Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Kikut

– W wieku 19 lat zerwałem więzadła krzyżowe. Byłem wtedy w najlepszej szkółce w Polsce, zdobyliśmy mistrzostwo juniorów, ale w piłce seniorskiej nie znaczyłem nic. Stwierdziłem, że daję sobie około dwóch lat na to, żeby przebić się do pierwszej drużyny, albo pakuję walizkę i wylatuję szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych lub Irlandii – mówi o swoich początkach w piłce seniorskiej Marcin Kikut.

Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Kikut

Dlaczego został pan piłkarzem?

– Będąc w szkole podstawowej dopytywałem się mojego wuefisty o treningi w klubie. Zgłaszałem się do tego, żeby powstała grupa orlików, bo najmłodsza wtedy grupa to byli bodajże 12-latkowie, więc byłem jeszcze za mały. W końcu udało się otworzyć grupę dla 9-latków, klub znalazł trenera i znaleźli się chłopcy na treningi. Wielu było z mojej klasy.

Jak to wyglądało pod względem warunków do treningu?

– W Barlinku było jedno pełnowymiarowe boisko trawiaste, a na jego łukach nawierzchnia żwirowa. Drugi obiekt znajdował się kilka kilometrów dalej, w lesie – typowy piasek. Z trawą mieliśmy styczność tak naprawdę tylko w meczach ligowych. Lepiej było na turniejach, bo tam mieliśmy nawierzchnię trawiastą, a trochę tych zawodów dla dzieci było. Orlików oczywiście nie było. Były za to boiska szkolne, betonowe, na których nie dało się grać w piłkę. Tak to wyglądało.

Wspomniał pan o turniejach. Dzisiaj największymi zawodami dla dzieci w Polsce jest Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”.

– Gdy byłem przez chwilę trenerem orlików w Tarnovii Tarnowo Podgórne, pamiętam, że zgłosiliśmy zespół do rozgrywek. Tę grupę poprowadził wtedy mój brat, ja byłem odpowiedzialny za monitorowanie zgłoszeń itd. Sama inicjatywa jest mi dobrze znana.

Uważa pan, że takich turniejów kiedyś brakowało?

– Myślę, że gdyby taki turniej istniał kiedyś, to „wypłynęłoby” więcej talentów. Z tego, co pamiętam, na turniejach były dzieciaki z kilkutysięcznych miejscowości, które się wyróżniały, ale nikt im potem nie dawał szansy na dalszy rozwój w mocniejszym klubie. Uważam, że taka inicjatywa i to, jakie dzisiaj dzieci mają warunki do treningów, jest dla nich dużą korzyścią.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie?

– Moimi idolami byli Marco Van Basten oraz Diego Maradona. Swoją przygodę z piłką zaczynałem na pozycji napastnika, więc wzorowałem się na ofensywnych piłkarzach.

Kiedy zaczęto przesuwać pana do obrony?

– Dopiero w Lechu Poznań. Franciszek Smuda przesunął mnie do obrony. Nawet, kiedy zdobywałem mistrzostwo Polski juniorów z Amicą Wronki, grałem jeszcze w ataku.

Uprawiał pan inne dyscypliny sportowe niż piłka nożna?

– Tak. Szkoła Podstawowa nr 1 w Barlinku miała klasy sportowe. Zdobyłem wicemistrzostwo Polski w czwórboju lekkoatletycznym, mieliśmy codziennie zajęcia wuefu. Uczestniczyliśmy w wielu zawodach szkolnych, wojewódzkich, ogólnopolskich. Piłka ręczna, koszykówka, skok wzwyż, skok w dal. Dotknąłem tak naprawdę każdej dyscypliny, co też mi się potem przydało w karierze piłkarza.

W pana szkole przykładano dużą wagę do sportu, a czy pan przykładał dużo wagę do ocen?

– Byłem bardzo zdeterminowany, nie tylko w sporcie, ale i w nauce. Przykładałem sporą uwagę do ocen i w klasach 4-8 zawsze kończyłem rok szkolny z wyróżnieniem. Z powodzeniem godziłem treningi w klubie i szkołę.

Ktoś w pana rodzinie był związany ze sportem?

– Tata grał na poziomie dzisiejszej II ligi w Barlinku, ale to raczej amatorsko.

Zachęcał pana do uprawiania sportu?

– Nie, rodzice mieli ten komfort, że zupełnie nie musieli mnie namawiać. Od małego było widać u mnie ten „pierwiastek” ciągu do sportu. Zanim zaczęliśmy treningi w klubie, cały czas ganialiśmy z piłką po podwórku.

Wspomniał pan o sukcesach lekkoatletycznych. To właśnie szybkość i wytrzymałość cechowały pana w dzieciństwie?

– Zdecydowanie tak. Dzieciństwo i szkoła sportowa wypracowały u mnie cechy wolicjonalne i motoryczne. Żeby grać dobrze w piłkę, trzeba mieć dużo zdrowia. W trakcie meczu mamy średnio piłkę przy nodze przez dwie minuty, więc takiego biernego czasu, w którym trzeba dużo biegać, jest sporo. Fundamenty, które zbudowałem w dzieciństwie, były potem moim atutem w dorosłej karierze.

Trenerzy widzieli w panu duży potencjał?

– Tak. Dowiedziałem się tego, gdy kończyłem szkołę podstawową. Mój wychowawca już wtedy bardzo mi pomagał. Byłem na testach w Szamotułach, potem trafiłem do Amiki Wronki. Moje koleżanki zdradziły mi tajemnice, że jak zapytały się go, który z chłopaków z naszej klasy osiągnie coś większego w sporcie, to wskazał na mnie.

Pan też wtedy uważał, że może uda się panu coś fajnego w sporcie osiągnąć?

– Ja się za takiego nie uważałem. Czułem, że mam predyspozycje oraz możliwości i chcę spełnić swoje marzenia. Po mnie nie było wtedy widać, że jestem lepszy od innych, ale miałem niesamowite parcie, ambicję, charakter i zacięcie do tego, żeby osiągnąć coś dużego. Jak na skalę małej miejscowości, w której nikt nigdy nie grał w piłkę na poziomie Ekstraklasy.

Miał pan plan awaryjny na życie, gdyby nie został pan piłkarzem?

– Oczywiście. W wieku 19 lat zerwałem więzadła krzyżowe. Byłem wtedy w najlepszej szkółce w Polsce, zdobyliśmy mistrzostwo juniorów, ale w piłce seniorskiej nie znaczyłem nic. Stwierdziłem, że daję sobie około dwóch lat na to, żeby przebić się do pierwszej drużyny, albo pakuję walizkę i wylatuję szukać szczęścia w Stanach Zjednoczonych lub Irlandii. W obu krajach miałem przyjaciół, którzy właśnie tak zrobili.

Ta kontuzja jeszcze bardziej pana wzmocniła pod względem mentalnym?

– Myślę, że tak. Ta kontuzja była przełomowa w moim rozwoju mentalnym. Wiedziałem, że przez chwilę mój świat się zawalił i miałem dwie opcje, o których mówiłem. Poświęcę wszystko, żeby zostać piłkarzem lub poddaję się i wyjeżdżam za granicę. Otrzymałem wtedy książkę od przyjaciela, który do dzisiaj mieszka w USA.

Jaka to była książka?

– Joseph Murphy „Potęga podświadomości”. Był ze mną w pokoju, graliśmy razem, ale mu się nie udało i wyleciał do rodziny. Przeczytałem tę książkę i zabrałem się do ciężkiej pracy.

Któremu trenerowi z początków pana kariery zawdzięcza pan najwięcej?

– Na pewno Maciejowi Skorży, z którym pracowałem w juniorach młodszych, starszych i w Ekstraklasie. Można powiedzieć, że razem w niej debiutowaliśmy. Jak trzeba było, to ganił, ale też wspierał. Dzięki niemu mój rozwój w pierwszych dwóch latach grania w Ekstraklasie był dosyć dynamiczny.

W jakim wieku zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Miałem wtedy 15 lat. Trafiliśmy do Amiki Wronki, gdzie były comiesięczne stypendia. Zawodnicy, którzy mieli najwyższą średnią ocen meczowych w miesiącu, otrzymywali 200 złotych. Ja się do tego grona łapałem praktycznie co miesiąc i wtedy też zacząłem zarabiać pierwsze pieniądze. To było bardziej takie kieszonkowe.

Pamięta pan swój debiut w Ekstraklasie?

– Graliśmy w Wodzisławiu z Odrą. Wygraliśmy 2:1. Z tamtego meczu pamiętam rozciętą skórę na głowie. Zagrałem 90 minut, adrenalina była niesamowita. Nie było to poważne rozcięcie, ale musiałem mieć założony opatrunek. „Krwawy debiut Kikuta” – tak jedna z gazet opisała mój pierwszy występ w Ekstraklasie.

Chociaż odbił się jakimś echem, a nie, że wszedł na ostatnie trzy minuty, nikt nie zauważył…

– Zdecydowanie. Chociaż było dosyć barwnie.

Gdyby miał pan wybrać najlepszy moment w swojej karierze, to co by to było?

– Sezon 2009/2010, gdy zdobyliśmy mistrzostwo Polski, w którym miałem duży udział. Jesienią grałem prawie we wszystkich spotkaniach, na wiosnę trochę mniej, bo po urazie dochodziłem do formy. Zagraliśmy wtedy w fazie grupowej Ligi Europy, gdzie odzyskałem miejsce w składzie w ostatnim meczu eliminacyjnym z Dnipro Dniepropietrowskiem. Byliśmy w grupie z Juventusem, Manchesterem City.

Wiele byśmy oddali, żeby znów oglądać polskie drużyny w europejskich pucharach.

– To była fantastyczna przygoda, pod koniec tego roku zadebiutowałem też w reprezentacji Polski. To był zdecydowanie najlepszy okres w mojej karierze.

Ogólnie rzecz biorąc, jest pan z niej zadowolony?

– Tak. Bardzo zadowolony. Trzeba zawsze spojrzeć na drogę, którą trzeba było pokonać, żeby się znaleźć w tym miejscu. Jako chłopiec z Barlinka, małego miasta, w którym specjalnych tradycji sportowych nie było, udało mi się wypłynąć na ogólnopolskie wody. Patrząc na całokształt tej kariery, sukcesy, które zdobywałem w piłce juniorskiej i seniorskiej, przeplatając to wszystko urazami, które mnie nie opuszczały, to jestem z niej bardzo zadowolony. Nie mogę powiedzieć, że jestem w 100% spełnionym sportowcem, ale jestem bardzo zadowolony ze swojej przygody z piłką. Jak u każdego, były decyzje, w których mogłem zachować się inaczej, ale takie też jest życie.

Po karierze został pan trenerem. Już jako piłkarz myślał pan o tym, żeby zająć się trenerką?

– To jest trochę taka naturalna droga dla każdego piłkarza, bo związana z tym, co robimy całe życie. W tym czujemy się mocni, tam chcemy zaistnieć. Jest to zupełnie inna ścieżka niż piłkarska. Praca trenera jest ciężką robotą. Chciałem mieć alternatywę. Przez chwilę bawiłem się w trenera w Tarnovii, jednak zdecydowałem się na inną drogę.

Jaką?

– Biznesową. W 2010 roku zawiązaliśmy spółkę. Na początkowych etapach rozwoju tej spółki zajmował się nią głównie wspólnik, ja do niego doskoczyłem po zakończeniu kariery piłkarza i zacząłem się wdrażać w aspekty biznesowe. Prowadzimy obiekty hotelowe nad morzem. W biznesie jest wiele sytuacji, z którymi spotykałem się jako piłkarz. Teraz to ja muszę skompletować zespół, realizować cele, brać na siebie odpowiedzialność za obiekty, pracowników. Jako sportowiec potrzebuję adrenaliny, wyzwań.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix