Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Radzewicz

Gdy grał w juniorach Odry Wodzisław, usłyszał od trenera, że nigdy nie zostanie piłkarzem. Z grupy, która zdobyła wtedy mistrzostwo Polski juniorów starszych, na które go nie zabrano, nikt nie zagrał w Ekstraklasie. Jego licznik zatrzymał się na 188 występach, a do tego dołożył 170 meczów w I lidze i krótki epizod w reprezentacji. Kolejnym bohaterem cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” jest Marcin Radzewicz.

Piłkarskie dzieciństwo: Marcin Radzewicz

Gdzie rozpoczynał pan swoją przygodę z piłką?

– Zaczynałem w MOSiR-ze Jastrzębie-Zdrój, dzisiaj jest to akademia GKS-u Jastrzębie. Miałem wtedy 12 lat, tata zawiózł mnie na pierwszy trening. Wcześniej chodziłem na SKS-y przy szkole, bo nie było jeszcze wtedy w mieście żadnej szkółki. Byłem pierwszym rocznikiem. Na nabór przyszło ok. 100 dzieciaków, odbyliśmy różne testy sprawnościowe. Dostałem się do wybranej 50, a potem tę naszą grupę zmniejszono jeszcze do 35 osób.

Od początku występował pan w pomocy?

– Tak, od małego grałem raczej na ofensywnych pozycjach. Ogólnie rzecz biorąc, nawet więcej występowałem w ataku. Byłem szybki i wydolny, a te dwie cechy ciężko pogodzić i trenerzy przerzucili mnie na bok pomocy. Nie do końca mi się to podobało, bo byłem dalej od bramki przeciwnika, a chciałem strzelać gole, ale zaakceptowałem tę decyzję.

Jakie mieliście warunki treningów w MOSiR-ze?

– Jak na tamte czasy, warunki były bardzo dobre. Trenowaliśmy na płycie, na której GKS Jastrzębie gra teraz w I lidze. Wtedy to był w ogóle jeden z najnowocześniejszych stadionów na Śląsku. Mieliśmy tam treningi co drugi dzień. Szatnie, cała infrastruktura – to był wzór.

A trenerzy?

– Kadra szkoleniowa i ludzie, którzy działali wokół klubu, byli naprawdę okej. Zresztą, potwierdzeniem tego są zawodnicy, którzy stamtąd wyszli.

Chociażby Kamil Glik. 

– Tak, później trafił do Wodzisławia. Byli też Maciej Małkowski czy Sebastian Nowak, a jeszcze kilku by się znalazło. Już nie zliczę tych, którzy też grali w piłkę, ale na trochę niższym poziomie.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie?

– Nie miałem kogoś takiego. Podpatrywałem lepszych zawodników, jak się zachowują na boisku, ale nie miałem jednego, na którym bym się wzorował. Bardziej ich podglądałem, niż chciałem kopiować.

Jakie było pana marzenie w dzieciństwie związane z piłką?

– Moim marzeniem było zagrać w reprezentacji Polski, co mi się udało. Jakoś tak się to potoczyło, że tych występów mam tylko kilka. Drugim marzeniem było zagrać na Zachodzie, myślałem o lidze angielskiej, ale nie było mi to dane.

Trenował pan inne sporty poza piłką nożną?

– Piłka nożna była numerem jeden, ale w Jastrzębiu hokej też jest ważnym sportem i pamiętam, że dużo jeździłem na łyżwach. Lubiłem to robić, ale z czasem, gdy zaczęły się profesjonalne kontrakty w klubach, to przestałem na nich jeździć. Gdy skończę swoją piłkarską karierę, to na pewno będę też jeździł więcej na rowerze, bo uwielbiam to robić.

Przykładał pan dużą uwagę do szkoły?

– Skończyłem liceum, ale nie poszedłem później na studia. Rodzice nie wymagali ode mnie samych piątek w szkole, bo wiedzieli, że jestem pochłonięty piłką, ale chcieli, żebym wyrósł na człowieka, który będzie umiał się odnaleźć między ludźmi. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, że nie zapisałem się na studia, ale wtedy były też inne czasy. Dzisiaj kluby pomagają piłkarzom, żeby się edukowali. Może trochę tego żałuję, bo zawsze człowiek po studiach byłby mądrzejszy i miał więcej perspektyw na życie.

Miał pan plan awaryjny na siebie, gdyby nie udało się panu zostać piłkarzem?

– Nie, od zawsze zakładałem sobie, że zostanę piłkarzem i nie było dla mnie innego wyjścia. Całe moje życie było podporządkowane piłce. Nie żałuję, spędziłem wiele bardzo fajnych chwil w futbolu i będę chciał dalej w nim pozostać.

Gdy grał pan w Jastrzębiu, braliście udział w turniejach młodzieżowych?

– Tak, praktycznie co chwilę. Wtedy popularne były turnieje halowe, więc zimą często braliśmy w nich udział. Im bliżej lata, tym więcej turniejów odbywało się na zewnątrz. Dobrze wspominam wyjazd do Włoch. Pojechaliśmy na zaproszenie Sampdorii do Genui. Podróż autokarem trwała chyba ze 28 godzin. Na obozy jeździliśmy na Słowację, gdzie też były dobre warunki.

A miał pan kiedyś okazję oglądać kiedyś rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Owszem, znam tę inicjatywę. Przez kilka miesięcy prowadziłem chłopaków w Polonii Bytom i brali udział w tych rozgrywkach. Jest to potrzebna inicjatywa i mocno jej kibicuję, bo dzieciaki mają możliwość pokazania swoich umiejętności, co jest bardzo ważne.

Czyli startował pan w Turnieju jako trener?

– Nie, byłem asystentem, bo za czasów gry w Polonii Bytom poprosili mnie, żebym pomógł w szkółce. To była dosyć, można tak powiedzieć, niezdyscyplinowana grupa. Liczyli na to, że dzieciaki zobaczą kogoś, kto występował wcześniej w Ekstraklasie i gra w pierwszym zespole Polonii, to być może ich zachowanie się trochę zmieni i faktycznie to zadziałało. Chodziłem tam 2-3 razy w tygodniu, bo obowiązki związane z pierwszą drużyną, nie pozwalały mi na więcej.

W drużynach młodzieżowych był pan wyróżniającym się zawodnikiem, któremu trenerzy wróżyli większą lub mniejszą karierę?

– Nie, nie wyróżniałem się. Warunki fizyczne nigdy nie były moją mocną stroną, przez co trenerzy nie wróżyli mi wielkiej przyszłości. Nie wiem nawet, tak czysto statystycznie, czy nie więcej czasu w juniorach spędziłem na ławce rezerwowych niż na boisku. Była nawet taka sytuacja, że szkoleniowiec w Odrze Wodzisław powiedział mi, że nie będę grał w piłkę. Byłem w grupie, która zdobyła w 1998 roku mistrzostwo Polski juniorów starszych, ale mnie nie zabrano na turniej finałowy. Z chłopaków, którzy wtedy okazali się najlepsi, żaden nie zagrał w Ekstraklasie, a ja tak.

I to 188 razy…

– Teraz są inne czasy, dzięki postępom w medycynie można sprawdzić ile dany zawodnik, mniej więcej, urośnie, jakiej będzie postury. Kiedyś tego nie było. To jest też odpowiedź na to, że trzeba walczyć do końca. Jeżeli trener skreśla chłopaka w juniorach, to nie można się poddawać, bo jeszcze wiele może się zmienić.

Miał pan trenera, któremu zawdzięcza pan najwięcej?

– Wszystkim zawdzięczam po trochu. Od każdego czegoś się nauczyłem, nie było kogoś takiego, o kim mógłbym powiedzieć, że on mnie nauczył zdecydowanie więcej niż inni.

Jak pan wspomina swoje początki w piłce seniorskiej?

– Byłem wtedy w klubie MK Górnik Katowice, występowaliśmy na trzecim szczeblu rozgrywkowym. Akurat było tak, że całkiem sporo zawodników było w podobnym wieku, co ja. Trafiłem też do bardzo dobrej drużyny. Dzisiaj, gdy o tym myślę, to niektórzy z tamtej grupy mogli osiągnąć zdecydowanie więcej.

Jest pan zadowolony ze swojej przygody z piłką?

– Jestem. Trzeba się cieszyć tym, co jest. Każdy myśli o tym, że uda mu się osiągnąć więcej, bo o to w tym chodzi, żeby walczyć do końca, ale musimy też doceniać to, co już nam się udało zrobić.

Swoją przyszłość wiąże pan z piłką nożną?

– Chciałbym zostać przy piłce, obojętnie w jakiej roli. Piłka nożna jest moim życiem. Człowiek musi być przygotowany w życiu na każdą ewentualność, ale chciałbym pozostać przy tym sporcie.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix