Piłkarskie dzieciństwo: Łukasz Budziłek

Dlaczego mama „uratowała” mu życie? Dla którego piłkarza przychodził wcześniej na stadion? Co robił przed maturą ustną z języka angielskiego? Tym razem w „Piłkarskim dzieciństwie” bramkarz Termaliki Bruk-Bet Nieciecza – Łukasz Budziłek. 

Piłkarskie dzieciństwo: Łukasz Budziłek

Swoją przygodę z piłką rozpoczynałeś w GKS-ie Bełchatów. Ile miałeś wtedy lat?

– Było to w 1999 roku, czyli miałem 8 lat. Zacząłem treningi w starszej grupie, bo drużyny mojego rocznika jeszcze nie było. Prowadził nas trener Zygmunt Łuszcz. Była moda w mieście na to, żeby trenować w klubie. Tata kiedyś obiecał mi, że mnie zapisze do GKS-u, więc wierciłem mu tym dziurę w brzuchu, a później już jakoś poszło.

Twój tata też był związany ze sportem?

– Nie, w żaden profesjonalny sposób. Jedynie amatorsko.

Jakie mieliście warunki do treningów w Bełchatowie?

– Z tego co pamiętam, to treningi rozpoczynałem na hali. W związku z poprawą pogody przenieśliśmy się na zewnątrz, ale „boisko” to chyba za duże słowo. Był kawałek trawy, a po przekątnej ludzie skracali sobie drogę i mieli wydeptaną ścieżkę. Boiska nie były trawiaste, tylko albo piaskowe, albo trociny.

Od początku stałeś między słupkami?

– Nie, ale wiąże się z tym świetna historia. Grałem jako obrońca, nie było jeszcze takiej przynależności do pozycji, byliśmy wtedy dziećmi. Mama często zawoziła mnie na treningi, stała przy końcu boiska, obserwowała nas i z troski o swoje dziecko rzuciła do mnie, że może stanąłbym na bramce, nie będę musiał tyle biegać i tak bardzo się nie zmęczę. Jeszcze się jakoś tak złożyło, że jeden bramkarz wyprowadzał się z Bełchatowa i zrobiło się wolne miejsce. Spytałem ich tylko czy kupią mi rękawice, odpowiedzieli, że kupią i tak zostałem bramkarzem. Można powiedzieć, że mama uratowała mi życie (śmiech).

Nie wyróżniałeś się jako obrońca?

– Nie wiem czy się nie wyróżniałem. To były zbyt odległe czasy, żeby coś więcej na ten temat powiedzieć. Nigdy nie byłem zawodnikiem, który był najlepszy. Byłem tym, który zawsze ciężko pracował, zostawał po treningach i cały czas zakładał się o Powerade’y w rzutach wolnych czy karnych. Gdy byłem starszy i zaczęły się rozgrywki Młodej Ekstraklasy, gdzie byłem drugim bramkarzem, to przyszedł trener Zbyszek Robakiewicz i wyciągnął mnie na treningi pierwszego zespołu. No i tak zaczęło się to wszystko kręcić na poważnie.

Propozycja mamy to jedno, a zdanie trenera drugie. Nie było problemów z tym, żebyś nagle został bramkarzem?

– Mieliśmy po 10 lat, więc to była bardziej zabawa niż treningi, także nie było z tym problemów. Z początku cały czas dostawałem „kanały” i po każdym robiłem pompki, żeby nie wpuszczać tych goli. Dużo nauczyłem się od trenera Przemka Drogosza, byłego golkipera pierwszej drużyny. On nauczył mnie bramkarskiego rzemiosła, techniki i pewnie też dzięki niemu doszedłem na ten poziom, na którym jestem.

Jest jakiś mecz GKS-u Bełchatów w roli kibica, który wspominasz wyjątkowo?

– Trochę ich było. Kojarzę spotkanie z KSZO Ostrowiec, pierwszy mecz przy światłach. Nie pamiętam dokładnie wyniku, ale chyba wygraliśmy 1:0. Było to w okresie zimowym. Pamiętam, że mój lokalny idol z dzieciństwa, Aleksander Ptak, gdy wszyscy kibice byli w grubych kurtkach, wyszedł w krótkiej koszulce, krótkich spodenkach, tylko getry miał wysoko podwinięte i to było nie do uwierzenia, że nie jest mu zimno. Później, gdy zacząłem poznawać ten sport od środka, to zdałem sobie sprawę, że musiał być cały w maściach rozgrzewających i mógł tę niską temperaturę wytrzymać. W sezonie wicemistrzowskim było sporo pamiętnych dla kibiców meczów. Spotkanie z Wisłą Kraków czy wygrana z Zagłębiem Lubin to były prawdziwe widowiska.

A komu kibicowałeś za granicą?

– Za granicą byłem białą stroną Hiszpanii – kibicowałem Realowi Madryt. Beckham, Figo, Zidane, Guti, Raul, Ronaldo. Lubiłem oglądać ich mecze i spoglądać na Ikera Casillasa.

Był twoim idolem?

– Można tak powiedzieć. W Polsce moim idolem był Olek Ptak, dla którego przychodziłem wcześniej na mecz, żeby zobaczyć jego rozgrzewkę. Zresztą, miałem okazję zagrać przeciwko niemu, co było jakimś spełnieniem marzeń. Przyglądałem się też grze Jurka Dudka.

Jakie miałeś marzenie związane z piłką w dzieciństwie?

– Wiadomo, że były to marzenia dosyć abstrakcyjne. Real Madryt, gra w Lidze Mistrzów. Obiecywałem całej rodzinie, że będę im kupował samochody (śmiech). Im byłem starszy i widziałem, jak to wygląda, jakie mam możliwości, to stawały się one bardziej realne. Zawsze marzyłem o tym, żeby grać w Ekstraklasie i tak jest w sumie do tej pory. Można powiedzieć, że pełnego sezonu na tym szczeblu nie rozegrałem, a mam nadzieję, że to jeszcze przede mną.

Zbierałeś w dzieciństwie koszulki piłkarskie? Pamiętasz swoją pierwszą?

– Moją pierwszą piłkarską koszulkę kupiła mi mama na jarmarku. Była to koszulka Rivaldo z Barcelony.

Dla fana Realu, to taka koszulka akurat, żeby kurze nią przetrzeć czy wytrzeć rozlany sok.

– (śmiech) Miałem jeszcze fajny niebieski komplet Juventusu. Akurat z Del Piero, a to był piłkarz, którego też lubiłem w tamtym okresie.

Trenowałeś też inne sporty poza piłką nożną?

– Poza siatkówką, której za bardzo nie lubiłem i do tej pory nie lubię, bo nie ma tam kontaktu fizycznego z przeciwnikiem, to w szkole uprawiałem raczej wszystkie sporty i byłem w nich reprezentantem. Miałem nawet jeden moment zwątpienia, bo bardzo spodobała mi się piłka ręczna i rzucanie bramek. Przez chwilę myślałem, żeby się przebranżowić.

Chciałeś grać w polu, nie na bramce?

– Tak, na rozegraniu. Najbliższy klub był w Piotrkowie Trybunalskim, więc 20-30 kilometrów od Bełchatowa, co było już dosyć sporą odległością i zostałem przy piłce nożnej.

Szkoła i oceny były dla ciebie ważne?

– Nie uczyłem się jakoś super. Dostawałem głównie trójki i czwórki, ale starałem się tego dosyć pilnować. Mieliśmy trenera Krystiana Kieracha, który dbał nie tylko o to, żebyśmy się rozwijali piłkarsko, ale wyszli na ludzi i muszę przyznać, że bardziej bałem się absencji na treningu niż złych ocen w szkole. Też miał wpływ na to, kim jestem, że utrzymuję się z gry w piłkę i mogę swoją pasję przekuć w pracę.

On jest takim szkoleniowcem, któremu zawdzięczasz najwięcej?

– Prowadził nas w okresie dojrzewania, więc było ważne to, żeby trzymał nas w ryzach. Ostatnio robiłem kurs trenerski i ta wiedza jest zupełnie inna niż kiedyś, ale z tego, co pamiętam, to wprowadzał nam analizy, szukał zagranicznych materiałów. Myślę, że miał duży wpływ na to, gdzie teraz jestem.

Wspomniałeś o tym, że robisz kurs trenerski. Interesuje cię praca z dziećmi czy piłka seniorska?

– Dobre pytanie. Powiedziałem kiedyś, że chciałbym pracować w piłce młodzieżowej, bo można łatwiej obserwować rozwój danego chłopaka niż w przypadku seniorów. Dużo zależy też od sytuacji ekonomicznej, czy za pensję trenera młodzieży będzie można normalnie wyżyć. W piłce dziecięcej jest trochę mniej presji. Myślę, żeby zajmować się zawodnikami od 14. roku życia w górę, z którymi można już fajnie potrenować i nie pogubią się na łatwych ćwiczeniach czy układach.

Gdy grałeś w młodzieżowych drużynach GKS-u, to braliście udział w turniejach? Wyjeżdżaliście za granicę?

– Pamiętam jeden zagraniczny wyjazd na Litwę. To był turniej miast partnerskich i bardziej przypominało to festyn niż turniej (śmiech). W województwie łódzkim była taka liga halowa dzieci, na którą jeździliśmy w zasadzie co tydzień. Turniejów było sporo, ale teraz też są inne możliwości organizatorów, rodziców. Była jeszcze jedna fajna historia związana właśnie z turniejami. Trener Krystian Kierach był także wuefistą w moim gimnazjum. GKS Bełchatów miał współpracę z jedną szkołą, do której trafiali wszyscy piłkarze. Ja do niej nie poszedłem, bo trenowałem ze starszymi zawodnikami i wiedziałem, co tam się dzieje (śmiech). Na turnieju „Coca Coli” zajęliśmy 2. miejsce, ale dzięki temu udało nam się awansować do finałów ogólnopolskich, a ta szkoła złożona wtedy ze stricte samych piłkarzy, nie awansowała dalej. Trochę im z tego powodu dogryzaliśmy. Za udział w turnieju dostaliśmy taką czerwoną, świecącą się piłkę i ona dalej leży pod moim łóżkiem w Bełchatowie (śmiech).

Zostając przy temacie turniejów, w Polsce mamy największe rozgrywki dla dzieci w Europie – „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”.

– Oczywiście, słyszałem o tej inicjatywie. Na pewno jest to super turniej, możliwość gry w tak młodym wieku na Stadionie Narodowym musi być dla dzieciaków wielką sprawą. Finały ogólnopolskie odbywają się przed finałem Pucharu Polski i pamiętam, że wtedy mogłem dokładniej zbadać temat. Raczej śledziłem rozgrywki w internecie, ale osobiście też miałem okazję zobaczyć.

Trenerzy, myśląc o zawodniku, który zrobi w przyszłości największą karierę, wskazywali na ciebie?

– Mieliśmy kilku ciekawych zawodników w swoim roczniku. Kamil Godlewski, napastnik z mega parametrami motorycznymi i bardzo dobrą techniką, ale gdzieś tam głowa „nie dojechała” do tego wszystkiego. Trenowałem z rocznikiem 90’ i czasami z pierwszej drużyny schodził Dominik Kisiel. Pomimo tego, że cały tydzień przygotowywałem się do meczu, to on musiał grać, bo był reprezentantem Polski, trenował w starszym roczniku lub z pierwszą drużyną i ja nie miałem zbyt wiele do powiedzenia. Ale ja nigdy się nie poddawałem, cały czas chciałem stawać się lepszym bramkarzem i potem w sumie wyszło na moje, bo przez chwilę był trzecim golkiperem, potem ja go przeskoczyłem i nasze losy różnie się potoczyły. On chyba gra teraz w niższych ligach niemieckich, a ja bujam się między Ekstraklasą a I ligą.

Pamiętasz swoje początki z pierwszą drużyną?

– Wyglądało to całkowicie inaczej niż teraz. Przyszedłem do szatni, „dzień dobry”, „dzień dobry”, doszedłem do Edwarda Cecota, który powiedział, żebym się jeszcze raz przywitał i nie mówił do niego dzień dobry, bo nie jest starym chłopem. To były też takie czasy, gdy zaczynały się początki profesjonalizmu i musiałem się nagimnastykować, żeby trenerzy z torbą z piwami mnie nie zauważyli. Ale tamte zasady uczyły takiego szacunku do starszych, hierarchii.

Miałeś „plan B” na siebie, gdybyś nie został piłkarzem?

– Tak. Chodziłem do II Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kochanowskiego w Bełchatowie i byłem w klasie biologiczno-chemicznej. Myślałem tam o sobie jako przyszłym fizjoterapeucie, ale na początku drugiej klasy rozpocząłem treningi z pierwszą drużyną i przy tej szkole było mnie coraz mniej. Zmieniły się priorytety. Maturę zdałem bez większych problemów, nie byłem z tych uczniów, którzy siedzieli pięć minut przed egzaminem z podręcznikiem, tylko pamiętam taką sytuację, że czekałem na wejście do sali na maturę ustną z angielskiego i przeglądałem sobie „Przegląd Sportowy” (śmiech).

Jesteś zadowolony z miejsca, w którym obecnie się znajdujesz? Nie chodzi mi tyle o klub, co poziom rozgrywkowy.

– Czy jestem zadowolony? Na pewno chciałbym być w Ekstraklasie, ale po to się pojawiłem w Niecieczy, żebyśmy sobie wywalczyli awans na boisku. W klubie niczego nam nie brakuje. I liga jest coraz bardziej profesjonalna, grałem w niej kilka lat temu w barwach GKS-u Katowice i trochę inaczej to wyglądało. Liga się rozwija i jest dobrymi miejscem dla zawodników, którzy nie są pierwszymi wyborami w Ekstraklasie, bo można się pokazać i przy dobrych występach – wrócić na najwyższy poziom. Cieszę się z miejsca, w którym jestem.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix