Gdy po raz pierwszy zetknęliście się z nazwą BSC Young Boys, też zastanawialiście się, tak jak my, czy w szwajcarskim klubie grają sami młodzi zawodnicy? Postanowiliśmy rozwikłać tę zagadkę, zaczerpnąć wiedzy z kilku źródeł i zbadać, jaka jest filozofia budowania składu tego klubu. Czy zmieniało się to na przestrzeni lat? Jaka jest średnia wieku w szwajcarskiej ekipie?
BSC Young Boys to klub, który w ostatnich latach jest na fali wznoszącej. Trzy ostatnie mistrzostwa Szwajcarii należą właśnie do ekipy z Berna. Co wcześniej nie było normą, bo liga była w pełni zdominowana przez FC Basel. Był moment, że nie trzeba było sprawdzać, kto przewodzi w Swiss League, bo zawsze była to drużyna z Bazylei, o czym świadczyło osiem z rzędu tytułów mistrzowskich.
„Młodzi Chłopcy” przełamali serię Basel w 2018 roku, pod wodzą Adiego Huttera, czyli obecnego trenera Eintrachtu Frankfurt. Austriacki szkoleniowiec sprawił, że po 32 latach najcenniejsze trofeum w Szwajcarii ponownie trafiło do Young Boys. Ekipy, która była mieszanką rutyny z młodością. Kluczowymi zawodnikami w drużynie byli leciwi już bramkarz Marco Wolffi (35 lat), napastnik Guillaume Hoarau (34 lata) czy kapitan Steve Von Bergen (34 lata).
Jak to wygląda teraz? Mniej jest zawodników po trzydziestce. Praktycznie tylko jeden gra regularnie w pierwszym składzie, a jest nim obrońca, który przywdziewa opaskę kapitańską – Fabian Lustenberger (32 lata). Często na placu z gry, ale z ławki, pojawia się doświadczony serbski pomocnik – Miralem Sulejmani (31 lat). A 33-letni bramkarz Guillaume Faivre jest tylko rezerwowym.
I to byłoby na tyle, jeśli chodzi o starszych zawodników. Średnia wieku 29-osobowej kadry YB wynosi 24,7. Z kolei w ostatnim meczu fazy grupowej LE średnia wieku pierwszej jedenastki wyniosła 25 lat. Gdy przypatrzymy się bliżej drużynie z Berna zauważymy, że mało jest u nich piłkarzy, którzy spełnialiby w Ekstraklasie rolę młodzieżowca. Owszem, mają w swojej kadrze kilku ciekawych graczy urodzonych po 2000 roku, ale nie odgrywają oni w tym momencie w zespole jakiejś ważnej roli.
Taki Felix Mambimbi często pojawia się na boiskach szwajcarskiej ekstraklasy lub Ligi Europy, ale z ławki i na końcowe minuty spotkań. 19-letni napastnik jak na razie jest tylko zmiennikiem świetnego Kameruńczyka Jean-Pierre Nsame, który w ubiegłym sezonie był królem strzelców szwajcarskiej ligi (32 gole).
Trzon zespołu stanowią zawodnicy urodzeni w latach 90-tych ubiegłego wieku. Czy można powiedzieć, że Gerardo Seoane, czyli 42-letni szkoleniowiec Young Boys, stawia na młodzież? Oczywiście średnia wieku zespołu jest niska, pozazdrościć jej mogą kluby z naszej rodzimej Ekstraklasy, ale są to też doświadczeni zawodnicy. Michel Aebischer rozegrał już ponad 130 spotkań dla YB, a ma 23 lata. 22-letni Cedric Zesiger ma na swoim koncie ponad 100 występów na poziomie seniorskim w Szwajcarii. I takich przykładów możemy jeszcze mnożyć, bo jest to norma w tym klubie.
„Zbieraj młodych, rozwijaj i sprzedaj z zyskiem”
BSC Young Boys powstał w 1897 roku z inicjatywy studentów: braci Maxa i Oscara Schwab, Hermanna Bauera i Franza Kehrliego. Pomysł o założeniu klubu zrodził im się w głowach po obejrzeniu spotkania Old Boys Basel z FC Berno. Ten drugi zespół postanowił połączyć siły ze studentami. Udostępnili im szatnię, sprzęt i stadion. Klub został nazwany FC Young Boys i przybrał kolory żółto-czarne. Nie zagłębiając się w szczegóły, w późniejszym czasie doszło do rozłąki między klubami i w kolejnych latach byli największymi wrogami. Obecnie FC Berno tuła się po niższych klasach rozgrywkowych w Szwajcarii.
Pomysł był taki, że Young Boys to miał być klub piłkarski dla studentów. Taka odpowiedź na drużyny oldboyów. Skoro są ekipy amatorskie, gdzie grają starsi panowie, to dlaczego nie mogą robić tego też młodzi? Od tego się zaczęło, a czy historia i tradycja, które stoją za klubem, są kultywowane do dziś? Czy mówienie o tym to spore nadużycie?
Christoph Spycher, który jest dyrektorem sportowym YB, często powtarza: – Chcemy młodego zespołu. Nie potrzebujemy piłkarzy, którzy w każdym momencie mogą powiedzieć, że podpisali najlepszą umowę w swojej karierze w Young Boys. Gdy Adi Hutter był jeszcze trenerem drużyny z Berna, na pytanie o filozofię klubu odpowiadał krótko: – Nasza filozofia? Pozyskuj młodych zawodników, rozwijaj ich i odsprzedaj z zyskiem.
Gdy spojrzymy na ostatnie kilka lat, w których Young Boys wysunęli się na pozycję czołowego klubu ligi, zauważymy pewną tendencję w ruchach transferowych. Kupują młodych piłkarzy z ligi szwajcarskiej za małe pieniądze, którzy są już ograni na seniorskim poziomie, dają im pograć w YB i sprzedają z widocznym zyskiem. Kilka przykładów:
- Denis Zakaria kupiony w 2015 roku za 400 tysięcy euro z Servette, a dwa lata później został sprzedany do Borussii Mönchengladbach za 12 milionów euro.
- Kevin Mbabu kosztował YB 120 tysięcy euro, a zyskali na nim 9 milionów euro, oddając go do Vfl Wolfsburg.
- Kasim Adams pozyskany za 500 tysięcy euro, a sprzedany za 8 milionów euro do Hoffenheim.
- Sekou Sanogo przyszedł do Young Boys za 800 tysięcy euro, a oddali go za 7 milionów euro do Al-Ittihad.
- Djibril Sow kupiony za 2 miliony euro, a sprzedany za 9 mln do Eintrachtu Frankfurt.
To tylko pięć przykładów z brzegu. A są to piłkarze, którzy odeszli z YB w przeciągu ostatnich trzech lat. Widzimy, że na sprzedaży zawodników w Bernie nie zarabiają po kilkadziesiąt milionów euro, ale po każdym ruchu odczuwali zysk. Ich polityka transferowa przynosi nie tylko profity finansowe, ale też wyniki sportowe.
„Znaleźli prosty sposób, żeby wejść na szczyt szwajcarskiej ligi i wkurzyć FC Basel [ZOBACZ JAK]” – tak mogłaby wyglądać reklama tego artykułu, gdybyśmy bawili się w clickbajty.
Możemy przewidywać, że model prowadzenia klubu będzie cały czas taki sam: taniej kup, drożej sprzedaj. Nie wydają dużych pieniędzy na podstarzałych zawodników, tylko myślą przyszłościowo. Wspomniany król strzelców ligi – Jean-Pierre Nsame, przyszedł do YB trzy lata temu z Servette FC za 900 tysięcy euro. Dziś jest łakomym kąskiem na rynku transferowym i prędzej czy później pewnie trafi do Bundesligi za kilkanaście milionów euro, jeśli nadal będzie imponował formą strzelecką.
Niemcy mają bardzo dobrze zbadany rynek szwajcarski i bardzo chętnie sięgają po zawodników z tej ligi, niekoniecznie po samych Szwajcarów. To też trzeba podkreślić: YB nie zamyka się tylko na piłkarzach pochodzących z ich kraju. Jesteś młody, tani i fajnie grasz w piłkę? Dawaj, chodź do Young Boys!
Przed tym sezonem sprzedali reprezentanta Demokratycznej Republiki Kongo, Jordana Lotombę, za 6 milionów euro do OGC Nicea, a już w jego miejsce na prawą obronę pozyskali 23-letniego Silvana Heftiego za 1,25 miliona euro z Sankt Gallen. To pewnie kwestia czasu, gdy i ten piłkarz zwróci się klubowi ze stolicy.
YB rynek wewnętrzny ma opanowany. I skauting na tyle rozbudowany, że nie umknie im żaden ciekawy zawodnik. Wystarczyło tylko zmienić nieco podejście, co do budowania zespołu. Za nim przyszły piorunujące efekty w postaci wyników i zysków finansowych.
Ustaliliśmy, że skauting jest u nich oczkiem w głowie. A akademia? Z niej nigdy nie słynęli. Aczkolwiek nie można powiedzieć, że mają ją gdzieś i nie stawiają na swoich wychowanków. Michel Aebischer czy David von Ballmoos to podstawowi zawodnicy YB, którzy stawiali tutaj swoje pierwsze kroki. Podobnie jak Yvon Mvogo, który w 2017 roku odchodził do RB Lipsk za 5 milionów euro, czy wspomniany wcześniej Felix Mambimbi.
Czy zawsze tak było?
Widzimy, jak to funkcjonuje teraz. Jednak czy zawsze żyli w zgodzie ze swoją filozofią? Postanowiliśmy o to podpytać polskich zawodników, którzy 20 lat temu występowali w Young Boys Berno – Damiana Seweryna i Marcina Cilińskiego.
Seweryn trafił do szwajcarskiego klubu w 1999 roku, mając 20 lat, więc wpisuje się on w kanon młodych zawodników, którzy trafiali do Young Boys. W tym samym czasie do YB trafił również Ciliński, choć ten był już bardzo doświadczonym zawodnikiem, mającym za sobą blisko 150 meczów w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce, w barwach takich klubów jak: Zagłębie Lubin, Olimpia Poznań czy Sokół Tychy.
– Zamysł pozyskiwania młodych zawodników, promowania ich i sprzedawania był w tym klubie od zawsze. Sytuacja finansowa w tamtym czasie zmuszała ich do innych ruchów transferowych. Dzisiaj stać ich na reprezentantów młodzieżówki. Mogą pozwolić sobie na pozyskanie utalentowanego zawodnika z Ameryki Południowej czy Afryki. Wszystko jest zależne od budżetu, ale cały czas był i jest pomysł na to, żeby promować i zarabiać na młodych zawodnikach. Stąd też ta nazwa – Young Boys Berno – podkreśla Seweryn.
– Gdy trafiłem do Young Boys, był to młody zespół, ale nie możemy tu mówić o średniej wieku 18-19 lat. Była to młoda drużyna budowana pod powrót do ekstraklasy, tuż po spadku. W zespole mieliśmy wielu zawodników w wieku 23-25 lat. Aczkolwiek nie możemy mówić o samych Szwajcarach, bo była spora grupa piłkarzy pochodzących z byłej Jugosławii m.in. Bośniak, Admir Smajić, który był uznanym piłkarzem na rynku szwajcarskim i przez pewien czas był nawet grającym trenerem w Young Boys – opowiada Ciliński.
Seweryn: – Przychodziłem do klubu, który był w trakcie reorganizacji, bo spadł do drugiej ligi i doszło do wielu zmian. Mieliśmy zespół głównie oparty o młodych zawodników, ale pochodzących zza granicy. Byli też w składzie wychowankowie, ale, jeśli mam być szczery oni rzadko wyróżniali się na tle piłkarzy przyjezdnych. Aczkolwiek trzon zespołu stanowili starsi zawodnicy tacy jak, chociażby Artur Petrosjan czy Harutyun Vardanyan. To była taka mieszanka doświadczenia z młodością, z naciskiem na młodość.
– Na obozie przygotowawczym przed moim pierwszym sezonem w YB wyglądało to tak, że nie było nawet jednego dnia, żeby nie pojawił się na treningu jakiś nowy zawodnik. Codziennie przychodzili nowi piłkarze na testy. Pamiętam, że próbowałem z jednym z kolegów z drużyny porozmawiać po angielsku, żeby czegoś się dowiedzieć. Jednak on mi zasygnalizował, że nie rozumie, co ja do niego mówię. Gdy już podpisałem kontrakt, poszliśmy na kolację klubową. Zauważyłem, że ten kolega jednak mówi po angielsku i zapytałem się: „dlaczego powiedziałeś mi, że nic nie rozumiesz?”. On na to: „słuchaj Damian, tutaj codziennie przyjeżdżają zawodnicy z różnych części świata. Ten kto tutaj przyjeżdża i zostaje, oznacza to, że inny musi mu zrobić miejsce. Jaką miałem gwarancję, że jak z tobą podpiszą umowę, to mnie gdzieś nie sprzedadzą? W momencie, gdy nie masz podpisanego kontraktu – ja ciebie nie znam”. To jest logiczne, co on powiedział – nie chcieli pomagać zawodnikom testowanym, bo bali się, że zajmą ich miejsce. Zagraniczni piłkarze mieli inną kulturę gry niż Szwajcarzy. To się teraz zmieniło i są już na wyższym poziomie, ale wtedy była widoczna spora rozbieżność poziomów – między lokalnymi graczami a obcokrajowcami – dodaje.
Skauting YB opierał się wtedy o Szwajcarów i zawodników z ligi szwajcarskiej? – Młodzi zawodnicy, którzy wchodzili do zespołu byli obcokrajowcami, raczej nie byli to rodowici Szwajcarzy. I tak to funkcjonowało. Ściągali młodych, promowali i sprzedawali. Mojej osoby nie udało im się sprzedać. Na moje miejsce przyszedł Stephane Chapuisat i trochę było mi ciężko (śmiech). Wracając do młodych zawodników, był to dobry czas dla nich w YB, bo mogli się ogrywać i przygotować do gry na najwyższym poziomie, bo po sezonie wróciliśmy do elity – opowiada Damian Seweryn.
Czy Young Boys to świetne miejsce do piłkarskiego rozwoju? – Szwajcarię wspominam jako wspaniałe miejsce do rozwoju dla piłkarzy. Bo to kraj, który jest świetnie usytuowany i tam zawsze pojawiało się wielu skautów z różnych klubów z Hiszpanii, Niemiec, Francji czy Włoch – uważa Seweryn.
Young Boys to wielki klub?
Najlepszy czas dla „młodych chłopców” to lata pięćdziesiąte, kiedy do gabloty z trofeami trafiły dwa puchary Szwajcarii i cztery mistrzowskie tytuły wywalczone rok po roku. Ciekawostka: W latach 1984-1988 drużynę BSC Young Boys prowadził polski trener, Aleksander Mandziara, który zdobył dla klubu: mistrzostwo (1986), puchar (1987), a także jedyny superpuchar (1986). Czas, który pracował w YB określono “Erą Mandziary”. Polski szkoleniowiec, który urodził się we Francji, a posiadał również niemieckie obywatelstwo, zmarł 2 września 2015 roku, w wieku 75 lat.
Obecnie można rzec, że Young Boys to numer jeden w Szwajcarii, bo w ostatnich trzech sezonach nie miał sobie równych, a teraz też jest liderem ligi. W tabeli wszechczasów zajmują czwarte miejsce, ustępując kolejno: Servette FC, FC Basel i Grasshopper Zurych.
Gdy Seweryn z Cilińskim trafiali do YB, ci byli tuż po spadku do drugiej ligi. Czy dało się odczuć, że jest to wielki klub?
Ciliński: – To jest klub z dużymi tradycjami i to się odczuwało na każdym kroku. Gadżety, pamiątki, cała otoczka i do tego świetni kibice. Po każdym domowym meczu udawaliśmy się na lożę VIP, gdzie spotykaliśmy się ze sponsorami klubu. Obowiązkiem piłkarza po każdym starciu, nieważne, czy wygranym czy przegranym – było udanie się na tę wizytę. Tam był drobny poczęstunek i rozmawiałeś ze sponsorami. Praktycznie każdy chętnie szedł na te spotkania. Bo zawsze były to przyjemne rozmowy. Chyba, że mecz przegraliśmy (śmiech).
Seweryn: – To był zawsze duży klub. Tylko, że w tamtych czasach przechodzili kryzys. Porównałbym to do Wisły Kraków, która miała swoje problemy w ostatnim czasie, choć uniknęli spadku. Aczkolwiek już Lech Poznań miał taki moment, gdzie spadał do drugiej klasy rozgrywkowej. Young Boys to duży klub, który był wtedy w kryzysie, ale szybko sobie z nim poradził.
Ciliński: – Opowiem prostą i trochę śmieszną rzecz. Mamy rok 1999, wchodzisz do szatni, a tam strój i ręcznik poukładany w kostkę. Buty były zadbane, gdy były zmoczone – można było je wysuszyć w specjalnej suszarce. Na drugi dzień miałeś wszystko przygotowane. Twoim zadaniem było tylko nie dopuścić do tego, żeby buty były obłocone. Musiały być umyte, a następnego dnia miałeś je wypastowane i położone na swoim miejscu. To był trochę inny świat. Gdy jechaliśmy na mecz, to był z nami gość od sprzętu, który brał twoją walizkę. Teraz to jest norma w profesjonalnych klubach, a wtedy była to dla mnie całkowita nowość. Wchodzisz do szatni, a koszulka meczowa i ta do rozgrzewki wisi na wieszaku. Na mecz braliśmy tylko kosmetyczkę i buty, a o resztę dbał klub. Sponsorem technicznym Young Boys był Adidas i z tego tytułu mieliśmy zniżki na wszystkie ich produkty. Każdy też dostawał samochód służbowy. To są małe rzeczy, ale pokazywały, że jest to profesjonalny klub. W Polsce tego nie miałem.
Legenda klubu Aleksander Mandziara
W Polsce postać Aleksandra Mandziary nie jest mocno rozpowszechniona. Kibice polskiej piłki nożnej bardziej kojarzą Adama Mandziarę, menadżera piłkarskiego i prezesa Lechii Gdańsk, który jest synem Aleksandra. A to właśnie jego ojciec jest legendą Young Boys. Można o nim przeczytać, że był spokojny szkoleniowcem, który słynął z tego, że prowadził ciężkie treningi, a jego zespoły grały ofensywną piłkę.
O jego sukcesach trenerskich w Young Boys już wspomnieliśmy i nie da się przejść obok nich obojętnie. Mandziara w 1986 roku otrzymał też statuetkę dla najlepszego trenera roku w Szwajcarii. Czy, gdy odszedł już z klubu nadal działał wokół niego? Pomagał przy transferach polskich zawodników do YB?
– Miałem możliwość poznać śp. pana Aleksandra Mandziarę. Odebrał mnie z lotniska, gdy przyleciałem po raz pierwszy do Szwajcarii. I to on na początku zawoził na treningi, choć nie piastował już wtedy żadnej funkcji w klubie. Gdy już byłem tam na miejscu, moim menadżerem został Adam Mandziara, czyli syn pana Aleksandra. To był czas, kiedy jego agencja menadżerska już działała – wyjaśnia Seweryn.
A jak to się stało, że w Young Boys znaleźli się polscy zawodnicy? – To był jeszcze czas, kiedy funkcjonowały karty zawodnicze. I właściciele klubów, robiąc swoje interesy – dla nich jednym z zabezpieczeń finansowych byli piłkarze. Na takiej zasadzie trafiali, chociażby zawodnicy Olimpii Poznań do Widzewa. Przykład pierwszy z brzegu – Mirosław Szymkowiak. Z kolei ja byłem w grupie osób, gdzie był też Marcin Ciliński, która poleciała do Szwajcarii. Bo pan Bolesław Krzyżostaniak, który był właścicielem Olimpii, której byłem zawodnikiem, miał jakiś interes z szwajcarskim biznesmenem. I można powiedzieć, że on nas oddał w formie zastawu finansowego. Z uwagi też na ich znajomości pojawił się tam Aleksander z Adamem Mandziarą – opowiada.
Czy dało się odczuć na miejscu, że był bardzo ważną postacią dla tego klubu? – Wiedziałem, że ojciec Adama jest bardzo poważaną w klubie i dało to się odczuć. Ciekawostka: byliśmy na kolacji ze sponsorami, gdzie był przewidziany konkurs z nagrodami. Każdy miał odpowiedzieć na trzy pytania. I jedno z nich dotyczyło Aleksandra Mandziarę, co osiągnął w klubie? Koledzy podpowiedzieli mi, co i jak. Wypełniłem i oddałem tę kartę. Później było losowanie nagród, nie będę zdradzał szczegółów, ale wygrałem główną nagrodę (śmiech). Koledzy z drużyny śmiali się: „ledwo co przyjechał i już zgarnia główną nagrodę” (śmiech) – uważa Ciliński.
***
W ostatnich latach do Young Boys już nie trafiają polscy zawodnicy, ale klub działa prężnie i kultywuje tradycję. Stali się miejscem, do którego Niemcy lubią przychodzić na zakupy, by wydać tu kilka lub kilkanaście milionów euro. Przy czym wkład własny YB w pozyskiwanie i rozwój piłkarzy jest bardzo niski. Taki model biznesowy marzył się Dariuszowi Mioduskiemu, który chciał z Legii stworzyć klub eksportowy na Europę. Zachęcał do tego, żeby inne polskie ekipy wręcz oddawały swoich zawodników do warszawskiej drużyny.
Jaka jest różnica między YB a Legią? Szwajcarzy najpierw patrzyli na zawodników z zaplecza ligi i promowali ich u siebie. A wraz z ich dobrą postawą, osiągali dobre wyniki w lidze oraz grali w europejskich rozgrywkach. Następnie poszli o krok dalej i zaczęli odzywać się po utalentowanych graczy ze szwajcarskiej ekstraklasy. Young Boys krok po kroku odbudowywał swoją markę i rozbudowywał sieć skautingu. W Polsce często chcemy, żeby efekty były widoczne już, teraz, tutaj, zaraz. Może warto byłoby dać sobie czas i po prostu poczekać na rezultaty?
ARKADIUSZ DOBRUCHOWSKI
Fot. Newspix
Obserwuj @ADobruchowski
KOMENTARZE DODAJ KOMENTARZ