Rodzinny sukces w wielkim Turnieju. O ojcu, który przewidział zwycięstwo z synem

Chłopcy z niewielkich Sycewic 10 lat temu sprawili niespodziankę i wygrali Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Chociaż „niespodzianka” nie jest chyba najtrafniejszym określeniem, bo trener Ryszard Hendryk… planował ten sukces już dwa lata wcześniej. Jak pokazała przyszłość, niektórym zawodnikom udało się zaistnieć w profesjonalnej piłce – Piotr Janczukowicz gra dziś w Olimpii Grudziądz, a Karol Czubak strzela bramki dla Bytovii Bytów. O spotkaniu z Arturem Borucem i ich przygodzie z X edycji Turnieju porozmawialiśmy ze szkoleniowcem tamtej drużyny. 

Rodzinny sukces w wielkim Turnieju. O ojcu, który przewidział zwycięstwo z synem

Jak to jest, że w Sycewicach, w których mieszka niewiele ponad 1000 mieszkańców, znaleźli się chłopcy, którzy triumfowali w Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– W ostatnim czasie jest spory kryzys, gdyż społeczeństwo się starzeje, a młodzi często wyjeżdżają za granicę. Nie ma tylu dzieci, co było kiedyś.

Jest pan już trenerem ponad 30 lat. Zwycięstwo w tym Turnieju jest pana największym sukcesem w karierze szkoleniowca?

– To było wielkie wydarzenie. Nie była to nasza pierwsza edycja. Nam udało się wygrać X edycję, ale wcześniej byliśmy m.in. w finałach wojewódzkich. Kiedyś był też podobny turniej im. Marka Wielgusa, w którym także jeździło się po makroregionach. „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” jest takim synonimem turniejów piłkarskich dla dzieci w Polsce. Dla mnie to zawsze było wielkie przeżycie, nie raz nie mogłem zasnąć, bo człowiek przeżywał…

Aż tak?

– No tak. Dla dzieci i trenera jest to spełnienie marzeń. Cieszę się, że mogłem im dać szansę.

Jak przebiegała wasza droga do wielkiego finału w 2010 roku?

– Byliśmy na Turnieju z rocznikiem 2000, kapitanem zespołu był mój syn. Przypomniała mi się pewna historia. W 2008 roku, pod koniec listopada, a może na początku grudnia, w naszej gminie oddano do użytku orlik i z tej okazji były występy dzieci. Ja od strony sportowej miałem zaprezentować pokazowy trening piłkarski. Oni mieli po 8 lat, nasz sukces miał przyjść dwa lata później. Powiedziałem wówczas, że cel jest taki, żeby w 2010 roku wygrali finały ogólnopolskie…

Przepowiednia?

– Jaka przepowiednia? Po prostu robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby to się udało.

Gdy braliście udział w Turnieju, pamiętał pan o tych słowach?

– Tak. Ktoś nawet potem przytoczył tę moją wypowiedź w prasie. Proszę tego nie traktować jako zarozumialstwo, tylko po prostu wiedziałem…

Nie, to akurat bardzo fajna historia, a nie zarozumialstwo.

– Ci chłopcy mieli takie umiejętności, że było ich stać na ten triumf. Chciałem też trochę „utrzeć nosa” szkółkom i akademiom z wielkich miast, które pewnie myślały, że przyjechali chłopcy ze wsi i będą grać tylko lagę do przodu. Potem, gdy bezpośrednio się z nami mierzyli, to zmieniali zdanie, bo zanim się odwrócili, to już przegrywali. Do Turnieju zgłaszałem chłopców w Gdańsku, bo my należymy do Pomorskiego Związku Piłki Nożnej. Był tam Bartosz Dolański, który pojechał z nami z ramienia Związku na finały X edycji. Bardzo sympatyczny i uczciwy człowiek, którego dobrze wspominam. Przyszedłem do niego i powiedziałem, że chcę zgłosić naszą drużynę, bo chcemy wygrać ten Turniej. Zapytał czy chodzi mi o zwycięstwo w finałach powiatowych, a ja odpowiedziałem… jakich powiatowych?! Zapytał więc, czy mówię o finałach wojewódzkich, a tu znów padła taka sama odpowiedź. – My chcemy wygrać finały ogólnopolskie, bo mam tak dojrzałych piłkarsko i emocjonalnie chłopaków, że to jest naszym celem – zakończyłem.

Faktycznie tak dominowaliście?

– W finale wojewódzkim wygraliśmy… 11:2, a mecz trwał 20 minut. Faza półfinałowa odbywała się w Kluczborku i tam też pojechaliśmy na obóz. Były tam ekipy z pięciu województw, z czego dwie najlepsze uzyskiwały awans do finałów ogólnopolskich. W tym Kluczborku wygraliśmy wszystkie spotkania, a grało się na zasadach mecz i rewanż. Drugie miejsce wywalczyli sobie wtedy chłopcy ze Szczecina, którzy też pojechali na finały ogólnopolskie. Jakiś czas później byłem z tymi chłopcami na międzynarodowym turnieju w Dobiegniewie, gdzie mierzyli się ze starszym rocznikiem. Doszliśmy do finału, gdzie spotkaliśmy się z drużyną z Ukrainy. Nie umieliśmy strzelić bramki i doszło do rzutów karnych. Skończyło się chyba wynikiem 11:10 dla nich.

W finale ogólnopolskim też doszło do rzutów karnych.

– Tak. Rywale pomylili się w piątej serii jedenastek i udało nam się wygrać. Zmierzyliśmy się już z nimi w grupie i wygraliśmy 4:1, chociaż był to dobry zespół. Pamiętam, że przed samym starciem finałowym jeden z działaczy przeciwnej drużyny podszedł do moich chłopaków i wmawiał im, że mają już ten mecz wygrany, wcześniej zwyciężyli 4:1, to teraz pewnie też. Podszedłem tam i doszło do nieprzyjemnej rozmowy między nami. Wiadomo, że gdy dzieciom rzuci się takie hasło, to w jakimś stopniu wpływa to na ich mentalność i podejście do spotkania. Starałem się to odkręcić, ale jednak gdzieś im to zostało z tyłu głowy, bo za drugim razem nie potrafiliśmy ich już tak łatwo pokonać. Po meczu obie drużyny płakały – my ze szczęścia, oni ze smutku. Wiedzieliśmy, że w nagrodę pojedziemy do Mediolanu.

Dzisiaj niektórzy zawodnicy z tamtej grupy radzą sobie całkiem nieźle na seniorskim poziomie. Który z nich miał wtedy największy potencjał?

– Była dosyć wyrównana czwórka – Piotrek Janczukowicz, Karol Czubak, Patryk Szabat i mój syn Aleks. Inni też byli zdolni, ale oni najbardziej się wyróżniali. Cieszę się, że chociaż części z nich udało się zaistnieć na fajnym poziomie.

Jak pan wspomina wasz wyjazd do Włoch?

– Lecieliśmy z Katowic, większość dzieci pierwszy raz leciała samolotem. Ja chyba też. Wylądowaliśmy w Bergamo i po drodze zwiedzaliśmy słynny tor wyścigowy w Monzy. Potem podróż do Mediolanu, wszystko mieliśmy zapewnione. Zobaczyliśmy samo miasto, San Siro. Kolejna zabawna historia: przewodnik mówi chłopcom, że przed nimi pomnik Leonardo i pyta, czy wiedzą kim był. – Tak, Leonardo Di Caprio – odpowiadają, a chodziło przecież o Da Vinciego (śmiech).

Jedną z atrakcji miał być mecz Milanu z Fiorentiną, w której grał wówczas Artur Boruc. Byliśmy na kolacji, wróciliśmy do hotelu i zaprowadzili nas do holu, a tu nagle pojawia się Artur. Nie wiedzieliśmy o tym wcześniej, że będziemy mogli się z nim spotkać, porozmawiać. Była to niespodzianka od organizatorów. Tak się składało, że nasz bramkarz, Kuba Łęcki, był jego wielkim fanem. Chłopak się rozpłakał ze wzruszenia. Byli tam też jacyś dziennikarze i pytali naszego Kuby o to, jakie ma następne marzenie, bo jedno właśnie się spełnia. Powiedział, że marzy o rękawicach meczowych Boruca z następnego meczu. Kojarzę, że Ibrahimović strzelił w tym spotkaniu gola, a po ostatnim gwizdku faktycznie do naszego sektora podbiegł Artur i poprosił, żeby Kuba podszedł, bo ma dla niego prezent. Przekazał też swój trykot bramkarski i dziennikarze zrobili konkurs dla dzieciaków, kto napisze najładniejszy list do Artura. Wybrano ten mojego syna, a koszulka Boruca do dzisiaj jest w naszym domu.

Edycja z 2010 roku nie była ostatnią, w której brał pan udział…

– Tak, dwa lata temu udało nam się nawet awansować na finały ogólnopolskie do Warszawy. To też byli fajni chłopcy. Zostaliśmy trochę skrzywdzeni, bo w grupie trzy drużyny zdobyły po sześć punktów. Miała być dogrywka pomiędzy nami, a drużyną z Bydgoszczy, ale zabrakło czasu, by rozegrać to spotkanie. Byliśmy później na Stadionie Narodowym, co też dla dzieciaków było spełnieniem marzeń. Dobrze, że takie turnieje istnieją, szczególnie w dzisiejszych czasach.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Ryszard Hendryk/Facebook