Piłkarskie dzieciństwo: Radosław Gilewicz

Jako dziecko nawet nie marzył o tym, że będzie mógł występować w biało-czerwonych barwach. Wydawało mu się, że gra w kadrze jest nierealna, ale los bywa przewrotny – Radosław Gilewicz zaliczył dziesięć występów w pierwszej reprezentacji Polski, a teraz jest asystentem w kadrze Jerzego Brzęczka.

Piłkarskie dzieciństwo: Radosław Gilewicz

Jak zaczęła się pana przygoda z futbolem?

– Swoją przygodę z piłką klubową rozpocząłem w GKS-ie Tychy. Ale tak naprawdę już wcześniej grałem w popularnych wtedy rozgrywkach osiedlowych.

To były mecze koledzy na kolegów czy ktoś to koordynował?

– Były to rozgrywki międzyosiedlowe, koordynowane przez spółdzielnie mieszkaniowe. Bardzo dobrze było to zorganizowane. Tu się zaczęło poważne dziecięce granie. Zostałem wypatrzony przez jednego z trenerów GKS-u Tychy i chyba w wieku 13 lat trafiłem do klubu.

Gdy umawialiśmy się na rozmowę, powiedział mi pan, że będziemy wspominać dziecięce lata i znalazłem swój zeszyt sprzed 36 lat. Kartki w nim były kiedyś białe, a dziś są żółte i co ciekawe – są w nim wypisane wszystkie moje mecze, odkąd trafiłem do GKS-u. Zaczyna się od jesieni 1984 roku i w pierwszym moim spotkaniu przegraliśmy 2:5 z drużyną z Orzesza.

Zapisywał pan w nim tylko wyniki czy coś więcej?

– Tylko wyniki. Mam tu napisane np. „Wiosna. 85′. Liga trampkarzy młodszych, rewanże. Bramki: Gilewicz – trzy. GKS Tychy na 7. miejscu. Bilans bramkowy 12:50” – są to śmieszne, ale fajne wspominki.

Super pamiątka. Wiedział pan, że ma to w domu?

– Ostatnio gdzieś to znalazłem. Mam taki bardzo ciekawy wycinek, nie wiem, z którego roku, ale graliśmy w lidze międzywojewódzkiej. Jest tam napisane, że pięć bramek strzelił Marcin Śrutwa, z którym grałem potem w Ruchu Chorzów. Sporo takich ciekawych rzeczy tu jest, miło się do tego wraca. Ciężko mi wspominać dokładnie te mecze, bo było to wiele lat temu. Moje zapiski kończą się na wiośnie 1991 roku. Byłem już wtedy w pierwszej drużynie GKS-u Tychy. Widzę, że numerowałem sobie większość tych meczów i przez te siedem lat zagrałem w ok. 250 spotkaniach. Kończąc ten wątek, miałem również zapisane nazwiska prawie wszystkich kolegów, z którymi grałem. Mam tutaj m.in. Jarka Zadylaka, dzisiaj jest koordynatorem grup młodzieżowych w Tychach, czy Mirka Widucha, który występował w Ekstraklasie. Moim marzeniem jest, żeby za rok lub dwa lata spotkać się z tymi wszystkimi osobami i jeszcze raz zagrać w jednej drużynie. Nazwiska na pewno mi nie uciekną, bo mam je zapisane.

Mieliście mocny rocznik? Wspomniał pan o bilansie 12:50, więc raczej bez szału…

– (śmiech) Szczerze mówiąc, nic sobie z tego nie przypominam, bo było to bardzo dawno temu. Wydaje mi się, że robiliśmy postępy. Nikt wtedy, że tak powiem, nie robił szału pod względem wyników. U nas było raczej spokojnie, najważniejszy był postęp i rozwój chłopaków. Na pewno pamiętam swoją podwórkową drużynę, zanim trafiłem do GKS-u Tychy. Nazywaliśmy się Olimpia Tychy, a Mariusz Czerkawski, który wychowywał się na tym samym osiedlu, miał swoją drużynę, która nazywała się Bałtyk Tychy. Mariusz był nie tylko znakomitym hokeistą, ale i piłkarzem. Latem rywalizowaliśmy ze sobą w piłkę, a zimą w hokeja, gdzie nie mieliśmy z nimi żadnych szans. Jeżeli chodzi o piłkę, to moja drużyna była wtedy jedną z najlepszych w mieście. Wyróżnialiśmy się i przez to też trafiliśmy do klubu, gdzie już wszystko wyglądało bardziej profesjonalnie.

Czym się pan wyróżniał na boisku w dzieciństwie?

– Zawsze byłem drobnym piłkarzem i przez to musiałem być sprytniejszy od innych. Moją smykałką było na pewno strzelanie goli, nie robiło mi różnicy, którą nogą. Musiałem sobie radzić. W tamtych czasach było tak, że gdy wychodziło się na podwórko, bo innych rozrywek nie było, to trzeba było rywalizować ze starszymi chłopakami. To było bardzo dobre. Człowiek uczył się gry z większymi, silniejszymi od siebie zawodnikami.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie?

– Nie było ich zbyt wielu. Na pewno pamiętam mecz Polski z Belgią z MŚ 1982, gdy Zbigniew Boniek zdobył trzy gole. Oprócz Bońka, z takich piłkarzy, którzy wyróżniali się umiejętnościami piłkarskimi, był Roberto Baggio. Nie było internetu, nie można było wszystkiego wiedzieć o danym piłkarzu. Dziś jest inaczej, nie tylko ze sportowego punktu widzenia, ale i prywatnie.

Od strony prywatnej bardzo dużo się zmieniło. Dzisiaj wszyscy wiedzą, jak mają na imię np. córki Roberta Lewandowskiego

– Dokładnie. Wcześniej żadnego takiego przekazu nie było. Jeszcze jedna rzecz mi się przypomniała. W moim bloku, tylko kilka klatek dalej, mieszkał wtedy były reprezentant kraju – Roman Ogaza. Jako dziecko chodziłem pod jego okno i patrzyłem, czy przez nie wygląda (śmiech). Człowiek się tym delektował i nawet takie najmniejsze rzeczy cieszyły.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w dzieciństwie? Zagrać w pierwszej reprezentacji, za granicą?

– Nie marzyłem o tym, żeby zagrać w reprezentacji, bo było to dla mnie nierealne. Nie wierzyłem w to. Wiedziałem, że chcę zostać piłkarzem i wokół tego się wszystko kręciło. Nie było żadnego planu B. Za wszelką cenę chciałem zostać piłkarzem i grać w GKS-ie Tychy. Byłem niesamowicie charakternym dzieckiem. Bardzo grzecznym, uporządkowanym…

Charakterność to dobra cecha dla piłkarza. 

– Bardzo! Dużo jest utalentowanych dzieciaków, ale jeżeli tego nie poprą ciężką pracą, to na samym talencie daleko nie zajadą. Uważam, że u nas wcześniej była przede wszystkim praca i praca, a jak dorzuciłeś talent, to był komplet.

Jeszcze trochę szczęścia. 

– Oczywiście, ono jest potrzebne każdemu. Mierzymy się z różnymi wyzwaniami, wcześniej nie było tych wszystkich pokus…

Była piłka i… tyle. 

– Dokładnie. Dzisiejsze czasy są inne, ale nie ma co na nie narzekać. Nie uważam, że kiedyś było łatwiej, bo była próba charakteru, nikt się z tobą nie patyczkował. Obecnie trzeba też zrozumieć drugą stronę, wcześniej było troszeczkę inaczej.

Był taki trener w GKS-ie Tychy, któremu zawdzięcza pan najwięcej?

– Tak. Tym trenerem był śp. Karol Grzesik. Na samym początku wpoił nam bardzo dużo pozytywnych aspektów, które są potrzebne. Był dla nas drugim ojcem. Poświęcał nam dużo swojego czasu i był znakomitym nauczycielem.

Chodził pan w dzieciństwie na mecze GKS-u?

– Na każde spotkanie! Grali wówczas w III lidze. Tylko z opowieści słyszałem, że klub w sezonie 1975/1976 zdobył wicemistrzostwo Polski. Pamiętam, że w tej drużynie występowali Mirek Dreszer czy Rysiek Komornicki, któremu później powiedziałem, że mu piłki podawałem na meczach. Było to moim marzeniem, żeby też grać w tej drużynie, ale była to dla mnie bardzo ciężka przeprawa. Spokojnie dążyłem do tego, żeby się udało… Może nie, żeby się udało, bo nic się w życiu nie udaje – na wszystko trzeba sobie zapracować. Był taki okres, gdy zaczęły się pojawiać dziewczyny, dyskoteki i starałem się to pogodzić z piłką.

Z sukcesami?

– Jestem przekonany, że tak. Byłem uporządkowanym chłopakiem, który radził sobie na wszystkich frontach.

W szkole też?

– Nie aż tak bardzo. Były to też inne czasy, bo w każdym domu oboje rodziców pracowało, u mnie też tak było, więc człowiek musiał sobie radzić samemu. Nigdy nie miałem na szkołę dużego ciśnienia, ale wiedziałem, że wszystko musi być tak podporządkowane, żeby nie było większych problemów ze szkołą. Trener Grzesik dbał o to, żebyśmy nie zaniedbywali ocen i staraliśmy się, żeby mieć sport i naukę pod kontrolą. Ale i tak piłka była dla nas najważniejsza.

Brał pan udział z GKS-em Tychy w turniejach młodzieżowych?

– Nie zawsze się na nie łapałem. Było coś takiego, jak „Spartakiada” i nie mogłem wziąć w niej udziału, mimo że byłem jednym z lepszych zawodników z naszej drużyny. Bo byłem z maja, a kiedyś liczyło się to, w którym półroczu się urodziłeś. Chłopaki zdobyli chyba wtedy w Poznaniu wicemistrzostwo Polski, a ja siedziałem w domu i płakałem, że nie mogłem jechać. Braliśmy udział w różnych turniejach, olbrzymim wydarzeniem było dla nas wyjechanie do Halle.

Był pan w zeszłym roku na finałach wojewódzkich Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” – zapadło panu w pamięci coś szczególnego z tego wydarzenia?

– Byłem tam o to pytany i mogę się teraz powtórzyć. Z zazdrością patrzyłem na te dzieciaki, bo porównywałem rozgrywki tego Turnieju do moich rozgrywek osiedlowych, w których musieliśmy sami sobie robić numery na koszulkach. Tutaj wszyscy są pięknie ubrani, drużyny występują w jednakowych koszulkach. Niczego nie brakowało, organizacyjnie było perfekcyjnie. I ten magiczny stadion… Czy czegoś więcej trzeba? Uśmiech na twarzach chłopców i dziewczynek mówił sam za siebie.

Wspomniał pan o tym wcześniej, że nawet nie marzył o występach w kadrze, bo było to nierealne. Nie dość, że zagrał pan w pierwszej reprezentacji, to jeszcze ma pan teraz okazję z nią pracować. 

– Nigdy nie grałem w żadnej kadrze wojewódzkiej, pomimo tego, że miałem naprawdę dobre liczby. Nie wiem czemu, ale jakoś nigdy nie mogłem się załapać. Nie byłem powoływany do żadnej kadry młodzieżowej, udało mi się zadebiutować w pierwszej reprezentacji i zagrać w dziesięciu meczach, a obecnie jestem asystentem w reprezentacji. Wszystko jest możliwe. Życie pisze przeróżne scenariusze.

Wiele chłopaków ma problem z przejściem do piłki seniorskiej. Jak to wyglądało w pana przypadku?

– O ile dobrze pamiętam, wtedy istniał też przepis o młodzieżowcach. Pierwszą drużynę GKS-u Tychy prowadził duet trenerów Lorenc-Benigier i przyjechali oni na mecz juniorów. Nie kojarzę, z kim wówczas graliśmy, ale pamiętam ich widok na trybunach, bo na naszych spotkaniach nie było ani rodziców, ani nikogo innego. Jak widzieliśmy 5-6 osób na trybunach, to już było niesamowite podniecenie, coś szczególnego, że ktoś przyszedł nas oglądać. Więc każdy chciał się popisać, był zmotywowany. Zagraliśmy dobre spotkanie i zaproszono nas kilku na trening pierwszej drużyny. Nie wiem, czy dzień wcześniej spałem, czy nie, ale chciałem za wszelką cenę tam się dostać i już zostać na stałe. Obowiązek gry młodzieżowca, czyli zapis, na który się dzisiaj narzeka, sprawił, że do pierwszego zespołu trafiło kilku młodych chłopaków i była rywalizacja między nami.

Mam wrażenie, że po tym sezonie większość osób, które krytycznie podchodziły do tego przepisu, trochę zmieniło swoje zdanie. 

– Tak, przed sezonem mówiło się o tym, że młodzi zawodnicy dostają za darmo miejsce w składzie, a ja byłem właśnie osobą, która od początku uważała, że to jest dobry przepis. Jeżeli będzie się dążyło do tego, że w kadrze zespołu będzie więcej młodzieżowców i oni będą rywalizować ze sobą, nikt wtedy za darmo miejsca w pierwszej jedenastce nie otrzyma. Są drużyny, które mają problem z tym, żeby mieć w składzie wartościowego młodzieżowca, ale większość zespołów sobie z tym radzi. Mówiąc szczerze, większość tych młodych chłopaków jest lepsza od wielu obcokrajowców, którzy są w naszej lidze. Chyba się pan ze mną zgodzi?

Oczywiście, szczególnie w zespołach z dołu tabeli. 

– Dokładnie.

Jest pan zadowolony ze swojej przygody z piłką?

– Jako całość kariery jestem bardzo zadowolony, ale jest jedna rzecz, z której nie jestem zadowolony – reprezentacja. Uważam, że w tym aspekcie była to bardziej przygoda niż kariera. Niemniej jako zawodnikowi grającemu w III lidze, nie wydawało mi się, że uda mi się zajść tak daleko. Rozegrałem 300 spotkań za granicą, grałem w trzech krajach, występowałem w europejskich pucharach, więc mogę być z tego tylko bardzo zadowolony.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix