Wtorkowa rozgrzewka z Mamczakiem: nie na raz

Piłka dziecięca i młodzieżowa znów zostały przyblokowane przez rząd. Podobnie jak wiele innych zwyczajnych aktywności. Choć pisząc to, właśnie złapałem się na tym, że w sumie to już nie wiem co jest zwyczajne…

Wtorkowa rozgrzewka z Mamczakiem: nie na raz

Ostatni weekend. Siedzę na ławce w parku, gdy moja córka stoi w dziesięcioosobowej kolejce do zjeżdżalni. W parkach i na placach zabaw tętni życie. Szaleństwa najmłodszych trwają w najlepsze. Czy ktoś oglądając te obrazki jest w stanie uwierzyć, że trwa pandemia? Że obok masowo umierają ludzie?

Zauważyliście, jak bardzo spowszedniało nam w ogóle to słowo? Rok temu reagowaliśmy na nie przestraszeni, bardziej popularna, a zarazem mniej inwazyjna epidemia mroziła nas i zastanawiała. Zatrzymywała. Pobudzała do refleksji. Dzisiaj jest już jednak inaczej. Świat się zmienił.

Wszelkie obostrzenia oceniać można w najróżniejszy sposób. Kiedy jednak przejrzymy zdjęcia w sieci, trudno nie być wkurzonym. Kiedy piszę ten felieton, za drzwiami sypialni popłoch sieją moje córki. Nie są w przedszkolu. Zerkam znów na zdjęcia… już nawet mi się nie chce denerwować. W czasie, gdy wszystko jest pozamykane, parki, bulwary, plaże czy starówki pękają w szwach. I nie tylko. Wystarczy trochę słońca. Nie jakieś upały, 17 stopni to temperatura, która satysfakcjonuje przecież wszystkich.

Ale nie ma się czemu dziwić. Jesteś w stanie wysiedzieć całą dobę z 3- i 4-latką, na pięćdziesięciu metrach kwadratowych? Pal licho ty. Ty wysiedzisz. Czy one są w stanie normalnie funkcjonować w czterech ścianach? No właśnie – więc ruszasz do parku, ruszasz na plac zabaw. A tam spotykasz setki innych rodziców. Niektórych w maskach. Niektórych bez, zresztą w parkach przecież nie trzeba ich nosić. Dystans społeczny to fikcja, kompletnie niemierzalny czynnik. Dzieciaki miksują się z innymi na huśtawkach, zjeżdżalniach i torach przeszkód, bez maseczek oczywiście.

Nietrudno zauważyć, zerkając na nastroje społeczne, że dzisiejsze obostrzenia kompletnie mijają się z celem. Nikt już nie boi się wirusa, nikt nie patrzy na niego z przerażeniem, by izolować się choćby od znajomych. Uprawiamy fikcję na każdej płaszczyźnie, spotykając się na domówkach i wychodząc z domu tam, gdzie po prostu aktualnie możemy wyjść. Kumulując wszystkich w kilku miejscach, bo inne są zamknięte. Jeździmy do przyjaciół, przeskakujemy przez płoty, by za zamkniętymi bramami pograć w piłkę, próbujemy podróży do ciepłych krajów. Część tego wszystkiego robimy na legalu, a część nie. I tak to się toczy.

Osobną historię napisać można by o piłce. Sport amatorski nie chce dać się zdefiniować, a zawodnicy okręgówek burzą się, że czwartoligowcy to wcale nie więksi profesjonaliści od nich. Trenować nie może także młodzież. Dzieciaki nie mogą uprawiać sportu. Nie mogą grać w piłkę na otwartej przestrzeni. Na trawiastym boisku. Na sztucznym również. Pod gołym niebem. To brzmi aż kuriozalnie. W imię zdrowia zabraniamy sportu. A przecież od najmłodszych lat słyszeliśmy wszędzie, że sport to zdrowie.

Absurd jest tym większy, gdy trafiamy na takie badania jak te w The Irish Times: „to, co dzieje się na zewnątrz, powoduje 0,1% zarażeń, względem 99,9% rozprzestrzeniania się wirusa w zamkniętych pomieszczeniach”.

Wtedy dopiero trudno znaleźć jakąś logikę.

Udajemy zatem, że ratujemy świat, nie zważając jednocześnie na koszty. Dzieci zarastają tłuszczem, izolują się od rówieśników. I wtapiają w fotele. Zamiast nabywać społecznych kompetencji, wchłaniają ich świat Youtube’a i Netflixa. Wygląda to coraz gorzej, ale o tym się wiele nie mówi. To trochę tak jak z systemowym szkoleniem – efekty widoczne będą dopiero za kilka lat.

Widzieliście raport z badania na Dolnym Śląsku, zleconego przez Urząd Marszałkowski, a realizowanego przez SZS Dolny Śląsk i Fundację V4 Sport?

Ja nawet rozumiem wiele rządowych decyzji. Przed rokiem respektowałem tymczasowe ograniczenia, broniłem trochę sytuacji bez wyjścia, w której decydenci się znaleźli. Wtedy jednak kluczem było jedno słowo. Ograniczenia miały być „tymczasowe”.

Dziś ciągle chronimy kraj przed tym, by zamiast kilkuset ludzi dziennie na COVID nie umierało kilka tysięcy. W wydaniu 6-tygodniowej walki z zarazą – ma to dużo sensu. W pewnym momencie dochodzimy jednak do innych następstw, które są nieuchronne. W pewnym momencie tracimy z oczu złoty środek. Granica, za którą konsekwencje na innych płaszczyznach są większe, niż te związane z zachorowaniami na koronawirusa, moim zdaniem, przekroczona została już dawno.

Dzisiaj idziemy w stronę chorób współistniejących. Tych zwyczajnych, najpopularniejszych – cukrzycy, zawałów i otyłości, ale i tych związanych z psychiką, o której stabilność bałbym się jeszcze bardziej. Wczoraj przeczytałem, że depresja, w klasyfikacji chorób, które zabijają, plasuje się na drugiej pozycji. Że to „choroba XXI wieku”.

Potrzebne jest zrozumienie, że ludzie z tego pociągu będą chcieli wysiąść. Już chcą wysiadać. Że ich psychika, zdrowie fizyczne, a w przypadku wielu starszych osób ograniczony dostęp do lekarzy specjalistów, spowodują większe konsekwencje niż COVID.

Byłbym za tym, by obostrzenia miały po prostu swój deadline. Okej, próbujemy ograniczyć życie, do którego się przyzwyczailiśmy, na wszystkich płaszczyznach, przez iks tygodni. Według psychologów i innych specjalistów, tyle jesteśmy, jako społeczeństwo, w stanie wytrzymać. Bez realnych konsekwencji. Ze sobą w czterech ścianach, z perspektywy także ekonomicznej, odizolowani od społeczeństwa. Później, niestety, musimy wrócić i żyć. Nie dźwigniemy tego dłużej.

Patrząc całościowo na ten obraz, mnie wydaje się, że spustoszenie będzie dużo większe niż to, do którego doprowadziła pandemia. Również w dziecięcym futbolu. Tylko rozłoży się nam pięknie w czasie i… przejdziemy z nim do porządku dziennego.

PRZEMYSŁAW MAMCZAK

Chcesz podyskutować o szkoleniu? O najnowszym artykule? Nie zgadzasz się ze mną lub chciałbyś coś dodać? Napisz koniecznie – przemyslaw.mamczak@weszlo.com.