Piłkarskie dzieciństwo: Łukasz Hanzel

W dzieciństwie musiał mierzyć się z zawodnikami, którzy byli od niego o kilka lat starsi, szybko też trafił do piłki seniorskiej. Łukasz Hanzel był kolejnym wychowankiem Beskidu Skoczów, któremu udało się zadebiutować na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w kraju. Jak były zawodnik Zagłębia Lubin czy Ruchu Chorzów wspomina swoje początki z piłką?

Piłkarskie dzieciństwo: Łukasz Hanzel

Od czego zaczęła się pana futbolowa przygoda?

– Odkąd pamiętam, to mój tata zawsze grał w piłkę. Może nie zawodowo, ale na szczeblu lokalnym. Zabierał nas na mecze i od tego się zaczęło. Zakochałem się w tej dyscyplinie i nie wyobrażałem sobie, żebym zostać w życiu kimś innym niż piłkarzem.

Urodził się pan w Cieszynie, ale karierę rozpoczął pan w Pogórzu?

– Tak. Od dzieciństwa mieszkam w Pogórzu i tutaj zacząłem swoją przygodę z piłką. Od 8. do 13. roku życia grałem w LKS-ie, a potem przeniosłem się do Beskidu Skoczów.

Zetknął się pan w tamtym okresie z trenerami, którzy mieli jakiś pomysł na szkolenie dzieciaków?

– Na pierwszy trening, który pamiętam, przyszło ze 30 chłopaków. Trener rzucił piłkę i rozegraliśmy mecz. Było to bardziej na zasadzie, żeby zachęcić chłopaków do uczęszczania na treningi, bo nie było wcześniej w klubie drużyn młodzieżowych. Nie było też tak, jak jest teraz, że chłopcy z jednego rocznika mierzyli się między sobą, tylko chłopak z drugiej klasy podstawówki grał z tym z… ósmej (śmiech). Tak to kiedyś wyglądało. Trzeba było sobie radzić. Czasem, gdy nie było szans w meczu, trener mówił: dzisiaj twoim zadaniem jest założenie dwóch „siatek” przeciwnikowi, bo widział, że fizycznie nie ma z nim szans. Był to fajny szkoleniowiec, w przeszłości związany z Górnikiem Zabrze – Joachim Szlosarek. Był dwukrotnym mistrzem Polski. Został w klubie zatrudniony na rok i pamiętam, że treningi z nim bardzo dużo nam dały.

Zaczął was trochę uczyć piłki?

– Był pierwszą osobą, która pokazała nam jej szczegóły. Wcześniej przychodziło się głównie pograć w piłkę, nikt nie zwracał uwagi na to czy poprawnie wykonujemy zwody.

Czym się pan wyróżniał na boisku w dzieciństwie?

– Nie miałem problemu z grą obiema nogami i dysponowałem dobrą techniką. Za dziecka nie grzeszyłem wzrostem, byłem raczej jednym z mniejszych zawodników, dopiero później trochę podrosłem i teraz mam 180 centymetrów wzrostu. Miałem kolegę, który był w trampkarzach najwyższy, a ostatnio się spotkaliśmy i jest dużo mniejszy ode mnie. Trzeba pamiętać u dzieci, że wzrost nie jest najważniejszy.

Kto był pana piłkarskim idolem?

– Moim ulubionym piłkarzem był Ronaldo. Pamiętam jeszcze, jak grał w PSV Eindhoven, później przeszedł do Barcelony i już w ogóle się w nim zakochałem, bo od zawsze „Blaugrana” była moim ulubionym klubem. Pozostały idolami byli Diego Maradona, Rivaldo czy Ronaldinho.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w tamtym okresie?

– Pierwszym marzeniem było, żeby zagrać w Ekstraklasie. Wiadomo, że w tamtym czasie Beskid Skoczów był od nas dużo mocniejszy, jeżeli chodzi o młodzieżowe zespoły. Kiedy zacząłem się wyróżniać w Pogórzu, to trener Krzysztof Sorna sprawdził mnie do Beskidu. Jako 15-latkowie graliśmy już w IV lidze, więc dla nas było to super doświadczenie.

Czyli ominęła pana piłka juniorska?

– Właściwie tak. W juniorach graliśmy może przez dwa lata i to w młodszych.

Uważa pan, że było to dla pana korzystne, że od razu trafił pan do piłki seniorskiej?

– Myślę, że było to dla nas bardzo dobre. Dla 15-latka, który nie brylował warunkami fizycznymi, ale miał dobrą technikę, takie zdarzenie z IV ligą czy okręgówką, gdzie gra się przeciwko większym przeciwnikom, dla takiego młodzieńca jest dużym przeskokiem. Dużo mi to dało, bo w wieku 19 lat miałem za sobą cztery sezony w seniorach.

Jak pan wspomina swoje początki w dorosłej szatni?

– Wiąże się z tym kilka zabawnych historii. Może nie mówiłem „dzień dobry” starszym zawodnikom, ale wiadomo, że człowiek był trochę onieśmielony. Starsi piłkarze pozwalali, żeby przejść na ty, ale był dystans z początku. Noszenie piłek czy bramek było normalnością, gdyby któryś z młodych się zbuntował, byłby skasowany już na początku. Może lepiej, że teraz więcej młodych zawodników ma szansę dostać się gdzieś wyżej, ale z drugiej strony – taka szkoła życia niektórym się przydawała.

Skoro zaczął pan temat szkoły, to nauka i oceny były dla pana ważne?

– Bardzo ważne. Rodzice przykładali do tego dużą wagę, ale ja nie miałem żadnych problemów z nauką. Szkołę podstawową przeszedłem praktycznie bez żadnej czwórki, potem te oceny były trochę słabsze, ale zawsze starałem się trzymać dosyć wysoką średnią. Mama mówiła mi, że nie wiadomo, co będzie, czy będę kiedyś grał w piłkę.

Miał pan plan awaryjny na życie, gdyby nie udało się panu zostać piłkarzem?

– Odchodziłem z Beskidu Skoczów po maturze i chciałem iść na studia do Katowic, by tam zaczepić się w jakimś klubie. Pojawiła się wtedy szansa w Rozwoju Katowice i tak to się wszystko potoczyło, że nie poszedłem na studia, a zacząłem grać w III lidze. Dzięki temu udało mi się potem trafić do Zagłębia Lubin. Studiów nie udało mi się dokończyć, ale coś udało mi się z nich wynieść, bo poznałem tam żonę (śmiech).

Gdy grał pan w Pogórzu, braliście udział w różnych turniejach młodzieżowych czy to nie było jeszcze takie powszechne?

– Raczej nie było wielu turniejów. Przychodzi mi do głowy, że pojechaliśmy do Zabrza na turniej im. Ernesta Pohla. Wybrano mnie wtedy MVP całych zawodów, a rok wcześniej tę statuetkę otrzymał Łukasz Piszczek.

Nie było m.in. Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”.

– Z tą inicjatywą miałem styczność już jako rodzic. Moje dzieci brały udział w tegorocznej edycji, która została odwołana. Szkoda, bo udało im się awansować z finałów powiatowych na szczebel wojewódzki i mogliby zagrać na Stadionie Śląskim.

Trenerzy liczyli na to, że uda się panu zajść tak daleko?

– Ciężko powiedzieć. Mieliśmy przykłady, jak zawodnicy z klubu, np. Sebastian Olszar, Irek Jeleń czy Adrian Sikora, którzy przewinęli się przez Beskid. Irek Jeleń grał wtedy w seniorach, a ja w trampkarzach i widziałem go czasem na treningach. To dawało do myślenia, że z tego klubu też można wypłynąć wyżej, co mi się faktycznie udało.

Co by pan wskazał jako najszczęśliwszy moment w pana karierze?

– Nie mam chyba takiego. Na pewno dobrze zapamiętałem debiut w Ekstraklasie. Wszedłem na ostatnie pięć minut w meczu z Dyskobolią Grodzisk Mazowiecki. Krótki występ, ale to zapada w pamięć. Każda bramka na tym poziomie cieszyła. Zawsze piłka nożna sprawiała mi radość i ciągle sprawia. Każde wyjście na trening jest szczęśliwym momentem, bo był taki okres, że miałem pękniętą kość strzałkową i nie mogłem trenować.

Jest pan zadowolony ze swojej kariery?

– Myślę, że tak. Jako chłopak z powiatu cieszyńskiego, z którego z mojego rocznika nikomu nie udało się przedostać wyżej, może poza Damianem Szczęsnym, mogę być ze swojej kariery zadowolony.

Dzisiaj gra pan w Goczałkowicach?

– Owszem. Awansowaliśmy do III ligi, mamy super warunki, bo Łukasz Piszczek angażuje się w klub. To jest idealny przykład, jak można dbać o swój lokalny futbol. Łukasz coś przebąkiwał, że za rok tu wróci, ale zobaczymy. Byłoby to dosyć duże wzmocnienie (śmiech).

Potem już tylko awans na szczebel centralny i Ekstraklasa…

– Nie wiem, jaki mają w klubie plan – na ten moment musimy się utrzymać. Zespół jeszcze niedawno grał w okręgówce. Zaczęliśmy sezon od porażki z Kluczborkiem, ale teraz wygraliśmy 3:0 z Piastem Żmigród. W sobotę gramy z rezerwami Zagłębia Lubin, więc miło będzie wrócić do miejsca, w którym spędziłem sześć lat.

Ma już pan pomysł na „życie po życiu”?

– Dopóki będę mógł grać w piłkę, to chcę to robić, ale przymierzałem się też do trenerki i mam już kurs UEFA B, a w planach zdobycie licencji UEFA A. Będę chciał zostać przy piłce, bo jestem z nią związany przez całe życie.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix