Piłkarskie dzieciństwo: Mariusz Śrutwa

Dla Ruchu Chorzów zdobył ponad 150 goli, ale swoją karierę rozpoczynał w Polonii Bytom. Gdy dowiedział się, z jakim numerem grają najlepsi piłkarze, do końca kariery chciał występować z „dychą” na plecach. Zamiast być ekspertem w telewizji, wolał jeździć na zawody swojej córki, która jest siedmiokrotną mistrzynią Polski w akrobatyce sportowej. Z Mariuszem Śrutwą powspominaliśmy jego początki przygody z futbolem. 

Piłkarskie dzieciństwo: Mariusz Śrutwa

W piłkę zaczął pan grać w Bytomiu. 

– Tak, jestem mieszkańcem Bytomia do dnia dzisiejszego. Na pierwsze zajęcia poszedłem, a w zasadzie zawiozły mnie mama z ciocią, gdy miałem 7 lat. Bardzo rzadko opuszczałem treningi.

Jak wyglądała myśl szkoleniowa w tamtych latach? Trenerzy w Polonii chcieli czegoś was nauczyć?

– Nie było mowy o żadnej myśli szkoleniowej czy elementach taktyki. Raczej polegało to na tym, żebyśmy sobie pokopali piłkę, może wykonali 1-2 ćwiczenia, ale z pewnością nie wyglądało to tak profesjonalnie, jak obecnie. Przede wszystkim warunki, w których trenowaliśmy czterdzieści lat temu były takie, że dzisiaj pewnie żadnego dzieciaka nie ściągnęlibyśmy np. na boisko żwirowe. Na Polonii były takie dwa. Żeby było ciekawiej i śmieszniej, to na boiskach trawiastych rozgrywaliśmy jedynie mecze ligowe, raz na… pół roku. O ile człowiek miał odrobinę szczęścia albo akurat nie padał mecz. Najczęściej graliśmy na żwirze lub na boisku ziemnym. Jak się udało, żebyśmy na nim grali (na boisku ziemnym), to już był szczyt marzeń.

Dla ludzi z pana pokolenia gra po szkole z kolegami była większą wartością „szkoleniową” niż uczestnictwo w zorganizowanych treningach w klubach?

– Myślę, że nie. Na pewno większą wartość dawały kluby, natomiast wtedy wszyscy, którzy potrafili grać, to do nich trafiali, a oprócz tego i tak spotykaliśmy się na podwórku. To były inne podwórka. Pamiętam, że do mojej szkoły czy w samej okolicy było bardzo dużo dzieciaków, które grały w klubach, czasem dochodzili nawet do piłki seniorskiej. Zawsze będę wspominał, że graliśmy na nawierzchni asfaltowej, bo wtedy przy 95% szkół taka była, a jak dochodziło do jakiegoś bardzo ważnego meczu, najczęściej o pieniądze, to przynosiło się takie okrągłe metalowe baniaki i robiło się z tego słupki. Jeżeli coś takiego stało na boisku, to oznaczało, że spotkanie ma swoją rangę (śmiech).

Mówi pan teraz o rozgrywkach międzykoleżeńskich?

– Różnych. Międzykoleżeńskich, międzyszkolnych, międzyklasowych – z kim się dało, to się grało. Czasami graliśmy też na inne dzielnice lub miasta – przynajmniej na Śląsku tak było. Tych meczów było bardzo dużo. Miałem to szczęście, że grałem w miarę przyzwoicie, więc jak przychodzili starsi i przerywali nasze mecze, bo „teraz oni wchodzą”, to mimo wszystko często mogłem grać dalej, bo wybierali mnie do drużyn. Wtedy było dużo mniej boisk, a dużo więcej osób na nich grający. Myślę, że teraz jest odwrotnie.

Jako dzieciak chodził pan na mecze Polonii?

– Tak, oczywiście. Wtedy jeszcze było tak, że największym wyróżnieniem dla zawodnika w trampkarzach czy juniorach młodszych, było, jak na spotkaniach pierwszego zespołu mógł piłki podawać i w przerwie pograć sobie na głównej płycie. Jeżeli chodzi o najbardziej pamiętny mecz, który miałem okazję oglądać, to jak mnie mój śp. tata zabrał, czyli musiałem mieć mniej niż 7 lat, bo wtedy zmarł. Tata był działaczem w Polonii, więc pamiętam, że siedzieliśmy na ławce rezerwowych pierwszego zespołu i z tej perspektywy oglądałem spotkanie. Do dzisiaj to pamiętam.

To śp. ojciec zaszczepił w panu pasję do piłki?

– Myślę, że tak. Poza ty, na pewno koledzy, środowisko, bo jak się wychodziło na podwórko, a wychodziło się codziennie, to co można było robić innego niż grać w piłkę?

Miał pan w Polonii swojego idola?

– Pamiętam, że wtedy dla mnie „najlepszym” zawodnikiem był Edek Lonka, który zresztą mieszkał niedaleko mnie. Od dziecka chciałem strzelać dużo bramek. Pamiętam, że kiedyś spytałem się taty, kto strzela najwięcej bramek. Tata odpowiedział, że napastnicy. A z jakim numerem gra ten, który strzela najwięcej bramek? Z dziesiątką. No to ja będę grał z dziesiątką i tak się złożyło, że przez całą karierę nosiłem ten numer.

Mecze reprezentacji oglądał pan już w telewizorze?

– Tak, ale wtedy to były jeszcze w większości telewizory czarno-białe. Pamiętam, że bodajże mama kiedyś mi wytłumaczyła, że ci panowie, którzy biegają po boisku, to nie grają na asfalcie tak, jak my, tylko na trawie, ale my tego nie widzimy, bo mamy czarno-biały telewizor.

Na lata pana dzieciństwa przypadły, chociażby udane mistrzostwa świata w 1982 roku.

– Owszem. Człowiek oglądał wszystkie spotkania i o dziwo miał sporo więcej czasu niż teraz. Wtedy potrafiłem rzeczywiście zobaczyć komplet meczów, a obecnie mam kłopot kilka albo kilkanaście (śmiech). Tak to już jest, kiedyś ktoś mi powiedział, że im człowiek starszy, tym szybciej życie leci. Chyba muszę się z tym zgodzić.

Pamięta pan swoje pierwsze buty piłkarskie?

– Pierwsze porządne buty piłkarskie kupiliśmy podczas mojej pierwszej wizyty za granicą, kiedy pojechaliśmy do Niemiec. Kupiliśmy „Adidasy”, zagrałem w nich jeden mecz na turnieju w Warszawie i… ktoś mi je ukradł. Wtedy najlepszymi butami były trampko-korki. Naprawdę wszyscy się cieszyli, jeżeli dostawali te buty z okrągłym szpicem, a nie prostym, bo tamte były beznadziejne. Jeżeli ktoś w dzieciństwie miał takie buty, to już naprawdę świadczyło o tym, że jest kawał piłkarza.

Szkoła również miała dla pana duże znaczenie?

– Szkoła miała dla mnie takie znaczenie, że miałem się uczyć, ale nikt nie wymagał ode mnie, żebym został naukowcem. W szkole startowałem we wszystkich możliwych zawodach sportowych, od biegów przełajowych, przez trójbój, czwórbój, koszykówkę, a kończąc na piłce nożnej. We wszystkim, w czym można było wziąć udział, startowałem i zdobywałem medale. Tak się złożyło, że w ostatniej klasie liceum kończyłem wiek juniora i przechodziłem do seniorów. Trener zadał mi pytanie, czy chcę grać w piłkę, czy chcę się uczyć. Bo jak chcę się uczyć, to mogę sobie przychodzić popołudniami do drużyny rezerw, a jak chcę grać w piłkę, to muszę sobie załatwić liceum wieczorowe. Postawiłem na piłkę i myślę, że z perspektywy czasu wyszło mi to na dobre, chociaż wtedy na pewno było to ryzykowne, bo wiemy, że udaje się tylko nielicznym.

Spośród chłopaków, z którymi trenował pan w pierwszych latach w Polonii, udało się komuś przebić na najwyższy szczebel rozgrywkowy?

– Z tych całkiem początkowych nie, ale z późniejszych, to Artur Adamus grał przez pewien czas w Szczakowiance. To chyba jedyna osoba, z którą miałem przyjemność grać i przebiła się na głębokie wody. Był jeszcze Irek Domagała, ale jak mnie pamięć nie myli, to on chyba nigdy w Ekstraklasie nie zagrał, występował jedynie w I i II lidze.

Czuł pan wewnętrznie, że ma pan „talent” i jest lepszy od swoich rówieśników?

– Powiem tak, na pewno było dużo osób, które grały podobnie w piłkę, niektórzy może lepiej, ale w tym wszystkim trzeba też mieć trochę samodyscypliny, zaparcia, dużo szczęścia i trochę talentu. Jedno, co potrafiłem, to strzelać bramki. We wszystkich drużynach byłem tym, który zdobywał najwięcej goli.

W latach pana dzieciństwa ta inicjatywa jeszcze nie istniała, ale miał pan później styczność z Turniejem „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Miałem przyjemność być na kilku finałach wojewódzkich na Stadionie Śląskim jako gość. Szkoda, że za moich czasów nie było takich turniejów, sponsorów i takich akcji, bo to jest coś wspaniałego, co pozwala dzieciom zmierzyć się na boisku, a przede wszystkim spędzić miło czas, ponieważ sport powinien przede wszystkim uczyć, wychowywać i kształtować charakter, a dopiero na samym końcu być sposobem na życie – na to przychodzi czas później.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Pierwszą wypłatę otrzymywałem w seniorach Polonii. To było 500 złotych. Wtedy nie było żadnych negocjacji kontraktowych, po prostu wchodziło się do prezesa, umowa leżała wypisana na biurku i było tylko hasło: tu podpisz. Miałem szczęście, że po 2-3 miesiącach ówczesny trener Polonii Bytom – Marian Geszke – z własnej inicjatywy poszedł do prezesa i mnie oraz Irkowi Domagale załatwił podniesienie stawki o kolejne pięćset złotych. Ciężko jest mi to porównać, ale były na to tyle niewielkie pieniądze, że w większości śląskich klubów zakładowych, kopalnianych, występując w dużo niższej lidze, zarabiało się kilka razy więcej. To były inne czasy. Nawet, jak się kończyło kontrakt, to dalej było się piłkarzem klubu, więc można powiedzieć, że było to trochę „niewolnictwo” – nieważne, czy ten kontrakt był, czy nie, i tak trzeba było dostać zgodę klubu na zmianę.

W cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” skupiamy się tylko na początkowych latach kariery, ale jest pan z niej zadowolony?

– Myślę, że żaden sportowiec nie powie, że zrobił wszystko albo prawie wszystko, co się dało. Może ci, co zdobyli po 20 medali olimpijskich, chociaż pewnie oni też mają przemyślenia, że można było coś czasami zrobić lepiej. Ja też mogłem zrobić coś lepiej – mogłem zagrać lepsze spotkania, strzelić więcej goli, podjąć zdecydowanie lepsze decyzje. Jak chociażby to, że często odmawiałem wyjazdów na zgrupowania reprezentacji, bo takie były prośby ze strony klubu, bo „jest ważny mecz, tutaj grasz na co dzień itd.”. Z perspektywy czasu nie było to dobre, z prostej przyczyny, że jak przyszło, co do czego, to nikt o tym nie pamiętam i nawet nie podziękował, ale takie jest życie. Ogólnie rzecz biorąc, można było zrobić wiele rzeczy lepiej, ale też nie ma co narzekać. Myślę, że to była całkiem przyzwoita kariera i trzeba cieszyć się oraz szanować to, co się osiągnęło.

Czym się pan obecnie zajmuje?

– Robię tysiące rzeczy, głównie biznesowych.

Czyli odciął się pan od piłki? Swego czasu pojawiał się pan w telewizji jako komentator i ekspert – nie myślał pan o tym, żeby np. pójść w trenerkę?

– Jeszcze grając w piłkę, miałem dyplom trenera, ale później nie miałem czasu robić kolejnych „uefowskich” kwalifikacji. Żeby być trenerem, trzeba się temu poświęcić. Ciężko być szkoleniowcem nawet w grupach młodzieżowych, robiąc to na pół gwizdka. Na razie nie mam na to ani możliwości, ani czasu. Przez długie lata pracowałem jako ekspert, nawet jeszcze grając w piłkę, komentowałem spotkania, ale później moja córka zaczęła uprawiać akrobatykę sportową, zaczęła jeździć po turniejach, więc wolałem jeździć na występy córki niż w każdy weekend na mecze. Trzeba było w pewnym momencie zacząć odmawiać. Miałem okazję zobaczyć występy mojego dziecka, cieszę się jej sukcesami, martwię porażkami, ale generalnie jestem dumny z tego, że jest siedmiokrotną mistrzynią Polski seniorek, dziesięciokrotną juniorek, była czwarta w Europie, szósta na świecie, więc było co świętować.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix