Piłkarskie dzieciństwo: Arkadiusz Aleksander

W wieku 16 lat uważano go za wielki talent. Trafił z Nowego Sącza do SMS-u Wrocław, gdzie miała rozpocząć się jego poważna kariera. Rozegrał niemal 300 spotkań na poziomie centralnym, miał krótką przygodę za granicą. Arkadiusz Aleksander wspomina swoje początki w piłce nożnej. 

Piłkarskie dzieciństwo: Arkadiusz Aleksander

Ile miał pan lat, gry rozpoczął treningi w Zawadzie Nowy Sącz?

– Zaczynałem trenować w Zawadzie, gdy miałem 7 lat. W tym czasie była to chyba najlepsza szkółka w mieście. Chodziliśmy do klasy sportowej w Szkole Podstawowej nr 16 w Nowym Sączu i trenowaliśmy w Zawadzie. Mieliśmy fajną w grupę. Wówczas byliśmy najlepsi w województwie nowosądeckim. Rywalizowaliśmy regularnie z Sandecją i Dunajcem, chociaż Dunajec nie był wtedy na takim poziomie jak teraz, jeżeli chodzi o szkolenie młodzieży. Mówiąc o szkoleniu dzieci i młodzieży, to Zawada na pewno była w tym aspekcie mocniejsza od Sandecji.

Jakie mieliście warunki do treningów?

– Obiekty Zawady w tamtym okresie miały dużą renomę, bo w 1986 roku powstał cały kompleks sportowy. Mieliśmy zupełnie nową halę sportową, a do tego były cztery pełnowymiarowe boiska. Na te czasy, to warunki mieliśmy wręcz wymarzone. Przy stadionie był hotel, gdzie przyjeżdżały różne zespoły na obozy. Na korcie tenisowym trenowała Magdalena Grzybowska. Jak ktoś się interesuje sportem, to wie, że kiedyś to była najlepsza polska tenisistka. Trochę lat jednak minęło i klub,  że tak powiem, podupadł.

Od początku występował pan w ataku?

– Tak. Lubiłem się kiwać, ale na późniejszym etapie ktoś to u mnie wyplewił. Po Zawadzie Nowy Sącz przeszedłem do SMS-u Wrocław, gdzie też miałem bardzo dobre warunki do treningu. Przez tę szkołę przewinęli się m.in. Tomek Kuszczak czy Łukasz Garguła i jeszcze kilku solidnych ligowców. Jednym z twórców SMS-u był śp. prof. Ryszard Panfil, do tego dyrektor Krzysztof Paluszek, który dzisiaj jest dyrektorem ds. rozwoju sportowego w Śląsku Wrocław. Takie osoby gwarantowały wysoki poziom. SMS Wrocław w tamtych czasach była pionierem, jeżeli chodzi o sprawy szkoleniowe i pracę z młodzieżą. Ćwiczyliśmy solidnie, mieliśmy przeprowadzane liczne badania medyczne na wrocławskim AWF-ie.

Jak pan trafił do SMS-u Wrocław?

– W pewnym momencie mój tata, który był też moim pierwszym trenerem w Zawadzie, stwierdził, że tutaj już się nie rozwinę. Pojechałem na testy do SMS-u, udało mi się je przejść i zostałem uczniem Szkoły Mistrzostwa Sportowego we Wrocławiu. Nie było to takie łatwe, bo na jedno miejsce w szkole było kilku, a nawet kilkunastu chętnych.

Pana ojciec zachęcił pana do trenowania piłki nożnej?

– Zdecydowanie. Mój tata był trenerem, ale sam też grał w piłkę. Występował w Koronie Kraków i Cracovii.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie?

– (śmiech) Moim idolem był Ruud Gullit. Nawet przez chwilę miałem podobną fryzurę do niego, dlatego zareagowałem śmiechem.

Fryzura fryzurą, ale piłkarz bardzo dobry. 

– Piłkarz dobry, bardzo charakterystyczny. Właśnie z powodu tej fryzury.

Miał pan swoją ukochaną drużynę?

– Nie miałem takiej. Te ulubione drużyny szybko się zmieniały. Zawsze się łatwiej kibicowało tym, którzy wygrywali. Kiedyś czasy były inne, nie było tak łatwo o trykot zagranicznego zespołu. W moich młodzieńczych czasach, gdy ktoś dostał jakąś fajną koszulkę zagranicznego klubu, od razu stawał się jego kibicem. Nie mam takiej drużyny, której kibicuję od dziecka.

Wspomniał pan o koszulkach piłkarskich. Pamięta pan swoją pierwszą?

– Pierwszą piłkarską koszulkę dostałem od taty, który pojechał na wycieczkę do Włoch. Był to strój Interu Mediolan.

Uprawiał pan także inne dyscypliny sportowe?

– Grałem w tenisa i myślę, że gram całkiem dobrze oraz jeżdżę na nartach.

Ale trenował pan tenisa czy bardziej grywał pan hobbystycznie?

– Nie, raczej amatorsko.

Szkoła była dla pana ważna?

– Moi rodzice przykładali do nauki bardzo dużą uwagę i dziękuję im za to, bo dzięki temu skończyłem studia, a grając w piłkę, nie jest to łatwa rzecz.

Właściwie nie jest to też popularne, że aktywni zawodnicy kończą studia. 

– Nie ukrywam, że nie jest łatwo zawodowemu piłkarzowi pogodzić studia z pracą. Jeszcze trudniej, jeżeli są to studia dzienne, gdzie przecież mamy wyjazdy, zgrupowania, w większości treningi odbywają się rano, czasem po dwa razy dziennie. Nie jest to łatwe i nie dziwię się chłopakom, że się na coś takiego nie decydują.

Kiedy występował pan w Zawadzie Nowy Sącz, zdarzało wam się wyjeżdżać na zagraniczne turnieje?

– Jeździliśmy na turnieje międzynarodowe, ale częściej jako reprezentacja Nowego Sącza niż Zawada. Pamiętam jeden turniej, gdy byliśmy w Belgii i pokonaliśmy Olympique Marsylia oraz Charleroi. Zajęliśmy ostatecznie drugie miejsce w zawodach, w finale przegraliśmy chyba z Lille.

Dla takich chłopców była to pewnie wielka przygoda. 

– Oczywiście. Kojarzę, że na jeden z turniejów jechaliśmy autami, bo nie było środków na to, żeby zapłacić za cały autokar, więc wzięliśmy cztery czy pięć samochodów i pojechaliśmy do Belgii. Spaliśmy u belgijskich rodzin, niektórzy na salach gimnastycznych. Teraz, gdy się to komuś opowiada, to rodzice nie wierzą, że można puścić 13 czy 14 latków na turniej do Belgii, do której trzeba było jechać samochodami po 1500 kilometrów w jedną stronę, a później ich dzieci mają spać u obcych rodzin.

Dzisiaj brak Wi-Fi w pokojach byłby dużym problemem.

– Dożyliśmy dobrobytu.

Mówiąc o rozgrywkach dla dzieci, miał pan może kiedyś okazję oglądać na żywo Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Będąc zawodnikiem Arki Gdynia byłem na finałach ogólnopolskich, które odbywały się właśnie w Gdyni. Jeżeli chodzi o szczegóły, kto wygrał, jak wygrał i dlaczego, to nie wiem, ale pamiętam, że była fajna organizacja, przyjechały władze Polskiego Związku Piłki Nożnej. Uważam, że takich inicjatyw powinno być jak najwięcej i wszystko, co dzieje się wokół tego Turnieju, jest jak najbardziej wskazane. Byłem potem działaczem w klubie i wiem, że „Puchar Tymbarku” wzbudza emocje.

Wchodził pan do piłki seniorskiej, gdy jeszcze panowały żelazne zasady wobec młodych zawodników, którzy byli zobowiązani do noszenia sprzętu po treningu. W niektórych klubach przebierali się w innych szatniach. Jak pan wspomina swoje początki?

– Tak, doświadczyłem tego na własnej skórze. Nosiłem sprzęt meczowy przed każdym spotkaniem, po każdym spotkaniu. Braliśmy piłki, pachołki i nikt z młodych wtedy nie narzekał. Gdy jechaliśmy na obóz, cały sprzęt do autokaru pakowali zawsze najmłodsi zawodnicy. I myślę, że to trochę kształtowało charakter człowieka.

Trenerzy stawiali na pana, że uda się panu zaistnieć w piłce nożnej?

– Pewnie tak. Ale na to się składa wiele czynników. Cieszę się, że przez kilka lat miałem przyjemność życia z piłki, bo to jest bardzo fajne życie i mam nadzieję, że pomogło mi w tym, jakim dzisiaj jestem człowiekiem.

Studia były opcją awaryjną, gdyby nie został pan piłkarzem?

– Grając w Śląsku Wrocław zerwałem więzadła w kolanie i miałem praktycznie dwa lata przerwy od gry. W tym czasie zdążyłem sobie kilka rzeczy nadrobić, była też opcja, że może nie udać mi się w ogóle wrócić do piłki. Dzięki studiom wiedziałem, że jestem w stanie sobie poradzić bez piłki.

Pamięta pan swój debiut na najwyższym szczeblu rozgrywkowym?

– Oczywiście, że tak. Śląsk Wrocław – Górnik Zabrze, pierwszy mecz sezonu 2000/2001. Wszedłem na końcowe minuty i z debiutu zapamiętałem jedno zdarzenie. Pojawiłem się na boisku na kilka minut i zdążył po mnie przebiec Michał Probierz, który był znany z tego, że był boiskowym bandytą. Przebiegł mi trochę korkami po plecach.

Nie zachował się najlepiej wobec młodego debiutanta.  

– Ale przynajmniej mam z czego wspominać swój debiut!

Jakby nie patrzeć, to przebiegł panu po plecach wiceprezes klubu Ekstraklasy. 

– Dokładnie (śmiech).

Dzisiaj, gdy patrzy pan na swoją karierę z perspektywy czasu, pozostaje niedosyt?

– Na pewno każdy liczył na więcej, ja też liczyłem na troszeczkę więcej, ale patrząc na to, jakie miałem problemy ze zdrowiem, cieszę się, że miałem możliwość gry w kilku fajnych klubach, z kilkoma fajnymi zawodnikami. Myślę, że nie muszę się wstydzić tego, co robiłem i cały czas gdzieś tam wspominam, że byłem w fajnych miejscach.

Była nawet krótka zagraniczna przygoda na Cyprze.

– Z tego też jestem zadowolony. Mówię sobie, że byłem na półrocznych wczasach na Cyprze, zobaczyłem inną ligę, jak się tam żyje.

Przypuszczam, że życie na Cyprze należy raczej do przyjemnych. 

– Życie tak, ale od połowy kwietnia bardzo ciężko się trenuje ze względu na wysokie temperatury. Nie jest to wymarzone miejsce do grania w piłkę dla ludzi urodzonych w naszym klimacie, bo ciężko jest się przystosować.

Czym się pan dzisiaj zajmuje?

– Prowadzę mały biznes, a konkretnie – przedszkola.

Przedszkola?

– Tak, są to przedszkola o kierunku językowo-sportowym.

Nie chciał pan zostać przy piłce?

– Byłem przez dwa lata dyrektorem sportowym w Sandecji Nowy Sącz i teraz odpoczywam. Mam nadzieje, że jeszcze wrócę do piłki.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix