„Moja historia niech będzie przestrogą dla młodych zawodników”

Jak na treningach wyglądał Roberto Gagliardini? Czy łatwo wygrać główkę z Andreą Petagną? Komu grozi sodówka i dlaczego, marząc o piłkarskiej karierze, nie warto po pijaku podrywać klubowej sekretarki? Mateusz Góra to 22-letni pomocnik, który obecnie znajduje się na piłkarskim zakręcie. Szkolił swoje umiejętności w akademii Lecha Poznań, w 2014 roku był bliski podpisania umowy z VfL Wolfsburg, ale przeszkodziła mu kontuzja. Potem był testowany przez Udinese czy Bolognę, a ostatecznie zakotwiczył w  Serie B – w Vicenzie Calcio. Grał w jednej drużynie z Roberto Gagliardinim, Andreą Petagną, Michele Pazienzą czy Thomasem Manfredinim, zanim wylądował w… słowackiej drugiej lidze. Dziś jest zawodnikiem czwartoligowego klubu Marcina Krzywickiego, Sportis Łochowo.

„Moja historia niech będzie przestrogą dla młodych zawodników”

– Nie będę owijał w bawełnę, w pewnym momencie się pogubiłem. A najbardziej było to widoczne we Włoszech. Sodówa mi odbiła. Gdy wróciłem z Włoch, zacząłem się staczać – mówi nam GóraCo się stało, że się nie udało? Zapraszamy na szczerą rozmowę, która może być przestrogą dla młodych kandydatów na piłkarzy.

***

Jak to się stało, że trafiłeś w 2015 roku do klubu z Serie B, Vicenzy Calcio?

– Prawda jest taka, że nie miałem się tam w ogóle znaleźć. Kończąc przygodę w Lechu Poznań, pojechałem do Wolfsburga na tygodniowe testy i bardzo dobrze się tam zaprezentowałem. W sparingu z Werderem Brema wygraliśmy 5:1, a ja strzeliłem trzy gole. Liczyłem na transfer do Wolfsburga, ale zerwałem mięsień czworogłowy i czekało mnie pół roku przerwy od piłki. Później, gdy wróciłem do zdrowia, menedżer wysłał mnie do Włoch. Byłem na testach w Udinese, Bolonii i na końcu w Vicenzie. Nie byłem optymalnie przygotowany na te testy. Formę złapałem dopiero w Vicenzie Calcio. Już po pierwszym treningu podeszli do mnie i powiedzieli „bierzemy cię”. Tak znalazłem się właśnie w tym klubie.

Zatrzymajmy się na Wolfsburgu. Jak wyglądały tam testy? Jakie wrażenia wywarł na tobie ten klub?

– Miałem wtedy 16 lat i wzięli mnie do drużyny U-19. Jeżeli chodzi o trening, to nigdzie wcześniej ani później nie spotkałem się z czymś takim. Wyglądało to tak, że na każdym treningu na boisku była rozłożona „siłownia”. Na bramce był powieszony drążek – podciąganie. Leżała deska do wyciskania sztangi. Do tego też stacja z piłkami lekarskimi. Nie byłem na to przygotowany, ale miałem to szczęście, że piłkarsko się broniłem. Nie grałem na swojej nominalnej pozycji, bo zostałem wystawiony jako napastnik. Naprawdę było tam fajnie. Baza – top, wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie.

Wspomniane zerwanie mięśnia czworogłowego było głównym powodem niepodpisania kontraktu?

– Tak, wróciłem wtedy do Polski. Pojechałem do Szczecina i tam przeszedłem odpowiednie zabiegi. Przez pół roku byłem wyłączony z jakichkolwiek treningów, czekała mnie tylko rehabilitacja.

Pamiętasz może z jakimi zawodnikami miałeś okazję trenować? Któryś z nich zrobił karierę?

– Niestety, nazwisk nie pamiętam, ale było kilku zawodników, którzy robili wrażenie, zwłaszcza ci czarnoskórzy. Grali z gracją i lekkością. Z piłką przy nodze czuli się świetnie, do tego byli szybcy. Przyjechałem z Polski, taki chuderlak, a oni wszyscy napakowani (śmiech). Trenowałem w Wolfsburgu z innym Polakiem, Pawłem Łysiakiem. On też robił na mnie wrażenie. Pamiętam, jak za małolata graliśmy przeciwko sobie na różnych turniejach, bo on zaczynał w Bałtyku Koszalin. Miał świetnie ułożoną lewą nogę. Myślę, że on też w pewnym momencie popełnił jakiś błąd, bo również nie został na dłużej w Wolfsburgu.

Oprócz aspektów siłowych – co zauważyłeś w Wolfsburgu, z czym nie spotkałeś się w Lechu Poznań?

– Właśnie głównie aspekty siłowe. Bo w Lechu było wszystko, począwszy od taktyki czy przygotowania mentalnego. Lechowi nie można pod tym względem niczego zarzucić. Co piłkarz potrzebował, to dostawał. Lech niczym nie odbiegał od Wolfsburga pod tym względem. W Niemczech było natomiast na pewno więcej małych gier – graliśmy 4 na 4 i gdy padał gol, dochodziło do zmiany drużyny.

Gdy przyszła kontuzja, która uniemożliwiła ci transfer do Wolfsburga, byłeś nadal zawodnikiem Lecha Poznań?

– Nie, to był już moment, gdy odszedłem z Lecha. Wróciłem do swojego rodzinnego miasta i trenowałem w Akademii Piłkarskiej Szczecinek. Tam spędziłem całe swoje dzieciństwo, więc mogę rzec, że wróciłem na stare śmieci i szlifowałem tam swoją formę. Przed wyjazdem do Włoch trenowałem może z miesiąc.

Jak byś zestawił Udinese z Vicenzą Calcio?

– Między Udinese a Vicenzą Calcio była przepaść. Pamiętam, że dzieliśmy szatnię z pierwszym zespołem i był w niej Antonio Di Natale. Gdy go zobaczyłem, nie wiedziałem, co powiedzieć. Nie znałem jeszcze wtedy języka włoskiego i powiedziałem do niego: „ciao” (śmiech). Zaczęli się ze mnie śmiać, bo powinienem powiedzieć „bongiorno”. W Udinese każdy na trening przyjeżdżał takim samym samochodem. Było widać też w szatni i poza nią, że klub jest profesjonalny. To jest główna różnica między tymi klubami. Bo w samym treningu nie odnajduję większych różnic. Warto zaznaczyć, że Udinese ma o wiele lepszą infrastrukturę. Tam było do dyspozycji dziesięć boisk i na każdym trenował inny rocznik. Jednak w Udinese byłem krótko, pojechałem dalej, bo to wyglądało tak, że albo nie czułem się dobrze w danym miejscu, albo po prostu mnie nie chcieli. Najwygodniejsza była dla mnie Vicenza, to było zaplecze włoskiej ekstraklasy. I należało na to patrzeć racjonalnie. Jeżeli widziałem, że chłopcy w moim wieku są lepsi ode mnie, to oczywiście mogłem zostać, ale bym się tam męczył. Mając 16 czy 17 lat, myślisz o tym, żeby przebijać się do pierwszego zespołu. W Vicenzie były takie perspektywy.

Mówi się często, że dla Włochów najważniejsza jest taktyka. Czy to można było odczuć w klubie z Serie B? Poświęcaliście dużo czasu na ten aspekt gry?

– Potrafiliśmy dwa albo trzy treningi poświęcić tylko i wyłącznie na taktykę – przesuwanie, gra w obronie i ataku, stałe fragmenty gry. Dam taki przykład: wyrzut z autu. Jeśli na treningu nie potrafiliśmy dobrze wznowić gry od rzutu z autu, tak, jak to widział trener, czyli, żeby z tego padł gol – wykonywaliśmy to przez półtorej godziny. W Polsce byłoby tak: pięć razy źle zrobisz i kończymy. A tam już każdy miał tego dosyć, bo ile razy można wyrzucać aut, a i tak to robiliśmy. Dopiero, gdy dany schemat gry wykonasz dobrze minimum trzy razy, można przejść dalej.

Tak samo było w pierwszej drużynie, jak i w młodzieżowej?

– To wyglądało tak, że na co dzień trenowałem z pierwszą drużyną. Gdy nie łapałem się do meczowej osiemnastki, schodziłem do Primavery i tam grałem. W Primaverze rozegrałem jedenaście spotkań, a jeździłem na mecze pierwszej drużyny. Choć wiadomo, że siedziałem tylko na ławce rezerwowych. Raz złapałem „ogon” w meczu Serie B (Góra przebywał na boisku 4 minuty – przyp. red.), gdy przegraliśmy 0:3 z Spezią Calcio (śmiech). Ale zagrałem! To fajna rzecz.

Nie ma co ukrywać, Serie B nie podbiłeś, ale miałeś okazję zagrać w sparingu przeciwko Lazio Rzym. Jak pamiętasz to starcie, bo kilku znanych zawodników zagrało w tej drużynie. M.in. Miroslav Klose.

– Tam grali tacy zawodnicy jak Antonio Candreva, Miroslav Klose, Luis Alberto czy Balde Keita. Ja zapamiętałem Senada Lulicia. Zagrałem w tym meczu trzydzieści minut i tylko za nim biegałem. Lazio prowadziło grę i rzadko mieliśmy piłkę przy nodze. Zdarzyło mi się wykonać kilka podań czy drybling, ale głównie to była włoska taktyka, czyli defensywa – przesuwanie. A ja musiałem za tym gościem biegać w tę i z powrotem. Chłop po trzydziestce, doświadczony gracz, a miał taki gaz w nogach i tyle sił, że było ciężko. Na boisku byłem zaledwie trzydzieści minut, a czułem się jakbym zagrał dwa pełne spotkania. Po meczu, gdy schodziliśmy do szatni, podszedłem do Klose i powiedziałem: „dziękuję”, a on zareagował w taki sposób: „o! Polak, również dziękuję”. Fajnie to wyglądało. Niestety, koszulką się nie wymieniłem (śmiech).

Jakie różnice widzisz między polską myślą szkoleniową, a włoską?

– Porównując to z Lechem Poznań, nie ma dużych różnic. Tak, jak mówiłem, pracowaliśmy sporo nad stałymi fragmentami gry i taktyką. Z kolei w Vicenzie nie miałem kontaktu z psychologiem drużyny, gdzie w Lechu Poznań taka osoba była. To się ze sobą miksowało, w jednym miejscu jest jedna rzecz, a w drugim inna. Myślę jednak, że najlepsze polskie kluby nie odbiegają od Włochów.

A jak wspominasz ówczesnego szkoleniowca Vicenzy Calcio, Pasquale Marino, który obecnie pracuje w Empoli i walczy o awans do Serie A?

– To jest klasowy trener. Potrafił podejść do mnie poza boiskiem z dyrektorem sportowym, żeby powiedzieć mi: „tylko żeby ci sodówka nie uderzyła do głowy”. Starał się podchodzić do piłkarzy pod kątem psychologicznym. To jest trener bardzo konkretny, pomocny i przyjazny dla zawodnika. Jeżeli widzi, że coś się dzieje, to zawsze podejdzie i porozmawia. Nawet gdy ja nie mówiłem jeszcze po włosku, a on nie znał w ogóle angielskiego, to i tak próbował się ze mną dogadać. Bardzo fajny człowiek.

Czy było od ciebie wymagane, żebyś mówił po włosku? Jakub Iskra w rozmowie z naszym portalem zaznaczał, że w SPAL mówi się tylko po włosku i jest zakaz używania innych języków w celu komunikacji na treningu.

– Przez pierwsze dwa tygodnie mojego pobytu we Włoszech nie brałem żadnych lekcji języka włoskiego. Mówię płynnie po angielsku i myślałem, że się dogadam. Jednak bardzo mało Włochów mówi po angielsku i dlatego poprosiłem klub, żeby mnie zapisali na lekcje. Przez miesiąc pracowałem z panią korepetytor. Jednak szybko z tego zrezygnowałem. Bo prędko złapałem ten włoski. Więcej nauczyłem się w szatni. Aczkolwiek dzięki tej pani opanowałem czasy, żeby poprawnie mówić: „jestem, byłem” itd. Z szatni się wszystkiego nauczyłem i po kilku miesiącach mówiłem już biegle. Mam dar do języków. Po słowacku też mówię.

Jakbyś scharakteryzował włoską szatnię? I jak podchodzą doświadczeni zawodnicy, których było sporo za twoich czasów w Vicenzie, do młodych piłkarzy?

– Bardzo różnie to wyglądało. Byli tacy, których nazwałbym „piłkarzykami”, którzy usłyszeli, że jest Polak w drużynie, to podchodzili do tego: „e, Polak”. Nie chcę mówić, że nie brali na poważnie młodych piłkarzy, ale podchodzili do nas z dystansem. Jednak byli tacy piłkarze, jak Stefano Giacomelli, Antonio Cinelli czy Thomas Manfredini, którzy mieli wręcz odwrotne podejście. Tak samo Srdjan Spiridonovic, który ostatnio grał w Pogoni Szczecin, to był mój najlepszy kumpel w Vicenzie. Szatnia była podzielona. Bardziej doświadczeni zawodnicy byli już w tylu szatniach, gdzie są młodzi zawodnicy, że mają do tego normalne podejście. Jednak byli też tacy, nieco młodsi, którzy byli po prostu nieprzyjemni.

A masz z kimś z Vicenzy kontakt do dziś?

– Tak, mam kontakt z Mohamedem Be Coulibaly, z którym mieszkałem w jednym pokoju. To jest mój przyjaciel i do dzisiaj jesteśmy w stałym kontakcie. Mateusz Szymański jest teraz ze mną w Sportisie Łochowo, a też grał w Vicenzie. Ze Spiridonoviciem jest tak, że od czasu do czasu ze sobą popiszemy. Gdy przychodził do Pogoni Szczecin, pytał się o ten klub.

Kto robił największe wrażenie na treningach, gdy grałeś w Vicenzie? Był to obecny piłkarz Interu Mediolan, Roberto Gagliardini?

– Gagliardini? Absolutnie nie, będąc w Vicenzie, gdy usłyszałem, że jest wypożyczony z Atalanty Bergamo, to za głowę się złapałem: „jak taki chłop może być wypożyczony z Serie A?!” On na tych treningach niczym się nie wyróżniał. Z resztą w Vicenzie on więcej meczów przesiedział na ławce, aniżeli grał w pierwszym składzie. Nie zrobił na mnie żadnego wrażenia. Teraz, gdy oglądam mecze Interu Mediolan, to odnoszę wrażenie, że jest to zupełnie inny zawodnik niż ten, z którym grałem w Vicenzie. Jednak, jeśli pytasz, kto zrobił na mnie największe wrażenie, to odpowiadam, że Andrea Cocco. To był taki bombardier. To, jakie on bramki ładował na treningach… oczy przecierałeś ze zdumienia. Zresztą on wtedy był w bardzo dobrej formie, bo strzelił w lidze 19 goli. Gdy spojrzysz na oficjalne daty, to możesz dojść do wniosku, że nie mogłem z nim trenować, bo powinniśmy się minąć. Tylko że u mnie to było tak, że trenowałem tam już pół roku, a nie byłem nigdzie zgłoszony. Długo czekałem na wszelkiego rodzaju pozwolenia, zgodę na transfer itd. Gdy chodziłem na treningi, to wiedziałem już, że będzie idolem tego klubu – pan piłkarz.

Mówisz, że nie dostrzegłeś walorów piłkarskich u Gagliardiniego, a jakie on miał podejście do treningów? Określiłbyś go mianem profesjonalisty czy nie?

– Nie wiem, ciężko mi się do tego odnieść. On był przede wszystkim bardzo sympatyczny i miły. Jednak spędzałem z nim czas tylko i wyłącznie w klubie. Mieliśmy wspólny posiłek i treningi. Na treningach wyglądał profesjonalnie, bo dawał z siebie wszystko, ale we Włoszech każdy to robi. Nie ma wyjątków, nikt się nie obija. Bo tam jest tak, że, gdy trener zauważy, że odpuszczasz, po prostu nie grasz. Spotkałem takich trenerów, którzy nie patrzyli na to, co robisz na treningach, tylko jakie masz nazwisko i liczby. Ale w Vicenzie na pewno tak nie było.

A doświadczeni zawodnicy, którzy do Vicenzy przychodzili na swój ostatni rok w piłkarskiej karierze? Thomas Manfredini (213 meczów w Serie A – Udinese, Atalanta, Genoa, Sassuolo – przyp. red.), Michele Pazienza (270 meczów w Serie A – Udinese, Fiorentina, Napoli. Juventus Turyn, Bologna – przyp. red.), Leandro Rinaudo (123 mecze w Serie A – Palermo, Siena, Napoli, Juventus Turyn -przyp. red.) – jak ich odbierasz? Jak oni wyglądali na treningach i w meczach?

– Manfredini jeszcze grał i dawał jakość, ale już Pazienza i Rinaudo to byli zawodnicy, gdzie było widać, że przyszli po to, żeby wprowadzić tylko doświadczenie do drużyny. Oni już pod względem motorycznym nie dawali rady. Nie było widać u nich tej świeżości, co dziesięć lat wcześniej. To byli już wiekowi zawodnicy. A co do Michela Pazienzy, to on mną się opiekował. On grał przeważnie na tej samej pozycji, co ja. Zawsze mi podpowiadał, co mogę zrobić lepiej, żeby się poprawić. Pazienza był dla mnie nauczycielem. Powiem szczerze, że na początku nie kojarzyłem gościa, ale wklepałem sobie jego nazwisko do internetu i zareagowałem: „no nie wierzę, że z kimś takim gram”. On naprawdę pomagał. We Włoszech na boisku było tak, że każdy chciał pomóc. Motywowali cię, ale poza boiskiem wyglądało to już nieco inaczej. Jednak to wynika z mentalności.

W tym sezonie polskiej Ekstraklasy wystąpiło dwóch zawodników, z którymi grałeś w Vicenzie – Srdjan Spiridonovic (Pogoń Szczecin) i Filip Raicevic (Śląsk Wrocław). Z czego ich zapamiętałeś?

– O! Z Raiceviciem też się dobrze trzymałem we Włoszech. „Spidi” to na pewno „gazicho” i technika. To, jak on prowadził piłkę i był nisko na nogach – robił to tak szybko, że czasem nawet nie widziałem, kiedy był ten moment, gdy kiwnął przeciwnika. A u Raicevicia przede wszystkim wyróżnić trzeba grę głową. Wielki facet. Pamiętam, że mieliśmy obóz w Dolomitach i to był moment, gdzie odszedł od nas Cocco, a przychodził Raicevic. Nikt go nie znał i każdy się patrzył na niego z pytającym wyrazem twarzy. Kto to jest? – zastanawialiśmy się. On wtedy przychodził z Serie C, jednak po miesiącu już robił wrażenie i miał pierwszy skład. Naprawdę solidny zawodnik, silny na nogach, niczym byk. Jego atuty to zastawka i gra głową.

Z Andreą Petagną się minąłeś? Miałeś okazję z nim potrenować?

– On był na wypożyczeniu z Milanu. Trenowałem z nim bodajże miesiąc. Na początku myślałem, że to Thiago Silva, bo on jest do niego strasznie podobny. Gdy przyjechałem na swój pierwszy trening, to zadałem sobie pytanie: „co tu robi Thiago Silva?”. Myślałem, że Petagna jest dużo starszym facetem, a nie juniorem. Pamiętam pierwszy trening seniorów, od razu ćwiczyliśmy stałe fragmenty gry. I przy tych ćwiczeniach ustawili mnie w obronie. Odpowiadałem za Petagnę. Nie dość, że mnie podeptał i prawie połamał, to jeszcze przegrywałem z nim każdy pojedynek główkowy. On, chłop jak dąb, gdy odbije się od tych swoich nóg i uderzy głową… rewelacja.

Jak wygląda infrastruktura tego włoskiego klubu, w którym grałeś?

– Było tak, że my jechaliśmy trenować do miejscowości oddalonej o 15 km od Vicenzy. Tam były cztery boiska pełnowymiarowe, w tym jedno piaskowe. Dwie szatnie – jedna była dla Primavery, a druga dla pierwszej drużyny. Obie były w osobnych budynkach. Do tego też hala sportowa. Przed każdym treningiem chodziliśmy na stabilizację. Na swoim stadionie w Vicenzie graliśmy tylko mecze. Nawet było szkoda tam trenować, bo można byłoby je zajechać, gdyby korzystała z niego więcej niż jedna drużyna.

Wspomniałeś o boisku piaskowym, też na nim trenowaliście?

– My nie, ale Primavera tak. Oczywiście zdarzyło mi się tam pograć. Bo, gdy trafiłem na testy do Vicenzy, to najpierw trenowałem z zespołem U-19. Pierwszy trening, a my wychodzimy na piasek. Pierwsza myśl: „gdzie ja trafiłem?”. Okazało się, że tak jest tylko w zimie. Primavera była trochę gorzej traktowana.

A jak wspominasz swój czas w akademii Lecha Poznań?

– Wspominam dobrze. Byłem wtedy młodym chłopakiem i miałem wszystko podstawione pod nos. Mieliśmy internat, szkołę, boisko w jednym miejscu. Przywozili nas nas na trening i odwozili. Wracałeś do internatu, jadłeś kolację i miałeś 30 minut na wyjście ze znajomymi, do sklepu czy na miasto. Powiem szczerze, że bardziej wyglądało to na hodowanie piłkarza, aniżeli na wychowywanie. Bo chłopak mając 14-15 lat nie może być zamknięty w klatce. Przez to też jakieś głupoty się robiło. Powiem na swoim przykładzie: robiłem głupoty. Jesteś młodym chłopakiem, to też rozglądasz się za dziewczynami. Gdy był np. koncert, na który chciałeś iść, akurat miałeś zakaz wyjścia. Zdarzało się, że wychodziliśmy z kolegami z drużyny. Jednak później robiono nam różne problemy z tego powodu. Z biegiem czasu mogę powiedzieć, że byłem hodowany na piłkarza.

Trenerzy są temu winni?

– Nie, trenerzy nie mieli za wiele do powiedzenia. Przynajmniej tak mi się wydaje, że to dyrektorzy akademii mieli na to największy wpływ. Śmiało powiem, że Akademia Lecha jest najlepsza w Polsce. Może, gdy chcesz być piłkarzem, to musisz być zamykany i nie mieć dziewczyny? Nie powiem, że to mi przeszkadzało, ale to było trochę nieludzkie. Moja droga z Lechem tez skończyła się po dwóch latach.

Z kim grałeś w Lechu Poznań? Bo z rocznika 1997 czy 1998 trochę zawodników wypłynęło na szersze wody: Dawid Kownacki, Kamil Jóźwiak, Krystian Bielik czy Robert Gumny.

– Gdy przyszedłem do Lecha, to Kownacki trenował już z drużyną Młodej Ekstraklasy. W mojej drużynie byli za to Jóźwiak i Gumny, ale oni przyszli później. Od początku był z nami Miłosz Kozak (obecnie zawodnik Chrobrego Głogów – przyp. red.), Kamil Szubertowski, Maciej Kwasigroch. Ten ostatni to był też materiał na dobrego piłkarza… W tej ekipie byli też bracia Spychały – Mateusz (Korona Kielce) i Maciej (Wisła Płock). Na tamtą chwilę mieliśmy jedną z najlepszych drużyn w Polsce. Był tam też Robert Janicki, który gra teraz w Warcie Poznań.

Kto robił największe wrażenie i miał największy potencjał na dużą piłkę?

– Najlepszy wtedy był Miłosz Kozak. A do niego dorzuciłbym Szubertowskiego i Kwasigrocha. Z czego dzisiaj tylko Kozak gra na poziomie pierwszej ligi. Krystian Bielik był już wtedy fajnie usposobiony technicznie, ale czy na tyle, żeby zrobić karierę? Nie powiedziałbym tak wtedy, ani o nim, ani o Jóźwiaku, ani o Gumnym. Miłe zaskoczenie. Fajnie, że grają.

Co sprawiło, że nie jesteś na tym samym poziomie lub wyższym, co wspomniani przed chwilą zawodnicy?

– Moja głowa, nie będę owijał w bawełnę. W pewnym momencie się pogubiłem. A najbardziej było to widoczne we Włoszech. Sodówa mi odbiła. Gdy wróciłem z Włoch, zacząłem się staczać. Z Serie B do drugiej ligi słowackiej, potem trzecia liga polska, a teraz nawet czwarta liga. Był taki czas, gdzie na dziesięć miesięcy przerwałem grę w piłkę, powiedziałem, że już nie będę grał. Teraz wróciła nadzieja. Mój menedżer się mną zaopiekował, pokazał mi, że wierzy we mnie, dlatego jestem tu, gdzie jestem. Bo jest też jednym z właścicieli Sportisu Łochowo.

W jaki sposób przejawiała się ta „sodówka” w twoim przypadku? Podejściem do treningów?

– Nie, akurat na treningach zawsze daję z siebie 100%. Przejawiało się to tym, jak prowadziłem się poza treningami. Nie mówię w tym przypadku o chlaniu i ćpaniu. Tylko o diecie, do tego też jakieś imprezy się zdarzały. Bo nie jestem święty w tym temacie, ale to każdemu się zdarza. Nie ma piłkarza, który jest idealnie czysty. Chyba, że chodzi o Cristiano Ronaldo. Mi ta sodówka odbiła do głowy i może dlatego się tak potoczyła ta moja przygoda z piłką?

Dlaczego byłeś tak krótko w Vicenzy? Klub cię nie chciał?

– Nie, było tak, że mieli już do mnie pewne pretensje. Może pretensje to złe słowo…

Uwagi?

– Nie, tu chodziło o to, że podrywałem sekretarkę naszego klubu na dyskotece. Byłem bardzo pijany (śmiech). I ona się poskarżyła w zarządzie klubu. Mieli do mnie o to pretensje, bo to też było po meczu. Wiadomo, że zrobiłem źle. Pokłóciłem się z moim włoskim menedżerem. On mnie nie bronił, tylko miał ciągłe pretensje. Gdy klub miał do mnie uwagi, od razu do mnie dzwonił i nie patrzył, która jest godzina – pierwsza w nocy czy siódma rano. Przez to, że się z nim pokłóciłem, przestałem z nim współpracować. Dlatego poprosiłem mojego właściwego menedżera, bo ten był takim dodatkowym, żeby znalazł mi nowe miejsce do grania. Byłem na testach w Miedzi Legnica, ponoć dobrze się zaprezentowałem, ale nie widzieli dla mnie miejsca. I następny był Partizan Bardejów.

Skąd się nagle wziął ten Bardejów?

– W Bardejowie dyrektorem sportowym był Alexander Tyc – były piłkarz Śląska Wrocław i Amiki Wronki. On się znał z moim menedżerem. A ja chciałem gdzieś się odbudować i po prostu grać z seniorami. Gdy dowiedziałem się, że mam grać w drugiej lidze słowackiej, powiedziałem: „gdzie!? Nie ma na to szans”. Z biegiem czasu, gdy pograłem tam w piłkę, to uważam jednak, że to jest poziom naszej I ligi. Może w środku tabeli byśmy się znaleźli. Pamiętam, że graliśmy sparing z drugoligową Siarką Tarnobrzeg i wygraliśmy 5:0. Zaryzykowałem, podjąłem to wyzwanie. Nie jestem jakiś wybredny. Mógł mi menedżer nic nie znaleźć, a tak pojechałem i nie żałuję. Pierwszy rok miałem naprawdę dobry. Na początku występowałem w drużynie U-19, bo oni walczyli o utrzymanie w lidze juniorów starszych. Udało nam się utrzymać, a większość meczów musiałem sam wygrywać, nie ujmując nic tym chłopakom. Byłem w dobrej formie. W pierwszej drużynie też było świetnie, gdzie byłem „pupilkiem” pierwszego trenera, dlatego też tak mi się tam podobało (śmiech). Ode mnie zaczynał się wyjściowy skład. Trenowałem tylko tydzień z pierwszym zespołem, przychodzi runda rewanżowa, a ja wychodzę w pierwszym składzie. Wszyscy byli załamani: „jak tak może być, że taki młody od razu wchodzi do pierwszej drużyny?”. I udowodniłem swoją wartość. Zdarzały się mecze, gdzie zaczynałem na ławce, ale bardzo rzadko. Później przyszła kontuzja stawu skokowego, następnie zmiana trenera, z którym już się nie dogadywałem. Potem kolejny uraz. Był też taki czas, gdzie wracałem po kontuzji i otrzymywałem zapewnienia od trenera, że będę grał i ciągle mi to powtarzał. Efekt? Pięć meczów z rzędu na ławce. Trochę niepotrzebnie się zagotowałem, powiedziałem, co myślę, i poprosiłem o transfer. Nieprzyjemnie się zakończyła moja przygoda w Bardejowie, bo ja jestem takim narwańcem. Taki miałem ognisty charakter.

Jak podsumujesz swoje lata na Słowacji?

– Czułem się tam, jak w domu. Chłopaki traktowali mnie jako swojego, po słowacku mówiłem bardzo dobrze i to było fajne. Bardzo dobrze wspominam tę przygodę, ale kontuzje doprowadziły do tego, że nie mogłem osiągnąć swojej nominalnej formy. A jeżeli wiem, że mnie stać na dużo więcej, a gram na dużo gorszym poziomie, to wkurzam się na siebie. Gdy się denerwuję, to też spada koncentracja. Bo skupiam się na tych złych rzeczach. Kontuzje mnie doprowadziły do takiego stanu. Teraz jestem już w innym miejscu. Wracam po dziesięciomiesięcznej przerwie od piłki. Powolutku, do celu. Nawet, jeśli będę miał siedzieć kilka miesięcy na ławce w IV lidze, żeby się przygotować do wyjazdu, to warto się na tym skupić.

W Partizanie mieliście polski skład. Byłeś ty, byli też Szymona Gruca, Sebastian Szczepański i Emmanuel Sarki, który może Polakiem nie jest, ale wiele lat w Polsce grał.

– Sarki to bardzo fajny gość, mój dobry kolega. W Bardejowie to Sarki właściwie to tylko był (śmiech). Bardzo sympatyczny człowiek, mówił po polsku i śmiał się, używając popularnych słów niecenzuralnych (śmiech). Ale na boisku to już nie był ten sam Sarki, który ciągnął grę w Wiśle Kraków.

Pod względem treningów Polska i Słowacja są bardzo do siebie zbliżone?

– W Bardejowie było mniej profesjonalne niż w Polsce.

Masz na myśli, że było mniej jednostek treningowych?

– Nie, bo trenowaliśmy siedem razy w tygodniu. Może nie w każdym tygodniu, ale zdarzało się tak, że w dwa tygodnie odbyliśmy czternaście jednostek treningowych i zagraliśmy dwa mecze. Mam na myśli stricte przygotowanie sprzętu i finansowe aspekty. Musieliśmy się długo prosić, żeby np. zakupili nam „plastikowych obrońców”. Długi czas było tak, że były to metalowe lub wręcz żelazne słupki. Gdybyś się z tym zderzył albo to spadło ci na głowę, mogłoby cię zabić. A co do samego treningu, to nie ma większych różnic.

Obecnie jesteś Sportisie Łochowo – to IV liga. To jest klub, który swoją twarzą promuje „król Twittera” Marcin Krzywicki. Rzeczywiście jest takim pozytywnym wariatem, na którego kreuje się w social mediach?

– Kiedy jest na to czas, to taki jest. On też jest jednym z właścicieli tego klubu. On jest bardzo ogarniętym facetem. Gdy trzeba, jest poważny, ale też się pośmieje, pożartuje. Zawsze pomoże. Prowadzi swój gabinet #Krzywymusisz i tam jest dostępna rehabilitacja. To, co potrzebujesz, to ci załatwi. Wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie.

Masz plan B na swoje zawodowe życie? Czy idziesz cały czas w piłkę nożną i chcesz, żeby to ona cię utrzymywała przez kolejne dziesięć lat?

– Ten rok jest moją wyrocznią. Nie grałem przez dziesięć miesięcy, ale strasznie mi brakowało piłki. Myślałem o tym, żeby wrócić, ale szybko mi te myśli uciekały z głowy. Menedżer do mnie dzwonił, męczył mnie telefonami i nie odbierałem. Jednak on cały czas we mnie wierzył, chciał, żebym wrócił. Gdyby nie on, to bym tego nie zrobił. Z jednej strony chciałem samemu wrócić, ale z drugiej już nie. Daję sobie dwa miesiące, żeby wrócić do optymalnej formy. Pracuję nad sprawami kondycyjnymi i na siłowni, aby wrócić do normalnej dyspozycji. Byłem w wyższych ligach, ale to nie oznacza, że zaraz będę chciał wszystko grać. Muszę być spokojny i świadomy tego, że za mną długa przerwa i muszę stopniowo wracać do piłki, nawet grając „ogony” w IV lidze. Robert Wójcik jest trenerem w Łochowie, a to bardzo mądry gość i wiem, że mi pomoże, abym osiągnął optymalną formę. Ale na jego zasadach. Wierzę, że piłka nożna będzie mnie utrzymywała.

Czyli nie masz planu B? 

– W ostatnim okresie pracowałem w laboratorium medycznym w Poznaniu. I wiem, że mogę tam w każdej chwili wrócić.

A gdzie widzisz siebie za pięć lat?

– W Vicenzie. Poważnie mówię, chciałbym tam wrócić i pokazać swoją wartość. Z wielką przyjemnością wróciłbym do Serie B. Do tego też samo miasto jest piękne. Skoro to jest ostatnie pytanie, chciałbym spuentować naszą rozmowę w taki sposób: niech moja historia będzie przestrogą dla młodych zawodników, czego nie robić na początku swojej przygody z piłką seniorską.

ROZMAWIAŁ ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. archiwum prywatne Mateusza Góry