„Boniek po finale mówił, że dawno nie było tak dobrego meczu. To była wymiana ciosów!”

Za co kochamy piłkę nożną? Przede wszystkim za emocje – odrabianie strat, strzelone gole w końcówkach meczów, niewykorzystywane stuprocentowe sytuacje bramkowe, słupki, poprzeczki, rzuty karne itd. Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” jest gwarantem wielkich emocji. Dzisiaj przybliżymy jedną z wielu historii, która to tylko potwierdzi.

„Boniek po finale mówił, że dawno nie było tak dobrego meczu. To była wymiana ciosów!”

MGUKS Pogoń Zduńska Wola w 2017 roku dotarł do wielkiego finału Turnieju na Stadion Narodowy w kategorii U-12 chłopców, nie przegrywając żadnego meczu po drodze! Ostatnie starcie z SP 45 Wrocław obfitowało w zwroty akcji, zmarnowane szanse, a na końcu doszło do serii „jedenastek”, z której zwycięsko wyszła ekipa z województwa dolnośląskiego.

Porozmawialiśmy z trenerem drużyny pokonanych, a zarazem autorem książek motywacyjnych w formie opowiadań dla dzieci, Markiem Lorencem, aby dowiedzieć się, jakie uczucia i emocje towarzyszą zespołom, które ostatecznie nie sięgają po końcowy triumf w Turnieju.

Na początku niech trener opowie o drużynie, która doszła do wielkiego finału Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Co to była za ekipa?

– Ta drużyna, która zagrała w wielkim finale na Stadionie Narodowym w 2017 roku, miała już doświadczenie sprzed dwóch lat w kategorii U-10. W cuglach wygrali etap wojewódzki. Jako ciekawostkę można dodać, że podczas finałów ogólnopolskich dopisało im szczęście w fazie grupowej. Po dwóch pierwszych zwycięstwach wydawało się, że awansują do fazy ćwierćfinałowej. Okazało się jednak, że ostatnie starcie przegrali 1:4. To trochę skomplikowało sprawę, bo w tamtym momencie wszystko wskazywało na to, że trzy drużyny w grupie będą miały po sześć punktów. Na nasze szczęście zespół, który zamykał tabelę – nam pomógł. Przegrywali swój ostatni mecz dwoma bramkami i raczej wszystko wskazywało na to, że tak zostanie, ale w ostatnich dwóch minutach spotkania odrobili straty, doprowadzając do remisu. Dzięki takiemu obrotowi spraw, tylko dwa zespoły zostały z sześcioma oczkami, my i drużyna z Kostrzyna. Później wygraliśmy mecz ćwierćfinałowy. Z kolei w półfinale przegraliśmy, ale wyszliśmy zwycięsko w meczu o 3. miejsce. Reasumując, ten zespół przystępował do Turnieju w 2017 roku z dużym doświadczeniem i ograniem. To miało znaczenie. Aczkolwiek należy zaznaczyć, że zmieniliśmy nieco skład. Bo trzech zawodników, którzy grali w kategorii U-10, zostało zastąpionych innymi. To się sprawdziło, bo zajęliśmy drugie miejsce.

Ilu zawodników zagrało w obu tych edycjach?

– W 2015 roku mogło grać dwunastu chłopców. Z kolei dwa lata później kadry były już dziesięcioosobowe. Jednak gdyby tak policzyć tych, którzy zagrali na obu Turniejach… wyjdzie nam ośmiu. Tylko dwóch innych zawodników dołączyłem do drużyny. Zrezygnowałem z podstawowego obrońcy i napastnika, który był królem strzelców w 2015 roku. Ośmiu chłopców miało już doświadczenie i można powiedzieć, że czekali na ten Turniej. Chcieli zaistnieć i zagrać na Stadionie Narodowym. Przed wyjazdem trochę się śmialiśmy, że nie jedziemy do Warszawy z takim celem, żeby wygrać ten Turniej, ale koniecznie chcieliśmy zagrać na Narodowym. Udało się spełnić to marzenie, ale trzeba przyznać, że po drodze mieliśmy sporo szczęścia.

Trener zrezygnował z dwóch zawodników z innych przyczyn niż zdrowotnych?

– Z przyczyn sportowych. Po prostu tamta dwójka nie rozwinęła się przez dwa lata tak, jak inni. Efekt był taki, że przegrali rywalizację sportową. To nie było spowodowane żadną kontuzją czy innymi problemami. Po prostu wybrałem innych chłopców. I nie mogę tego żałować, bo się sprawdzili. My nie przegraliśmy żadnego meczu na etapie wojewódzkim i ogólnopolskim. Doznaliśmy porażki dopiero w finale po rzutach karnych, ale w podstawowym czasie gry był remis 1:1.

Czyli przez etap wojewódzki przeszliście bez większych problemów?

– To już są 12-latkowie, większość spotkań na tym etapie można określić słowem „spacerek”, bo wygrywaliśmy wysoko i zdecydowanie. Nie było wątpliwości, co do tego, kto będzie lepszy. Natomiast w ćwierćfinale mierzyliśmy się z UKS-em SMS-em Łódź. Mieliśmy w tym meczu dużo szczęścia. Co prawda prowadziliśmy w tym starciu 1:0, a rywale doprowadzili do remisu 1:1 i w rzutach karnych mieli decydującą „jedenastkę”. Gdyby to wykorzystali, awansowaliby dalej. Jednak nie udała im się ta sztuka, a w dodatkowej serii strzałów, to my okazaliśmy się lepsi. Śmiem twierdzić, że gdyby UKS SMS Łódź awansował na etap ogólnopolski, to też mógłby zaistnieć. To była bardzo mocna ekipa. Jednak szczęście było po naszej stronie. Nasz bramkarz, Przemysław Kowalczyk, dokonywał cudów w bramce. Decydującego karnego wybronił w sposób kapitalny. To była parada turnieju! Rzadko tak się broni karne. Zazwyczaj jest tak, że to strzelec popełnia błąd i źle uderza. W tym przypadku Przemek popisał się fenomenalną interwencją i awansowaliśmy dalej.

A jak wyglądała już sama droga na Stadion Narodowy? 

– Na etapie ogólnopolskim nie było już tak łatwo. Tam były wyniki na styku – 3:2, 2:1, 1:0. Nie ukrywam, że mój zespół miał mało krytycznych momentów. Cały czas parł do przodu, przepychał się łokciami. Może nie wygrywał po 4:0, bo w  ćwierćfinale z Płockiem było 1:0, a w półfinale 0:0 z UKS AP Reissa Poznań. Awansowaliśmy do wielkiego finału za sprawą rzutów karnych, choć w samym meczu wyglądaliśmy bardzo dobrze. To była mocna ekipa. Teraz widzimy tego efekty, bo część chłopców poszła w Polskę, nie zostali u nas, tylko rozwijają się w ekstraklasowych akademiach i szykują się na poważne granie.

Z jakimi nastrojami jechaliście do Warszawy? 

– Turniej „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” z 2015 roku został przyjęty z niezadowoleniem. Czuliśmy, że „to tylko trzecie miejsce”. Powiedziałem wtedy, że stworzę system, który będzie nas prowadził jak najwyżej. Nie każdy się z tym systemem zgadza, bo selekcjonerów jest zawsze wielu. Jednak jechaliśmy do Warszawy z nastawieniem, żeby zajść jak najwyżej. Nie powiem, że graliśmy w ten sposób, bo musieliśmy to wygrać. Ale jeżeli mierzymy się z przedstawicielami takich szkółek jak Wisła Płock, Śląsk Wrocław, Pogoń Szczecin czy AP Reissa Poznań – to trudno stawiać się w roli faworyta w starciach z nimi. Liczyliśmy na dużo przed Turniejem i sporo osiągnęliśmy. Nie powiem, że jechaliśmy po przygodę, zobaczyć, jak to będzie. Udaliśmy się do Warszawy, aby osiągnąć jak najlepszy wynik i przede wszystkim zagrać na Narodowym. A po samym Turnieju był niedosyt, bo przegraliśmy w rzutach karnych. Jednak po roku ten wynik został doceniony. Zagraliśmy świetny mecz na Stadionie Narodowym. Prezes PZPN-u, Zbigniew Boniek po tym finale mówił, że dawno nie było tak dobrego meczu finałowego. To była wymiana ciosów między nami, a Wrocławiem, ale nie jechaliśmy tam jako „kopciuszek”. Chcieliśmy coś osiągnąć. Tym bardziej, że mieliśmy zawodników, o których pytały już różne kluby. Skauting już się na tym etapie zaczyna i nasi gracze byli w centrum zainteresowania, jeździli też na Letnią Akademię Młodych Orłów.

Jak wyglądał wieczór poprzedzający finał na Stadionie Narodowym?

– Mieliśmy taki zwyczaj, że przed każdym meczem zbieraliśmy całą ekipą i oglądaliśmy naszego najbliższego rywala. Nagrywaliśmy starcia naszych kolejnych przeciwników. Oglądaliśmy drużynę z Płocka, AP Reissa Poznań i wiedzieliśmy, jakie są ich mocne, słabe punkty i na co mamy uważać. Jednak przed meczem finałowym już tej analizy nie robiliśmy, bo SP 45 Wrocław pokonaliśmy 2:1 w grupie. Znaliśmy ten zespół. Można powiedzieć, że przegraliśmy swoją własną bronią (śmiech). Bo to oni nas podglądali. Wiedzieli, jak strzelaliśmy rzuty karne z AP Reissa. Największym problemem dla nas, jak i dla Wrocławia, były przedłużające się finały u dziewczyn. Wyszliśmy z szatni, odprawa, zrobiliśmy rozgrzewkę. Byliśmy gotowi na mecz, a okazało się, że będziemy grać za 30 minut. Zatem podawaliśmy piłki gdzieś z boku. Gdy wydawało się, że zaraz będziemy zaczynać, to przedłużyło się o kolejne pięć minut. To sprawiło nam problem. Jednak na pewno nie zadecydowało to o końcowym wyniku, bo zespół z Wrocławia był w takiej samej sytuacji. Jednak wśród chłopców nie zauważyłem nadmiernej tremy. Nie było tak, że oni nie chcieli wyjść na boisko. Wręcz przeciwnie, bardzo chcieli grać i coś osiągnąć. Jedyne, z czym musieli się zderzyć, a co nie musiało im się podobać – były moje słowa: „każdy zmusi zagrać na Stadionie Narodowym”. Każdy z chłopców, który pojechał do Warszawy, wywalczył sobie ciężką pracą ten występ. Ja nie jestem trenerem, który w ostatnim momencie Turnieju pozbawiłby możliwości gry na Stadionie Narodowym, bo ważniejszy jest wynik. Zatem każdy zagrał minimum po 2-3 minuty. Mieliśmy taki system, że nasi rezerwowi pojawiali się na boisku co trzy minuty, ale był jeden chłopiec, który przebywał na murawie przez dwie minuty. Reasumując, nie było widać stresu i lęku przed meczem na Stadionie Narodowym. Była duma i radość. To są już 12-latkowie i oni już inaczej patrzą na to wszystko. Entuzjazm i radość z futbolu była duża. Mieliśmy w drużynie jednego „śmieszka”, który wszystkich zabawiał. To był taki mały cwaniak, który chciał się pokazać i to zrobił, bo zdobył gola na Narodowym.

Wiele osób, które obserwują ten Turniej z bliska, mówi że w meczach finałowych zawodnicy i zawodniczki pokazują 50% swoich umiejętności. To jest spowodowane tym, że jest to duży stres, emocje i to ma ogromny wpływ na dyspozycje małych piłkarzy i piłkarek. Czy trener zauważył to po swoim zespole?

– Nie, nie przegraliśmy przez stres. Jeśli mamy rozłożyć tę porażkę na czynniki pierwsze pod względem sportowym, to jeden z nich biorę na siebie, ponieważ nie przewidziałem, że drużyna z Wrocławia będzie podpatrywała jak strzelamy karne. Wcześniej wygrywaliśmy z UKS-em SMS-em Łódź na etapie wojewódzkim po serii „jedenastek”, a przed wejściem do wielkiego finału wyeliminowaliśmy AP Reissa również przez rzuty karne. Wykonywaliśmy ten stały fragment gry w taki sam sposób. Brak doświadczenia i przewidywania spowodował, że wrocławianie mieli łatwiej. Ich bramkarz szedł w ciemno. Wiedział, jak będziemy strzelać. Mogłem zmienić kolejność strzelających albo wykonawców, ale nie zrobiłem tego. Z kolei drugi czynnik był taki, że nasi obrońcy byli takimi „bulterierami”, atakowali każdą piłkę. Przecinali ataki przeciwników i z tego mieliśmy kontrataki. Z kolei w finale byli nieco cofnięci. Chociaż ich podkręcałem i zachęcałem, oni chcieli grać na większej asekuracji. Zabrakło nam w finale tego, z czego żyliśmy wcześniej – przechwytu i szybkiej kontry. Z drugiej strony, przecież zabrakło nam niewiele, bo mecz zakończył się wynikiem 1:1, trafiliśmy w słupek i poprzeczkę. Do tego też była tak sytuacja, gdzie chłopak minął się z piłką metr przed bramką. Odrobina szczęścia i mogłoby to się skończyć inaczej, ale i tak jestem dumny z chłopaków. Nie powiedziałbym, że jest to czyjaś wina. Nikt nie jest winny, zremisowaliśmy i przegraliśmy w rzutach karnych. Będę to pamiętał do końca życia. Martwi trochę ich smutek, bo chłopcy się nie uśmiechnęli na zdjęciach po meczu, gdy odbierali nagrody, czy gdy siedzieli na trybunach. Dopiero po roku dotarło do nich, co zrobili. Bo zrobili naprawdę dużo. To było wielkie wydarzenie.

Jak wyglądała podróż do domu? Cisza w autobusie? W głowach siedziała ta porażka?

– Tak, siedziała w głowach. Rodzice robili wszystko, żeby ich rozbudzić, ale bezskutecznie (śmiech). Oni chcieli to wygrać. Nie dało się ich przekonać, że to jest dobry wynik. W sumie nie można się im dziwić, kroczyli od zwycięstwa do zwycięstwa. W fazie pucharowej nie stracili gola, a w finale przegrali po rzutach karnych. Po końcowym gwizdku zbierałem ich z boiska, żeby pokazali, że są dorosłymi facetami – trzeba wstać i z dumą przyjąć to na klatę. Jednak nie przynosiło to efektów. Dziecko jest prawdziwe w swoich emocjach, musiało wypłakać się w murawę, albo kopnąć słupek lub butelkę. Dorosły piłkarz, gdy przegra finał, musi podnieść głowę i pokazać swoją dumę, pewność siebie. Dziecko takie nie jest. Byli na siebie źli – jeden na drugiego. Zrzucali na siebie winę. A ja starałem się pozbierać ich z boiska, wybielić winowajców w oczach chłopców. Przeżyli to. Po kilku dniach przyjechała telewizja, żeby zrobić z nimi wywiad. Siedzieli naburmuszeni, jakby przegrali trzy mecze z rzędu po 0:10 (śmiech). Teraz można się z tego śmiać, ale z drugiej strony – to też była fajna nauka i doświadczenie dla trenerów.

A trenerowi emocje się mocno udzieliły? Trener Łukasz Walczak, który też prowadził zespół na Stadionie Narodowym wspominał, że sam czuł stres i towarzyszyły mu wielkie emocje.

– Nie, mnie się nie udzieliły. Miałem już wtedy spore doświadczenie i wiedziałem, że nie mogę za wiele pomoc zespołowi. Specyfika meczu na Narodowym jest wyjątkowa. Nasz finał komentował Mateusz Borek, gdy on mówił, to nagłośnienie jest tam takie, że nie można zbyt wiele przekazać zespołowi, bo nic nie słychać. Jedynie można było krzyczeć: „dawaj!”, „do przodu!”, „możecie!”. Nie było z mojej strony poważniejszych wskazówek i entuzjazmu. Wiedziałem, że to chłopcy muszą sobie z tym poradzić. W środku przeżywałem więc, a na zewnątrz okazywałem spokój. Dużo zrobiliśmy, żeby być w tym miejscu i chciałem, żeby grali tak, jak im to nakreśliłem. Zrobili to! Zremisowaliśmy 1:1, zabrakło niewiele.

Rozumiem, że z przebiegu meczu i postawy chłopaków jest trener zadowolony?

– Tak, jestem zadowolony. Jednego nie przewidzieliśmy jednak – nie mieliśmy swojej szatni. Zawsze przed meczami robiliśmy motywujące odprawy i to nam uciekło. Po tych odprawach zespół wychodził nabuzowany. Mieliśmy też swoje charakterystyczne okrzyki (śmiech). Jednak gdy w szatni były dwa zespoły, nasza odprawa musiała się odbyć w łazience (śmiech), ale to tak tylko na marginesie. Taka drobna uwaga, która ma znaczenie, a może nie. Zawsze będę powtarzał, że my zagraliśmy dobry finał. Łut szczęścia spowodował, że SP 45 Wrocław wygrała ten mecz. Ale równie dobrze w tych samych okolicznościach to my mogliśmy wygrać.

Gdy wróciliście do Zduńskiej Woli, byliście witani jak mistrzowie?

– Byliśmy przywitani w fajny sposób, ale u chłopców nie było widać entuzjazmu. Byli bardzo prawdziwi. Ja wiedziałem, że zrobiliśmy coś dużego, a oni jeszcze nie byli tego świadomi. Kilku znajomych podeszło do mnie i mówiło, że jestem specjalistą od tego Turnieju (śmiech). Wcześniej zająłem trzecie miejsce, a teraz drugie. Ja trochę wchodząc w nastrój chłopców odpowiedziałem: „szkoda, trochę zabrakło”. A jeden z trenerów rzekł do mnie: „Marek, jeżeli ktoś w przeciągu 20 lat zagra na Stadionie Narodowym ze Zduńskiej Woli, to będzie mega sukces. A ty raz byłeś trzeci, a teraz drugi”. Czułem w środku, że zrobiliśmy coś dużego, ale nie mogłem tego im od razu pokazać, gdy przeżywali porażkę.

W późniejszym czasie często wracali do tego Turnieju? Analizowali, dyskutowali o meczu finałowym?

– Nie, u 12-latka to się jedno kończy, a drugie zaczyna. Bardziej rodzice analizowali ten Turniej i mówili, że można było to zrobić tak, albo tak. Przytoczę taką jedną historię, mam nadzieję, że się rodzic nie obrazi, ale mile to wspominam, gdy na jednej z imprez okolicznościowych, zebrali się rodzice i rozmawiali o Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. I jednemu z rodziców popłynęły łzy wzruszenia, bo nigdy nie przeżył takich emocji, jakie są na tym Turnieju. To fajna rzecz, że ktoś tak emocjonalnie wspomina i docenia ten sukces.

Jak potoczyły się drogi zawodników, którzy wystąpili na Turnieju?

– Miałem w drużynie kilku chłopaków wypożyczonych z drużyny rocznikowo starszej. Ponieważ byli na tyle utalentowani, że grając ze starszymi, radzili sobie w lidze. Maksymilian Stangret był dwukrotnie przeze mnie wypożyczony od trenera Jacka Chojniaka, a dzisiaj występuje w akademii Legii Warszawa. Kajetan Radomski, Filip Woźniak i Adrian Filipiak są w Rakowie Częstochowa. Czterech zawodników trafiło do akademii ekstraklasowych. To naprawdę dużo. Jeżeli chociaż jeden przebije się do Ekstraklasy, będziemy czuli wielką satysfakcję, że ktoś taki grał i trenował u nas.

Co najbardziej trenerowi utknęło w pamięci, jeżeli chodzi o Turniej?

– Do Warszawy pojechało dziesięciu chłopców i jeden z nich miał ciężki okres na tym Turnieju. Był debiutantem, nogi mu się lekko trzęsły i miał pewne obawy. Miał grać na obronie, ale to jest pozycja bardzo odpowiedzialna. A gdy pojawiał się w defensywie, to popełniał „klopsy”. Dlatego wchodził do ataku na dwie minuty. Jego zadaniem było zmieniać Maksa Stangreta, aby ten odpoczął, bo mocno walczył i wiele biegał – stosował wysoki pressing. W meczu grupowym z SP 45 Wrocław powiedziałem do tego chłopaka: „Szymon, dawaj na boisko i strzelaj na 2:0, to będzie już po meczu!”. Chłopak wszedł na boisko i po 30 sekundach załadował gola (śmiech). Miał swoją chwilę chwały. Pojawił się moment rewelacyjny, gdzie wydarzyło się coś niesamowitego dla niego, choć nie był to najlepszy Turniej w jego wykonaniu. Druga ciekawostka: w meczach ćwierćfinałowym i półfinałowym nie doprowadziliśmy rywali pod bramkę. Oni nie oddawali żadnych strzałów. Przecinaliśmy prawie wszystko. Rodzicom mówiłem, że jeśli przegramy, to tylko przez błąd indywidualny, a nie przez to, że jesteśmy słabsi. I nasz obrońca popełnił fatalny błąd, gdzie efekt był taki, że nasz rywal minął bramkarza i miał pustą bramkę. Mieliśmy szczęście, bo chłopak z Poznania nie wykorzystał tej stuprocentowej sytuacji, a po chwili zakończył się mecz i były rzuty karne. My w tym meczu dominowaliśmy, mieliśmy mnóstwo sytuacji bramkowych, ale ta jedna akcja mogła być decydująca. Na szczęście dla nas, taka nie była.

A, przypomniała mi się jeszcze jedna rzecz! Kuba Jendryka był u nas jedynym przedstawicielem rocznika 2006 na XVII edycji Turnieju. Rok później Kuba pojechał etap ogólnopolski z rocznikiem 2006. Co ciekawe, jego zdjęcie znajdowało się w oficjalnym programie turniejowym. Jako jedyny z naszej ekipy mógł pojechać na kolejną edycję. Żaden z rocznika 2005 nie załapał się na zdjęcie. To wyglądało tak, jakby osoba, która robiła ten program, wiedziała, że Kuba jest z rocznika 2006 i pojawi się na na tym Turnieju. Chyba wiedzieli, że na ten Turniej przyjedzie (śmiech). Kuba był liderem drużyny i zajęli szóste miejsce.

Dlaczego warto wziąć udział Turnieju “Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Ten Turniej już od poziomu wojewódzkiego pozwala przeżyć coś innego. Jest tak dobrze opakowany, że dzieci wychodzące tam, czują się jakby grali w rozgrywkach olbrzymiej rangi. Turniej “Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” jest ogólnopolski, ale gdy jedziesz do Warszawy, masz wrażenie, że są to mistrzostwa świata. Bo tutaj dzieją się cuda – hotele, transporty, goście honorowi. Odczułem, że jest to coś wielkiego. To była fenomenalna przygoda. To jest coś niewiarygodnego.

ROZMAWIAŁ ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI

Fot. Witold Stępień/Facebook, archiwum prywatne rodziców zawodników