był zawodnikiem, którego najbardziej podziwiałem.

Ściany w pana pokoju były obklejone plakatami?

– No jasne, że tak.

A jaka była pana ulubiona drużyna w dzieciństwie?

– W tamtych czasach były to Manchester United, Olympique Marsylia, AC Milan. Często oglądałem ligę włoską, bo na kanale Rai Uno były puszczane skróty spotkań.

Dalej jest pan kibicem tych drużyn czy preferencje klubowe zmieniły się przez lata?

– Nie jestem jakimś zagorzałym fanem, który ogląda każdy mecz. Nie mam swojego ulubionego zespołu. Oglądam spotkania pod trochę innym kątem, takie zboczenie zawodowe, bo zwracam większą uwagę na ustawienie, taktykę, nie tylko na sam wynik. W telewizji są pokazywane starcia najlepszych drużyn, więc naturalnie ich meczów oglądam najwięcej. Gdy jest możliwość, staram się zerknąć na inne ligi.

Polską też?

– Tak. Ostatnio rzadziej, ale jeżeli jest tylko czas, to staram się rzucić okiem. Mam syna, który ma osiem lat i powoli zaczyna się interesować takimi rzeczami. Zaczynamy razem oglądać spotkania i z przyjemnością tłumaczę mu różne kwestie, które go ciekawią.

Chodził pan w dzieciństwie na mecze Hutnika?

– Chodziłem. Pamiętam mecze pucharowe z AS Monaco czy inne międzynarodowe spotkania. Najpierw chodziłem na trybuny, a później sam wchodziłem do szatni pierwszego zespołu.

Nauka i szkoła były dla pana ważne?

– Nie zaniedbywałem szkoły. Choć wiadomo, że te oceny mogły być trochę lepsze. To były takie czasy, że trenerzy monitorowali nasze oceny, a jak ktoś się opuszczał w nauce lub nie przychodził na zajęcia, to miał zakaz treningów w klubie.

Braliście udział w młodzieżowych turniejach?

– Były różne turnieje. Częściej graliśmy w turniejach szkolnych, ale międzyklubowe też się zdarzały. Zdarzało nam się wyjeżdżać na obozy czy turnieje na Słowację, więc i zagranicę jeździliśmy.

Miał pan kiedyś na żywo okazję oglądać rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Znajomi mają syna i pamiętam, że w poprzednim roku brał udział w tym Turnieju. Mój syn jeszcze jest za młody, ale w przyszłości mam nadzieję, że będę mógł oglądać go na takich zawodach.

Uważa pan, że gdyby taki Turniej istniał 20-25 lat temu, to więcej chłopaków wypłynęłoby na szerokie wody?

– Pewnie tak. Jest to fajna inicjatywa i promocja dla chłopaków. Ja, jako młody człowiek, promowałem się w klubach, potem w kadrze Krakowa, ale to było wszystko z poleceń trenerów, że: tu jest dobry zawodnik, proszę go sprawdzić. Dobrze jest się pokazać na boisku i takie turnieje to umożliwiają. Szczególnie jest to szansa dla chłopców i dziewczynek z mniejszych miejscowości, gdzie trenerzy nie mają dojścia na wyższe szczeble. Taki zawodnik może się pokazać i jeżeli nie trafi od razu do mocniejszego klubu, to jego nazwisko będzie zapisane w notesach skautów, którzy będą śledzić jego rozwój. Na takich turniejach dzieci mogą poznać smak rywalizacji. Z tego, co pamiętam, to finały odbywają się na Stadionie Narodowym – dla dziecka są to wspomnienia na całe życie. Nawet dorośli piłkarze, którzy grają w Ekstraklasie, rzadko mają okazję zagrać na tym obiekcie.

Drogi są dwie – poprzez grę w reprezentacji lub w finale Pucharu Polski.

– Fajnie jest takie dzieciaki układać pod względem systematyki i dążenia do celu. Troszkę mi się nie podoba w dzisiejszej piłce, że rodzice z kilkuletnich dzieci próbują robić zawodowców i nakładać na nie presję. Dzieciak powinien czerpać przyjemność z gry, a nie odczuwać presję. Jeśli robi to trener, jest to naturalne. Ale nie rodzice. Jeżeli zaszczepimy w dzieciaku systematykę treningu, to z niego coś będzie. Jeśli nie w piłce, to w życiu. Mówiąc o Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”, ktoś wpadł na fajny pomysł i dobrze go realizuje.

Wróćmy do początków pana kariery. Był pan wyróżniającą się postacią w drużynach młodzieżowych?

– Myślę, że lepiej na to pytanie odpowiedziałaby osoby, z którymi grałem. Ciężko jest mi rozmawiać na swój temat, ale w jakimś stopniu na pewno się wyróżniałem, bo np. nie przeszedłbym z Grębałowa do Krakusa, gdybym był słaby.

Miał pan plan B na siebie, gdyby nie udało się panu w piłce?

– Raczej nie. Jeżeli piłka by nie wypaliła, pewnie postawiłbym mocniej na szkołę. Miałem takie poczucie i chęć dążenia do tego, że zawsze chciałem zostać profesjonalnym piłkarzem i to się krok po kroku udawało.

Jest pan zadowolony ze swoich piłkarskich dokonań?

– Cieszę się z tego, co osiągnąłem. Którego zawodnika by pan nie zapytał, to każdy odpowie, że pozostaje jednak ten niedosyt.

To jest też taka naturalna chęć bycia coraz lepszym.

– Dokładnie. Patrząc na moją przygodę z piłką, to na pewno gdzieś tam ta kontuzja w Bełchatowie zahamowała mój rozwój. Dojście do formy po tym urazie też nie było łatwe. Pewne rzeczy pewnie pokierowałbym inaczej, ale… ja się cieszę z tego, co udało mi się osiągnąć.

Czym się pan dzisiaj zajmuje?

– Oj, dużo by mówić. Takim najważniejszym zajęciem jest prowadzenie warsztatu samochodowego z bratem.

Czyli zupełnie się pan odciął od piłki?

– Nie. Mam kontakt z zawodnikami, którzy działają jako menedżerowie, też chciałbym się w tym kierunku szkolić i próbować swoich sił. Od piłki się kompletnie nie odciąłem, ale też trzeba mieć zajęcie, które będzie dawało zarobić na chleb.

O mechanice myślał pan już za czasów gry w piłkę czy jakoś samo przyszło?

– Mam wykształcenie mechaniczne, ale w warsztacie zajmuję się raczej sprawami organizacyjnymi. Gdy kończyłem grać w piłkę, postanowiliśmy z bratem otworzyć warsztat. Jest jeszcze kilka innych rzeczy, którymi się zajmuję.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix