Piłkarskie dzieciństwo: Mateusz Możdżeń

Mateusz Możdżeń wyróżniał się w grupach młodzieżowych Amiki Wronki, ale to jedna, fantastyczna, bramka z Manchesterem City sprawiła, że… względem tego chłopaka pojawiły się bardzo duże oczekiwania. Czy 29-latkowi one przeszkadzały? Jak wyglądały jego początki z piłką?

Piłkarskie dzieciństwo: Mateusz Możdżeń

Większość kibiców kojarzy cię z gry w Lechu Poznań, ale swoje pierwsze piłkarskie kroki stawiałeś w Ursusie Warszawa

– Tak. Było to jakoś na początku podstawówki. Równocześnie trenowałem karate i piłkę, ale musiałem postawić na jeden sport i stanęło na futbolu. Jak to się zaczęło? Mam starszego brata, ale on akurat nie gra w piłkę. Podejrzewam, że to jakoś naturalnie wyszło. Chyba się z tym urodziłem.

Ktoś w twojej rodzinie miał styczność ze sportem?

– Nie, chyba nikt zawodowo nie był związany ze sportem. Dopiero mój brat, który przez wiele lat chodził właśnie na zajęcia z karate.

Od początku występowałeś raczej bliżej bramki przeciwnika niż własnej?

– W Ursusie przez kilka lat grałem na pozycji stopera.

Dlaczego trener ustawiał cię w defensywie? Wyróżniałeś się warunkami fizycznymi? Grą głową?

– Nie doszukiwałbym się tutaj jednej cechy czy umiejętności, która mnie wyróżniała. Lepiej byłoby o to spytać mojego szkoleniowca.

Jakie mieliście warunki do treningu w Ursusie?

– Byłeś kiedyś na obiektach Ursusa?

Nie miałem okazji.

– Teraz jest świetnie – my trenowaliśmy na połączeniu piasku z błotem, gdzie ciężko było doszukać się jakiejś zieleni. Obecnie w Ursusie dzieciaki mają do dyspozycji obiekt ze sztuczną murawą oraz mogą korzystać z profesjonalnych szatni, które za moich czasów nie wyglądały tak, jak obecnie.

Chodziłeś w dzieciństwie na mecze Legii?

– Byłem kilka razy na stadionie Legii, ale głównie przy okazji ciekawszych spotkań. Oglądałem na żywo mecze z Bayernem Monachium czy z Barceloną. Kiedyś świat kibicowski był bardzo źle odbierany i moja mama nie chciała mnie puszczać na stadion. Tata z bratem jeszcze czasem chodzili, ale nie mogli mnie zabierać ze sobą. Pamiętam, że ze szkoły wychodziliśmy też na mecze Polonii. Co by nie mówić, tam zazwyczaj była dużo słabsza, ale też spokojniejsza atmosfera. Chyba byłem na większej liczbie spotkań Polonii niż Legii, ale chodziłem zazwyczaj tylko na te najciekawsze starcia.

Czyli nie byłeś jakoś szczególnie związany emocjonalnie z tymi klubami?

– Zupełnie nie. Od zawsze interesowałem się stroną sportową, piłkarską i nie obchodziła mnie za bardzo cała scena i otoczka kibicowska.

Pytam o to, bo grałeś później kilka lat w Lechu, a Poznań nie ma najlepszych kibicowskich relacji z Warszawą.

– Mojemu brata zdarzało się jeździć na wyjazdy za Legią, a mnie to za bardzo nie interesowało.

Znalazłem na stronie „Kolejorza” materiał sprzed 11 lat. Twoim ulubionym zawodnikiem był podobno Ronaldo z Brazylii, a ulubionym klubem – Manchester United. Potwierdzasz?

– Tak. „Czerwonym Diabłom” kibicuję po dziś dzień, a jeżeli chodzi o ulubionego piłkarza, to teraz bym wyróżnił jednak kilku ważniejszych dla mnie idoli. Ale Ronaldo też lubiłem. Co by się nie działo, to zawsze będę kibicował klubowi z czerwonej części Manchesteru. Wiem, że mają teraz słaby okres… (rozmowa była nagrywana przed środowym popisem z RB Lipsk – dop. red.)

Ostatnio przegrali z Tottenhamem tylko 1:6.

– Nie tylko ten mecz chodzi, ale już ostatnie kilka lat mają słabsze.

Już prawie dekada. 

– Nie ważne, kto był trenerem, ile wydawali na wzmocnienia, to ciągle nie potrafią nic z tego skleić.

Jako wieloletni kibic pojawiłeś się kiedyś na meczu na Old Trafford?

– Tak się złożyło, że… nie. Myślę, że prędzej czy później spełnię to marzenie, ale nie było mi jeszcze dane odwiedzić tego stadionu.

Pamiętasz swoją pierwszą piłkarską koszulkę?

– Owszem. Poszedłem z tatą na Stadion Dziesięciolecia i, choć nie wiem dlaczego, dostałem koszulkę Inzaghiego z czasów jego gry w Juventusie.

Piłka nożna piłką nożną, ale szkoła i oceny były dla ciebie ważne?

– Dla mnie? Zawsze podchodziłem w ten sposób do szkoły czy sportu, że albo daję z siebie sto procent w jednym, albo w drugim. Tak też tłumaczyłem to mamie. Mówi się, że „piłka nożna nie da ci chleba” – w moim przypadku okazało się inaczej.

Zdarzało wam się wyjeżdżać z Ursusem na turnieje poza Mazowsze?

– Moi rówieśnicy z wielu mniejszych klubów wyjeżdżali na różne dalsze turnieje, a my nie. Wszystko odbywało się raczej na terenie Mazowsza.

Czyli z zawodami pokroju Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” nie miałeś w dzieciństwie styczności?

– Braliśmy udział w dosyć dużych turniejach halowych w Pruszkowie, ale one były organizowane na nieporównywalnie mniejszą skalę. Słyszałem trochę o tym Turnieju, wiem, że końcowe rozgrywki odbywają się na płycie głównej Stadionu Narodowego. Ale nie miałem bezpośredniej styczności z tą inicjatywą. Tylko tyle, co gdzieś człowiek przeczyta w internecie czy zobaczy w telewizji.

Jak to się stało, że trafiłeś do Amiki Wronki?

– Grałem w reprezentacjach młodzieżowych i zastanawiałem się z rodzicami, co mogłoby być moim następnym piłkarskim krokiem. Oprócz oferty Amiki, którą wybrałem, były jeszcze propozycje z Grodziska, Opalenicy czy Polonii Warszawa. Byłem też na testach w Legii, ale tam była taka sytuacja, że oni sobie właściwie o mnie przypomnieli, gdy byłem już pewny przejścia do Wronek, więc się trochę spóźnili. Miałem wtedy 16 lat i przeszedłem dosyć nietypową drogę, bo zamieniłem stolicę na niewielkie miasteczko. Kiedy zobaczyłem obiekty i warunki do treningu, jakimi dysponowała wtedy Amica, byłem praktycznie od początku pewien, że chcę dołączyć do ich akademii.

Czyli między Ursusem a Amiką była duża różnica.

– Ogromna. Kolosalna. Można powiedzieć, że niebo a ziemia. Dla mnie to była zupełna nowość – sprzęt prany po każdym treningu, a na zajęcia przychodzę praktycznie tylko z żelem pod prysznic, bo wszystko inne miałem zagwarantowane.

Masz trenera, któremu najwięcej zawdzięczasz z okresu twoich początków z piłką?

– Chyba nie, bo szkoleniowcy bardzo często się zmieniali. Nie potrafiłbym wyróżnić jednego trenera, ale potem, jak już grałem w juniorach, to prowadził nas Przemysław Bereszyński, czyli ojciec Bartka. On sam dużo osiągnął w futbolu, a wcześniej nie mieliśmy trenerów z sukcesami w zawodowej piłce. Akademią zarządzał wtedy Marek Śledź. Jego też dobrze wspominam. Miał odpowiednie podejście do szkolenia i wydaje mi się, że dobrze radził sobie ze swoimi obowiązkami. Z trenerem Przemkiem Małeckim, który niedawno został asystentem Czesława Michniewicza w Legii, mieliśmy treningi indywidualne. Trochę tych szkoleniowców było.

W tym samym materiale, o którym wcześniej wspomniałem, powiedziałeś, że najważniejszym meczem w twojej karierze był debiut z Wisłą Kraków – dalej tak uważasz?

– Jeżeli patrzyłbym na to, jak to się wszystko potoczyło, ile rozegrałem spotkań na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, to myślę, że tak. Zadebiutowałem w Ekstraklasie nie tylko dlatego, że dobrze prezentowałem się na treningach, ale była też absencja Jakuba Wilka, który dzień przed meczem zachorował. Normalnie usiałbym pewnie na ławce rezerwowych, a okazało się, że zagrałem w pierwszym składzie. Dowiedziałem się o tym, że zagram, w dniu spotkania. Uważam, że w piłce nożnej obowiązkowo trzeba mieć szczęście, chyba że dysponujesz umiejętnościami pokroju Leo Messiego czy Cristiano Ronaldo.

Uważasz, że przeszkodził ci trochę fakt, że ludzie mieli wobec ciebie zbyt wielkie oczekiwania?

– To były oczekiwania kogoś. Nie odczuwałem jakiejś presji ze strony sztabu szkoleniowego, rodziców czy kolegów z zespołu. Po jednym – można powiedzieć – dobrym strzale z Manchesterem. Gdybyśmy wtedy wygrali 2:1, nie byłoby raczej tej całej otoczki. Dla mnie nic wielkiego się nie wydarzyło, nie odczuwałem wielkiej presji, to były oczekiwania innych, a ja robiłem swoje.

Zdobyłeś mistrzostwo Polski, grałeś w europejskich pucharach. Co chciałbyś jeszcze osiągnąć w piłce?

– Chciałbym zagrać z Widzewem w Ekstraklasie. Mam kontrakt do czerwca, jeżeli awansujemy na najwyższy szczebel, to go automatycznie przedłużę, a jeżeli nie, to moja przyszłość leży w rękach włodarzy klubu.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix