Piłkarskie dzieciństwo: Sebastian Steblecki

Jego tata był znanym hokeistą, on sam wybrał jednak grę w piłką nożną. Rozpoczynał w Krakowie, ale nie w Wiśle, Hutniku, Cracovii czy Prądniczance – tylko w Armaturze. Jak wspomina ten okres? Kto był jego piłkarskim idolem? Dlaczego na turnieju w Mediolanie przegrali wszystkie swoje spotkania, tracąc w nich dziesięć lub więcej goli? Sebastian Steblecki wspomina swoje początki z futbolem.

Piłkarskie dzieciństwo: Sebastian Steblecki

Swoją przygodę z piłką rozpoczął pan w Armaturze Kraków?

– Tak, to osiedlowy klub, który znajduje się na osiedlu Kurdwanów, na którym się wychowywałem. Moja przygoda z Armaturą zaczęła się w ten sposób, że miałem sąsiada, który o niej wspomniał. Pamiętam do dziś, że mając już 5-6 lat kopałem piłkę pod blokiem. On mieszkał kilka klatek dalej, był trochę starszy ode mnie i czasami graliśmy ze sobą. Kiedyś rozmawialiśmy, wspomniał o Armaturze i jakoś tak wyszło, że podsunąłem ten pomysł mojemu tacie.

Ktoś w pana rodzinie był związany z futbolem?

– Nie, ale mój tata był znanym hokeistą (Roman Steblecki, dwukrotny król strzelców I ligi, uczestnik Igrzysk Olimpijskich w Calgary oraz dziewięciu mistrzostw globu – dop. red.) i miał bardzo bogatą karierę.

Nie namawiał pana właśnie na ten sport?

– Oczywiście, temat hokeja gdzieś się przewijał. Dał mi wolną rękę. Byłem na kilku zajęciach hokejowych, zdarzało mi się zakładać łyżwy na początku mojej przygody ze sportem, natomiast można powiedzieć, że hokej w tamtym czasie, a nawet dalej tak jest, to raczej niszowa dyscyplina.

Jakie warunki zastał pan w Armaturze? Można było je porównywać do czołowych krakowskich ośrodków?

– To była osiedlowa szkółka. Praktycznie każdy się z każdym znał. Jeżeli chodzi o warunki, to nie mogę powiedzieć, że czegokolwiek tam brakowało, ale nie była to też wypasiona akademia z ogromnymi możliwościami. To, co było potrzebne do rozpoczęcia przygody z piłką, mieliśmy zagwarantowane. Były też różne wyjazdy i obozy – raz byliśmy chyba nawet na turnieju w Austrii. Dobrze wspominam tamten czas. To był taki okres, gdy to wszystko się rozpoczęło. Spędziłem w Armaturze bodajże pięć lat i dużo się w tym czasie nauczyłem.

Z Armatury przeszedł pan do Cracovii. 

– Mój tata, któregoś dnia, wziął mnie na rozmowę, miałem za sobą już kilka udanych sezonów w Armaturze i zapytał się mnie, czy piłka sprawia mi taką przyjemność, że chciałbym trenować ją na poważnie, jak do tego wszystkiego podchodzę. Odpowiedziałem mu, że jest to moja największa pasja, hobby i wszystko, co mam. Uświadomił mnie, że jeżeli chciałbym coś fajnego kiedyś osiągnąć w piłce, prędzej czy później będę musiał zmienić klub, żeby dalej się rozwijać. Musiało to w pewnym momencie przejść z poziomu zabawy w coś konkretniejszego.

Wtedy w Krakowie liczyły się Wisła, Hutnik i Cracovia, ale dla mnie było oczywistą sprawą, że mając w domu tatę, który przez wiele lat grał w hokejowej drużyny „Pasów” – chodziłem na jego mecze, a on później zabierał mnie na stadion piłkarski – wybiorę Cracovię.

Tata przedzwonił do trenera mojego rocznika, czy jest jakaś szansa, żeby się spróbować. Miałem być na kilku treningach, które miały sprawdzić moją przydatność do zespołu, ale już po pierwszych czy drugich zajęciach tata dał sygnał, że jeżeli jestem zainteresowany, to mogę dołączyć do drużyny.

Od początku występował pan z przodu?

– Tak. Występowałem na wszystkich ofensywnych pozycjach, a w czasach trampkarskich byłem typowym napastnikiem. Wtedy jeszcze warunki fizyczne nie odgrywały tak dużej roli, więc nie musiałem być typem szybkościowca, żeby strzelać gole. Z biegiem lat grałem coraz bliżej środka.

Kto był pana piłkarskim idolem?

– Było kilku, których próbowałem naśladować. Moim pierwszym idolem był Rivaldo, a było to pokłosie tego, że dostałem jego koszulkę, a tata zabrał mnie na mecz Wisły Kraków z Barceloną. Skończyło się 4:3 dla gości, po boisku biegali znakomici piłkarze, m.in Patrick Kluivert, Marc Overmars czy właśnie Rivaldo. Potem uwielbiałem patrzeć na grę Ronaldinho.

Chodził pan z tatą na mecze Cracovii. Ma pan takie jedno spotkanie, które z różnych względów wspomina pan szczególnie?

– Nie pamiętam, jaka to była klasa rozgrywkowa, ale myślę, że II lub III liga, to był jeden z moich pierwszych meczów na stadionie. Przeciwnikiem była wtedy Korona Kielce. Już sobie nie przypomnę, jaki był wynik, ale pamiętam tę atmosferę. Jeszcze na starym stadionie, pachniało grillowanymi kiełbaskami. Mam przed oczami jak kibice rzucali serpentyny na boisko. To był inny klimat kibicowski niż dzisiaj. Teraz jest raczej dostojnie i bardziej elegancko.

Jakie było pana piłkarskie marzenie?

– Chyba dla każdego młodego piłkarza najważniejszą kwestią jest zagranie w seniorskiej drużynie klubu, w którym się występuje. Jak chodziłem na treningi młodzieżowych drużyn Cracovii, większość chłopaków miała taką ambicję. Tym bardziej, że później podawaliśmy piłki na meczach, a piłkarze, którzy biegali po boisku, byli naszymi „namacalnymi idolami”. Zbijali z nami piątki, mogliśmy im powiedzieć „dzień dobry”. Oni odpowiadali „siema” i wydawało nam się, że jesteśmy z nimi kumplami. W telewizji oglądało się Ligę Mistrzów i spotkania pierwszej reprezentacji, ale wybujała fantazja mówiła, że okej, seniorska piłka, ale co więcej? Chciało się grać w najlepszych klubach świata.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Myślę, że przez bardzo długi czas były dla mnie ważne, rodzice dbali o to, że szkoła szła w parze z piłką, bo tak naprawdę, żaden młody zawodnik nie ma pewności, że będzie kiedyś profesjonalnie grał w piłkę i to będzie jego zawód.

Miał pan takie myśli, że właśnie się może nie udać?

– Nie miałem dokładnie sprecyzowane, czym bym się zajmował, gdybym nie został piłkarzem, ale miałem plan na swoją edukację, bo jeszcze w wieku 19 lat, przystępując do moich inauguracyjnych treningów z pierwszą drużyną, rozpoczynałem studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Krakowie. To miała być opcja awaryjna. Na zasadzie – idę na studia i zrobię sobie papiery pod kątem jakiegoś działania w sporcie. Patrzyłem przez pryzmat tego, że gdybym nie miał grać profesjonalnie w piłkę, to i tak chciałbym zostać przy sporcie. Miałem gdzieś z tyłu głowy trenerkę, szkółkę piłkarską – coś w ten deseń.

Może wróciłby pan do Armatury…

– Możliwe, ale tak naprawdę szybko moje plany zostały zweryfikowane, bo rozpocząłem treningi z pierwszą drużyną, a chwilę później miałem już za sobą debiut w Ekstraklasie. Wtedy też podpisałem kontrakt i wiedziałem, że będzie mi to ciężko pogodzić ze studiami, chociaż chciałem je kontynuować. Zabiegałem o indywidualny tok nauczania, ale nie udało się. Treningi odbywały się w godzinach porannych i tak pokrywało się to ze studiami, że nie byłem w stanie nadrobić zaległości i zdecydowałem się zrezygnować. Z perspektywy czasu wiem, że dla chcącego nic trudnego, ale wtedy postawiłem na piłkę.

Wspomniał pan wcześniej, że zdarzyło wam się wyjechać na turniej do Austrii. To właśnie turnieje młodzieżowe były najfajniejszym wspomnieniem z tego okresu, że można było gdzieś daleko pojechać, rywalizować z dzieciakami z całego kontynentu, poznać kawałek świata?

– Byłem na kilku zagranicznych wyjazdach, ale takim najfajniejszym był długi trip z młodzieżowymi drużynami Cracovii na kilka turniejów do Francji. Pojechaliśmy do miejscowości Mûr-de-Bretagne, mieliśmy krótką objazdówkę po Paryżu i trzy turnieje na: 6, 45 i… 120 drużyn. Na tych największych zawodach były zespoły z Belgii, Wenezueli czy szkółki największych francuskich klubów – przy samych boiskach stał tir, który był po brzegi wypełniony nagrodami. Poza samymi spotkaniami, każda drużyna miała zorganizowane wyjście na ściankę wspinaczkową i różne inne atrakcje.

Byliśmy też z Cracovią w Mediolanie, gdzie wynikła śmieszna sytuacja, bo ktoś pomylił zaproszenia i wysłano nas na turniej, gdzie graliśmy… ze trzy lata starszymi zawodnikami. Pamiętam, że przegraliśmy wszystkie spotkania ponad dziesięcioma bramkami. Śmialiśmy się, że przez cały turniej nie oddaliśmy strzału na bramkę, bo nie mogliśmy nawet dojść do pola karnego. Staliśmy w tunelu z tymi chłopakami, oni wyrośnięci, u niektórych było widać początki zarostu. Zaszła mała pomyłka (śmiech), ale sam wyjazd dobrze wspominam.

Miał pan kiedyś styczność z największym turniejem piłkarskim dla dzieci w Europie – „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Z racji tego, że cała inicjatywa jest bardzo głośna wiem, że finały krajowe odbywają się na Stadionie Narodowym. Osobiście nie brałem udziału w tym Turnieju, ale mogę się po części postawić na miejscu tych wszystkich chłopców i dziewczynek, ponieważ ja też startowałem w największych zawodach, jakie wówczas organizowano w naszym kraju. Wiem, że taki Turniej jest fajnym miejscem do zawierania znajomości, łapania doświadczenia piłkarskiego, ale też – wypromowania się. Skauting poszedł bardzo do przodu i na pewno na finały są wysyłani ludzie, których zadaniem jest zapisanie w notesie nazwiska zawodnika, który się wyróżnia.

Żeby mieć szansę się wypromować, trzeba przerastać umiejętnościami swoich kolegów i rywali. Wyróżniał się pan na tle innych?

– Powiedziałbym, że nie. Moja droga do pierwszej drużyny była nieoczywista, ponieważ w wieku 15 czy 16 lat, kiedy formowano drużynę do Małopolskiej Ligi Juniorów Młodszych – nawet nie załapałem się do kadry. Zostałem przesunięty do drugiego zespołu, ale juniorów starszych, a nie młodszych. W pierwszym sezonie występowałem z trzy lata starszymi zawodnikami, byliśmy w I lidze, więc nie graliśmy z zespołami typu Wisła czy Hutnik, a raczej z mniejszymi ośrodkami. Musiałem poradzić sobie z tym, że miałem obok siebie rywali, którzy byli zdecydowanie silniejsi i szybsi ode mnie, więc musiałem nadrabiać takim sprytem i trochę techniką. Dwuletni poligon doświadczalny w juniorach starszych był dla mnie na tyle dobry, że później wchodząc wiekowo w tę kategorię, to występowałem już normalnie w swoim roczniku. Później szybko nastąpił przeskok do Młodej Ekstraklasy, co nie było takie oczywiste, ponieważ była reorganizacja roczników i pozbywano się zawodników, którzy w opinii trenerów nie rokowali lub nie wiązano z nimi większych nadziei. Po 2-3 tygodniach wylądowałem na treningu pierwszego zespołu i tak już zostało.

Ile pieniędzy gwarantował panu pierwszy podpisany kontrakt z Cracovią?

– To było stypendium, sezon rozpocząłem w Młodej Ekstraklasie, a kończyłem już w pierwszej drużynie, gdzie w spadkowej kampanii wystąpiłem w siedmiu meczach. Wtedy była budowana drużyna pod awans, przyszedł trener Stawowy i podpisałem wówczas 3-letni kontrakt. To były już pieniądze, które pozwalały mi opłacić rachunki czy sobie na coś lepszego pozwolić.

Jest pan zadowolony ze swojej dotychczasowej przygody z piłką?

– I tak, i nie. Zawsze miałem duże ambicje oraz chęć tego, żeby grać na najwyższym poziomie. Ktoś mógłby mi zarzucić, po kilku sezonach w Ekstraklasie, regularnych występach w I lidze i krótkim epizodzie za granicą, że nie wykorzystałem swojego potencjału, aczkolwiek jeszcze nie mam 35 lat, żeby robić jakieś podsumowania. Z drugiej strony wiem, ile ludzi, innych zawodników chciałoby być na moim miejscu. Nie chodzi o to, żeby robić z siebie niewiadomo kogo, bo znam swoje miejsce w szeregu, ale trzeba było trochę poświęcić, żeby się w tym miejscu znaleźć. Można powiedzieć, że jestem trochę zadowolony z tego, co udało mi się osiągnąć, natomiast wiem o tym, że tych sukcesów mogło być znacznie więcej – chociażby jeden poziom rozgrywkowy wyżej czy dłuższa przygoda za granicą byłyby takim uczuciem spełnienia.

Właśnie, nie ma pan 35 lat, tylko 28, więc jakie sobie pan jeszcze stawia cele w piłce?

– Cały czas mam przed sobą cele i u każdego zawodnika powinno to tak wyglądać. Masz coś? Chcesz więcej. Zarabiasz 500 złotych? Chcesz zarabiać tysiąc. Jesteś w I lidze? Chcesz grać w Ekstraklasie. Występuję z GKS-em Tychy w pierwszej lidze i moim celem jest, żeby razem z klubem lub inną drużyną awansować na najwyższy szczebel rozgrywkowy.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix