Grał w A-klasie, gdy miał 12 lat, trafił też do Wolfsburga. Czy czas Pawła Łysiaka jeszcze nadejdzie?

12-latek grający w rozgrywkach A-klasy? Dziś brzmi to absurdalnie, ale jeszcze kilkanaście lat temu nie zwracano uwagi na to, kto ma ile lat. Chłopak, który doświadczył seniorskiej piłki w bardzo młodym wieku – kilka lat później wybierał między AS Romą a Wolfsburgiem. Dziś Paweł Łysiak ma 24 lata i występuje w drugoligowych Błękitnych Stargard. Poznajcie jego historię.

Grał w A-klasie, gdy miał 12 lat, trafił też do Wolfsburga. Czy czas Pawła Łysiaka jeszcze nadejdzie?

Łysiak jest wychowankiem Passata Bukowo Morskie. Gdy miał 13 lat, przeniósł się do szkółki Bałtyku Koszalin. W 2014 roku trafił do drużyn młodzieżowych Vfl Wolfsburg, gdzie grał m.in. z Oskarem Zawadą. W tamtym czasie był regularnie powoływany do kadry rocznika 1996, w którym urodzili się choćby Bartosz Kapustka czy Jan Bednarek. Po półtorarocznej przygodzie w Niemczech wrócił do Polski, aby spróbować swoich sił w pierwszoligowej Wiśle Płock. Niestety, nie przebił się do składu „Nafciarzy” i jego nieźle prosperująca kariera zaczęła upadać: Kotwica Kołobrzeg, SV Eichede, Gwardia Koszalin, Bałtyk Koszalin, a w zeszłym tygodniu… niemal spadł z Błękitnymi do III ligi…

Znalazłem archiwalny artykuł na łamach „Przeglądu Sportowego”, gdzie opisana była twoja historia, którą chciałbym zweryfikować i usłyszeć twój punkt widzenia. Zostałeś wypatrzony przez trenera Mateusza Kaźmierczaka, który na Youtubie zobaczył filmiki z twoimi sztuczkami?

– Dokładnie tak było. Potwierdzone info, bo sam trener mi to powiedział, gdy przychodziłem do Bałtyku Koszalin. Mój kolega nagrał filmiki, gdzie podbijam piłkę, żongluję i robię różne sztuczki. Wrzucił to na Yutube’a. Trener to zobaczył, zadzwonił do mojej mamy i zapytał się, czy mogę przyjść na testy do Bałtyku. A numer telefonu otrzymał od mojej koleżanki. Tak to wszystko się zaczęło, a miałem wtedy 13 lat.

Wcześniej trenowałeś w jakimś lokalnym klubie?

– Tak, Passat Bukowo Morskie – A-klasa. Kopałem tam piłkę, choć żadnych treningów nie było. Rozgrywaliśmy tylko mecze, co niedzielę. I to wszystko. Poza tym oczywiście sam się kształciłem, grałem w piłkę pod moim domem, obijałem ją od ścianę. Tak uczyłem się grać w piłkę.

Głównie grywałeś ze starszymi od siebie?

– Tak, A-klasa to oczywiście „śmieszna liga”, ale grają tam też starsi mężczyźni. Ja, taki knypek, biegałem za tą piłką. Tak zaczynałem. A może i to dobrze? To też kształtuje twój charakter, gdy cię przepychają, kopią itd. Z czasem stajesz się na to bardziej odporny.

Dobrze zrozumiałem, że grałeś w meczach ligowych A-klasy jako 12-latek?!

– Tak. Było tak, że grało się tam po prostu „na czarno”. Wpuszczali cię na boisko i tyle. Nie patrzyli, ile masz lat. Jak drużyna przeciwna cię nie sprawdziła, to miałeś farta i było fajnie, bo mogłeś grać. Takie to były czasy.

A drużyny przeciwne często sprawdzały to, czy nie jesteś za młody?

– Nie, np. mnie nigdy nie sprawdzili. Mam tzw. czyste papcie (śmiech).

A jak do tego podchodziła twoja mama?

– Na spokojnie. Mama bardziej skupiała się na tym, żebym dobrze sobie radził w szkole, aniżeli grając w piłkę. Dopiero później, gdy wchodziłem do seniorskiej piłki w Bałtyku Koszalin i otrzymałem zaproszenia na testy piłkarskie we Włoszech i w Niemczech, zobaczyła, że to idzie w dobrym kierunku. I pozwoliła mi bardziej stawiać na futbol.

Jak ważną postacią w twoim rozwoju był trener Mateusz Kaźmierczak w Bałtyku Koszalin?

– Nie wiem, czy nie najważniejszą. Dał mi dużo swobody i niesamowicie we mnie wierzył. Dał mi takiego kopa, że mogę się pokazać i coś osiągnąć w piłce. A propos swobody, to na boisku robiłem to, co chciałem. Nie było schematów typu: „zrób to”, „zrób tamto”. Mówił mi: „weź piłkę i rób to, co potrafisz. Baw się, strzelaj bramki, asystuj, a będzie dobrze”. Oczywiście, gdy trzeba było krzyknąć, to też krzyknął i ustawiał mnie do pionu. Był bardzo ważną postacią w moim piłkarskim życiu. Bardzo go szanuję i doceniam to, co dla mnie zrobił. Myślę, że jest bardzo dobrym trenerem. Obecnie pracuje bodajże na poziomie IV ligi, ale z czasem będzie szedł w górę i może zaistnieć jako szkoleniowiec klubu z centralnego poziomu rozgrywek.

Paweł Łysiak (z lewej)

Jak to się stało, że z Bałtyku trafiłeś do Vfl Wolfsburg?

– Byłem dwa razy na testach w Wolfsburgu. Wszystko załatwiał menedżer Tadeusz Słomiński. On mi zorganizował pierwszy wyjazd do Wolfsburga. Nie jechałem tam z nadziejami, że zostanę. Chciałem się tylko dobrze zaprezentować i porównać swoje możliwości na tle chłopaków z Niemiec. Chciałem też zobaczyć, jak to wszystko funkcjonuje, jaki to jest świat. W Polsce nie ma takiego zaplecza i miejsca na start swojej przygody z piłką. Gdy tam pojechałem, zobaczyłem zupełnie inny świat. Oni mieli wszystko pod nosem. Kapitalne warunki do trenowania, świetne stroje treningowe, internat był zaraz przy boisku. Wracając do samych testów, to pokazałem się z na tyle dobrej strony, że po pół roku sami się do mnie odezwali i chcieli, żebym jeszcze raz przyjechał. Po odbyciu po raz drugi testów, zaproponowali mi kontrakt. Wcześniej byłem we Włoszech na testach w AS Romie i w Sienie. Sytuacja wyglądała tak, że interesowały się wtedy mną Roma i Wolfsburg. Między tymi dwoma klubami wybierałem.

Co zadecydowało o tym, że wybrałeś Wolfsburg?

– W tamtym czasie Wolfsburg to była najlepsza akademia piłkarska w Europie. A przynajmniej dochodziły mnie takie słuchy. Dochodziło też to, że po prostu widziałem siebie w tej lidze. Do tego odpowiadało mi to, że był pewien luz i swoboda, jeżeli chodzi o internat. Bo, gdy pojechałem do AS Romy, było tak, że był tam zamknięty internat na odludziu. Wyglądało to trochę jak więzienie (śmiech). Cały ośrodek otoczony murami. Wyglądało tak, że masz tylko grać i spać. Na swój sposób jest to też dobre podejście. Jednak bardziej mnie do siebie przekonał Wolfsburg. Niemcy zadbali o to, żebym miał wszystko to, co będzie mi potrzebne. Gdybym mógł cofnąć czas, to na pewno nie zmieniłbym swojej decyzji. Nie żałuję czasu spędzonego w Wolfsburgu. Był to bardzo dobry okres. Może nie trwał długo, bo zaledwie 1,5 roku. Mogło być inaczej, ale jest, jak jest.

Powiedz nam coś o treningach w Wolfsburgu. Co cię tam zaskoczyło? Z czym nie miałeś wcześniej styczności w Polsce?

– Sporą uwagę poświęcają mankamentom i wadom. Np. wiedzieli, że słabo grasz głową czy prawą nogą – wtedy na każdym treningu trener zwracał uwagę: „kop tą prawą nogą” albo „uderzaj głową”, „zostań po treningu i poćwicz grę głową”. Oni przywiązywali dużą wagę do detali i chcieli jak najwięcej wycisnąć z zawodnika. Dążyli do tego, żeby twoje mankamenty w późniejszym czasie stawały się twoim zaletami albo przynajmniej były na dobrym poziomie. Jeżeli chodzi o same treningi, to było sporo popularnych passów – krótkie podania, crossy, długie zagrania. To wszystko było na najwyższym poziomie. Musiałeś się do tego przykładać. To było najprostsze, ale i zarazem najważniejsze. Dochodzą do tego kwestie ułożenia stopy itd. To mnie naprawdę zaskoczyło. Do tego dochodziła praca na siłowni. To też był inny świat. Do każdego podochodzili indywidualnie. Wiedzieli wszystko o tobie, np. jaką masz tkankę tłuszczową. Wiedzieli też, jak na ciebie wpłynąć, co musisz poprawić. W Polsce tego nie miałem na poziomie III ligi, gdzie grał wtedy Bałtyk Koszalin. Nie miałem też odpowiedniej regeneracji. A w Niemczech wyglądało to tak, że w internacie na parterze były szatnie, a zaraz przy nich były drzwi do małego basenu i sauny, z których mogłeś korzystać. Gdy to zobaczyłem, byłem w szoku.

W Wolfsburgu mieli bardzo indywidualne podejście do zawodników? Mieli wszystkie dane o tobie i na bieżąco starali się korygować błędy, nawyki itd.?

– Tak, dlatego mówię, że w tym aspekcie mi zaimponowali. Sami widzimy, jaka jest przepaść między szkółkami w Polsce i w Niemczech. Nie mówię, że szkolenie w Polsce jest na marnym poziomie, bo też to się zmienia. Szkółka Bałtyku Koszalin też prężnie się rozwija i działa dobrze. Nie można powiedzieć, że nie. Jednak odstajemy np. pod względem infrastruktury.

Mateusz Góra był kiedyś na testach w Wolfsburgu i w rozmowie z naszym portalem mówił o tym, że najbardziej zaskoczyło go podejście Niemców do siłowni. Zaznaczał, że było tego bardzo dużo, nawet na boisku były rozstawione stacje, żeby cały czas pracować nad aspektami siłowymi.

– To jest prawda. Dlatego mówię o tym, że Niemcy o wszystko dbają i wiedzą, jak do tego podchodzić. Bo w Polsce też mogą rozstawić skrzynie albo sztangi z ciężarami na boisku. Jednak trzeba wiedzieć, co z tym robić, a nie machać po dwadzieścia powtórzeń. Każdy musi wiedzieć, ile może tego robić, z jakim obciążeniem i kiedy.

Tam każdego do tego przygotowują?

– Tak, od pewnego wieku każdego przygotowują. I to nie jest dla ciebie zaskoczenie. Powoli przechodzisz kolejne etapy, nabierasz masy mięśniowej, a oni wiedzą, jak do ciebie podejść. W Polsce jeszcze tego nie ma i nie wiem, z czego to wynika.

Zostając jeszcze przy indywidualnym podejściu do rozwoju zawodnika, to ile osób było w sztabie drużyny młodzieżowej Wolfsburga?

– Myślę, że jeżeli mówimy o samym treningu na boisku, to było pięciu trenerów. W Polsce zazwyczaj jest tak, że jest pierwszy i drugi trener, jeżeli chodzi o młodzież. Tam jest ich pięciu i każdy ma swoje zadania, wie na czym to wszystko polega. Oczywiście porównuję to na bazie swoich doświadczeń i miejsc, w których grałem. Bo jeszcze nie miałem okazji występować w Ekstraklasie i nie wiem do końca, jakie kluby mają tam warunki. Gdybym miał takie doświadczenie, to może inaczej bym się wypowiadał.

Jak przebiegała twoja adaptacja w Wolfsburgu? 

– Przy wdrażaniu się w nowe miejsce pomagał mi Oskar Zawada, który ostatnio grał w Arce Gdynia na wypożyczeniu z Wisły Płock. On mi strasznie pomógł, bo mi wszystko załatwiał i tłumaczył. Jasne, że bariera językowa była i ciężko było mi sobie z nią poradzić, ale chłopaki w szatni mnie dobrze przyjęli. Nie miałem problemów z tym, że ktoś mnie nie lubił, czy ktoś na mnie krzywo patrzył. Byli otwarci na pomoc. Ze wszystkimi się dogadywałem i atmosfera była dobra. Choć, jak mówię, pewna bariera językowa była. Nie zawsze mogłem powiedzieć tyle, ile chciałem. Jednak zawsze obok był Oskar i mi pomagał. Fajnie, że miałem obok siebie taką osobę, bo początki były trudne. Na bieżąco uczyłem się niemieckiego i w pewnym momencie potrafiłem się dogadać oraz załatwić podstawowe sprawy.

Kto robił na tobie największe wrażenie na treningach?

– Myślę, że Amara Conde. On teraz gra w Rot-Weiss Essen. Scharakteryzowałbym go tak: krótkie prowadzenie piłki, dobrze ułożona prawa noga. Jannes Horn to piłkarz, który robi karierę, bo ma na swoim koncie mecze w Bundeslidze w barwach FC Koln. Dobrze ułożoną lewą nogę miał też Leandro Putaro (dziś Eintracht Brunszwik – przyp. red.). Z kolei nie myślałem, że przebije się Elvis Rexhbecaj, który grał w pierwszej drużynie Wolfsburga, a teraz występuje w FC Koln. Miło zaskoczyłem się tym, że tak się potoczyła jego kariera.

A Julian Brandt?

– Nie miałem tego szczęścia, żeby z nim trenować. Gdy przychodziłem do Wolfsburga, to on odchodził. Nie zdążyłem go poznać, ale słyszałem, że to był naprawdę mocny zawodnik. Sam Oskar mi mówił, że to był świetny piłkarz. Teraz Brandt potwierdza to na boiskach Bundesligi.

Wśród zawodników, których wymieniłeś, padło nazwisko Jannesa Horna. Przejrzałem sobie mecze, w których strzelałeś gole w A-Junioren Bundesliga U-19 i zauważyłem, że dosyć często ci asystował. Bardzo dobrze się dogadywaliście? Jego podania, wrzutki z lewej strony boiska, często odnajdywały napastników?

– Tak, bo ma dobrze ułożoną lewą nogę. Jego wrzutki były „na nos”. Przyjemnie się z nim grało i dobrze się dogadywaliśmy. To był dobry zawodnik, ale nie sądziłem, że przebije się na poziom Bundesligi.

Czy miałeś okazję trenować z pierwszym zespołem Wolfsburga?

– Nie, trenowałem i grałem w sparingach jedynie z drużyną rezerw. Z pierwszym zespołem nie miałem w ogóle styczności.

A propos zawodników, z którymi grałeś w Wolfsburgu, jeszcze zapytam o Oskara Zawadę. To był czas, gdzie było o nim głośno w Polsce. Mówiło się, że to wielki talent, strzelał wtedy mnóstwo bramek na poziomie A-Junioren Bundesliga. Ba, nawet był królem strzelców tej ligi. Jego forma strzelecka w juniorach, niestety, nie przełożyła się na seniorską piłkę. Jaki był wtedy poziom tej ligi, odpowiednika polskiej CLJ? Łatwo było strzelać tam bramki? 

– Myślę, że my po prostu byliśmy wtedy mocnym zespołem i dobrze sobie radziliśmy. Wygraliśmy wtedy swoją grupę. A w półfinale mistrzostw Niemiec w kategorii U-19, przegraliśmy z Hannoverem 96 po rzutach karnych. Mieliśmy mocną ekipę. A Oskar? On się wyróżniał w tym zespole. Jego warunki fizyczne też robiły swoje, bo jest wysoki i zawsze potrafił się odnaleźć w polu karnym – dołożyć stopę, głowę. Dobrze się wtedy prezentował i strzelał gole.

Mówiłeś, że dobrze wspominasz czas spędzony w Wolfsburgu, ale trwał on zaledwie półtora roku. Dlaczego tak krótko? Klub nie wiązał z tobą przyszłości? Czy ty wyszedłeś z inicjatywą, aby opuścić Wolfsburg?

– Myślę, że bardziej klub nie widział dla mnie przyszłości. Jednak ja też nastawiłem się na powrót do Polski. Było tak, że już wcześniej dawałem takie sygnały, że chcę wrócić do Polski i spróbować się w seniorskiej piłce. Z perspektywy czasu uważam, że to był mój błąd, ale ja w życiu niczego nie żałuję. Najwidoczniej tak musiało być i odszedłem z Wolfsburga. Reasumując, to było tak pół na pół, bo nie wiedziałem, jakie jest stanowisko klubu, a już chciałem odejść.

Przejście z wieku juniora do seniora to temat, który w Polsce często poruszamy. Chciałbym dowiedzieć się, jak to wyglądało z twojej perspektywy, gdy wróciłeś do Polski? W drużynach młodzieżowych Wolfsburga dobrze się prezentowałeś, strzelałeś bramki, zbierałeś dobre noty, a zanim wszedłeś na poziom seniorski, minęło sporo czasu.

– Myślę, że pod względem fizyczności na pewno jest to przeskok, z którym trzeba sobie poradzić. Jednak sądzę, że to też leży w kwestii zaufania trenera i tego, jak on nakazuje tobie grać – czy daje ci swobodę, czy szufladkuje cię do danego schematu, gdzie nie możesz pokazać pełni swoich umiejętności. Jeżeli chodzi o młodych zawodników, to trzeba dawać im więcej swobody i zaufania. Wiadomo, że młody chłopak od razu nie wejdzie do zespołu i nie będzie strzelał trzech bramek w każdym meczu. On będzie powoli się wdrażał i z meczu na mecz jego forma będzie rosła. Na tym to polega. A czy jest jakaś duża przepaść? No nie, bo widzimy sporą grupę młodych zawodników, którzy płynnie wchodzą do piłki seniorskiej. Widać, że dostają od trenerów swobodę i nie boją się pojedynków jeden na jeden, dryblingów.

Uważasz, że w tamtym czasie byłeś gotowy na grę w pierwszym składzie Wisły Płock? Brakowało zaufania do młodego zawodnika?

– Myślę, że tak. Jeżeli mam patrzeć na same treningi, jak się zachowywałem i jak grałem w drugiej drużynie, to myślę, że zasługiwałem na to, żeby trener dawał mi więcej szans i częściej na mnie stawiał. Ale widocznie on tego nie widział, albo nie chciał widzieć. Stało się, jak się stało. Myślę, że byłem na to gotowy i gdybym otrzymał większe zaufanie, mogłoby być inaczej. Ale rozumiem też trenera, bo nie każdemu można zaufać. Np. zaufał w pełni Arkadiuszowi Recy i teraz widzimy, jakie są tego efekty.

Jak to się stało, że w twoim piłkarskim CV znalazło się miejsce na taki klub jak SV Eichede?

– Do SV Eichede przechodziłem z Kotwicy Kołobrzeg. To był dla mnie fatalny okres. Drużyna prezentowała futbol defensywny i panował ogólny chaos na boisku. To nie był mój styl. Powiedziałem, że chcę odejść. Chciałem wrócić do Niemiec, nabrać sił i spróbować się w Regionallidze. A to nie jest słaba liga, występują tam drużyny rezerw klubów z Bundesligi. To mówi samo za siebie.

Jak byś określił poziom Regionalligi, czyli czwartego poziomu rozgrywkowego w Niemczech?

– Myślę, że Regionalliga to jest nasza pierwsza liga i top drugiej.

A jakbyś scharakteryzował klub, w którym grałeś? Można mówić o nim w kategoriach profesjonalizmu? Czy jest to spore nadużycie?

– Nadużycie, bo to był klub, który awansował do Regionalligi. Przyszedłem tam, żeby się pokazać i trochę pograć na tym poziomie. To nie jest wielki klub, lecz nie było tam też źle.

Paweł Łysiak (z prawej)

A jak wspominasz kadry młodzieżowe rocznika 1996?

– Bardzo dobrze, bo poznałem tam wielu chłopaków, którzy teraz dobrze sobie radzą. Rocznik 1996 był naprawdę dobry i nie ma co z tym dyskutować. Bartosz Kapustka, Kamil Dankowski, Oskar Zawada, Jan Bednarek, Mateusz Wdowiak. To była mocna ekipa. Szkoda, że nie wyszły nam el. do ME U-19. To była drużyna z potencjałem. Dlaczego nam nie wyszło? Nie wiem, ale bardzo dobrze wspominam ten czas. Fajnie się z nimi grało i spędzało czas.

Czy widziałeś już wtedy, który z tych zawodników może grać międzynarodowym poziomie?

– Mogę powiedzieć, że Bartek Dragowski miał charakter i naprawdę bardzo dobrze bronił. On jest z rocznika 1997, a jeździł z nami na zgrupowania i dobrze się prezentował. Biła od niego pewność siebie. Z kolei Janek Bednarek to był taki przywódca, kapitan, bardzo pracowity chłopak, charakterny. Wiedziałem, że będzie grał na dobrym poziomie, ale nie, że na miarę Southamptonu i Premier League. Tego się nie spodziewałem. Miłe zaskoczenie. Podobnie z Bartkiem Kapustką, który był dobry, ale nie sądziłem, że przejdzie do Leicester City. Fajnie, że im się udało. Ciężko pracowali, żeby to osiągać. I chwała im za to.

Dlaczego nie jesteś w tym samym miejscu, co wspomniani przed chwilą rówieśnicy?

– Każdy by powiedział, że brakło mu szczęścia. Jednak nie można mówić tylko o szczęściu. Czegoś mi zabrakło. Ale co to jest? Nie wiem. Może większego zaufania ze strony trenerów? Może popełniłem jakiś błąd, którego nie zauważyłem? Nie jestem w stanie powiedzieć, co poszło źle. Ja nie mam sobie nic do zarzucenia, jeżeli chodzi o zaangażowanie i profesjonalizm. Bo zawsze zachowywałem się jak profesjonalista i ciężko pracowałem. Widocznie nie było mi to pisane. Nie miałem na tyle szczęścia, a może i umiejętności, żeby się przebić. Przyjmuję to do siebie, byli lepsi ode mnie i dlatego grają wyżej. Jednak nadal pracuję na to, żeby grać na wyższym poziomie. Jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa. Myślę, że mój czas jeszcze nadejdzie.

Czy w tamtym czasie, gdy grałeś w Wolfsburgu i kadrach młodzieżowych Polski, czułeś się gorszy od rówieśników? Czy wręcz przeciwnie?

– Myślę, że byłem na podobnym poziomie. Nie mogłem sobie niczego zarzucić. Wiadomo, że w Niemczech był wysoki poziom, ale sobie radziłem. Swoją zawziętością i charakterem nadrabiałem techniczne aspekty. Myślę, że byłem na podobnym poziomie, co wymienieni.

Gdzie siebie widzisz za pięć lat?

– Za pięć lat? Będę miał wtedy 29 lat… Jeżeli chodzi o takie minimum – Ekstraklasa – ale liczę na coś więcej. Moim celem jest Ekstraklasa, bo jeszcze nie zadebiutowałem na tym poziomie, a takie miałem małe marzenie. Mam nadzieję, że w końcu się ziści.

ROZMAWIAŁ ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. Newspix, archiwum prywatne Pawła Łysiaka