Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Dziubiński

Był pierwszym Polakiem, który strzelił gola w Lidze Mistrzów, chociaż zdecydowanie bardziej ceni sobie tytuł króla strzelców ówczesnej I ligi, bo to on pozwolił mu wyjechać na Zachód. Jak swoje młodzieńcze lata wspomina Tomasz Dziubiński, 2-krotny reprezentant kraju?

Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Dziubiński

Pana przygoda z piłką rozpoczęła się dość nietypowo, bo od tego, że nie dostał się pan do Radomiaka Radom.

– Zgadza się. Poszedłem ze starszymi o kilka lat kolegami na zajęcia do trenera Krysiaka. Tamtych przyjął, za to mnie przeprosił i powiedział, że jestem zbyt mały. Usłyszałem, że jak dorosnę, to mogę się zgłosić. Nie chciałem czekać, więc podjąłem decyzję, że zapiszę się do Broni Radom. Trochę okłamałem śp. trenera Muca. Najpierw powiedziałem mu, że jestem z 64′ rocznika, zawołał mnie, zapytał, z którego rocznika naprawdę jestem, to sobie rok odjąłem. Po treningu poprosił mnie jeszcze raz, żebym powiedział mu, ile mam lat, to znów sobie odjąłem rok, aż w końcu powiedział, żebym przyszedł z tatą. Wróciłem do domu, wytłumaczyłem mu, o co chodzi, tata kazał mi się nie martwić. Wtedy zacząłem treningi w Broni w o 3-4 lata starszym roczniku, bo tak naprawdę urodziłem się w 1968 roku.

Jeżeli chodzi o sekcje dziecięce i młodzieżowe, to różnica między Radomiakiem a Bronią była wówczas wyraźna?

– Nie, te kluby równorzędnie rywalizowały ze sobą. Pamiętam, że kilka lat później Radomiak Radom zajął 5. miejsce na mistrzostwach Polski w Bydgoszczy. Klub miał możliwość dobrania dwóch zawodników z regionu, chcieli mnie, ale z racji, że miałem niesmak do tamtej sytuacji, nie wyraziłem zgody. W jednym roczniku lepszy był Radomiak, w drugim Broń, natomiast te dwa kluby dominowały w byłym województwie radomskim. Teraz w samym Radomiu jest od groma szkółek, sam jestem trenerem, więc wiem, jak to wygląda. Przyjmujemy wszystkich chętnych, natomiast kiedyś była selekcja. Jeżeli ktoś się nie nadawał, to nie grał w klubie. Teraz najlepsi chłopcy z danego miasta, z danego rocznika nie spotykają się ze sobą…

Często jest tak, że dwóch zdolnych chłopaków gra w jednym klubie, inna dwójka w drugim, a jeszcze trzech – w trzecim.

– Dokładnie. Są w Młodziku, Orliku, Talenciku, Beniaminku i tak dalej. Gdyby 16 najlepszych czy najzdolniejszych chłopców z danego rocznika grało w jednym klubie, to mogłoby coś z tego być, a tak są porozrzucani i gdzieś te talenty giną.

Z drugiej strony mamy przykład Jagiellonii Białystok, która jest zdecydowanie największym ośrodkiem na Podlasiu i też nie jest to dobrze odbierane przez wszystkich, że ściągają wszystkich najlepszych zawodników do siebie, a reszta pozostaje z niczym.

– Owszem, ale koncentruję się teraz na własnym podwórku. Tak sobie głośno myślę, że jakby faktycznie zebrać tych chłopców pod wspólnym szyldem, nowym czy starym, to mogłoby coś z tego być. Jest popyt na piłkę nożną wśród dzieci, najbardziej nakręcają go reprezentacja Polski, a przede wszystkim Robert Lewandowski.

Jak wyglądały treningi piłkarskie niemal pół wieku temu?

– Miałem akurat to szczęście, że trenowały mnie ikony radomskiej piłki, czyli śp. Tadeusz Muc i śp. Zdzisław Miłkowski. Trenerzy tłumaczyli nam, jak ułożyć nogę do strzału, jak powinna być ułożona noga postawna, którą częścią stopy najlepiej podać. To nie było rzucanie piłki i granie. Grać mogliśmy sobie na podwórku. Była selekcja, w Radomiaku było 16 najlepszych chłopców z jednych dzielnic, w Broni – 16 najlepszych chłopców z innych części miasta. Treningi musiały mnie jakość.

Co wyróżniało Tomasza Dziubińskiego, że już w wieku 15 lat zadebiutował w seniorach?

– Technika, szybkość. Nigdy nie miałem dobrych warunków fizycznych, zawsze byłem niższy od swoich rówieśników. Gdy miałem 10 lat, trener Muc, który prowadził wówczas pierwszą drużynę, podszedł do nas i zaproponował, że kupi czekoladę temu, kto pierwszy zrobi dziesięć żonglerek prawą i lewą nogą. Zgłosiłem się, nie miałem z tym zadaniem żadnych problemów i trener był pod wrażeniem. Piłka mi nie przeszkadzała.

Pamięta pan swoje pierwsze buty piłkarskie?

– Oczywiście. Swoje pierwsze korkotrampki otrzymałem od pana Siewierskiego, natomiast największy szok przeżyłem, jak magazynier Wisły Kraków wydał mi oryginalne buty Adidasa. Co prawda, były trochę za małe, ale jak dostałem je w czwartek, to w sobotę strzeliłem w nich pierwszego gola w Ekstraklasie.

Był pan pierwszym sportowcem w swojej rodzinie?

– Tata był średniodystansowcem, biegał 1500 czy 3000 metrów w Radomiaku, na jednym z tych dystansów zajął kiedyś wysoką lokatę na mistrzostwach kraju, natomiast mama grała w piłkę ręczną.

Czyli wywodzi się pan ze sportowej rodziny.

– Mieliśmy zacięcie do sportu. Poza moim bratem, on się w ogóle do sportu nie garnął.

Szkoła i oceny czy piłka nożna? Co stało na pierwszym miejscu?

– Trener Tadeusz Muc pokierował mnie i zaproponował, żebym nie szedł do żadnego technikum, tylko wybrał przyzakładową szkołę. Ta szkoła znajdowała się przy zakładach metalowych, z którymi związana była Broń. Byłem w kadrze pierwszego zespołu, więc na warsztaty musiałem chodzić na drugą zmianę. Broń grała na drugim szczeblu rozgrywkowym, trenowaliśmy po 6-7 razy w tygodniu. Skończyłem zawodówkę, następnie miałem pójść do technikum wieczorowego, ale pojawiło się zainteresowanie m.in. Legii Warszawa. Zaczęło mnie „atakować” wojsko, wybrałem służbę wojskową i trafiłem do Wisły Kraków. Średnie wykształcenie uzyskałem nie tak dawno, bo 10 lat temu skończyłem liceum. Matura była mi potrzeba do papierów trenerskich.

W tamtych czasach organizowano już jakieś turnieje dla dzieci i młodzieży?

– Nie, nie było zbyt wielu turniejów dziecięcych. Nie przypominam sobie, żebyśmy w jakichś brali udział.

Dzisiaj dzieciaki mogą rywalizować, chociażby w Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”. Miał pan kiedyś jakąś styczność z tą inicjatywą?

– Nasi chłopcy uczestniczą w tych rozgrywkach, ale ja tych drużyn nie prowadzę. Jako sędzia często byłem arbitrem na Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” i mam z niego pozytywne wrażenia. Uważam, że każda taka inicjatywa jest potrzebna.

Co sprawiło, że to akurat panu udało się zrobić karierę?

– Miałem największy talent. Bardzo pomógł mi trener Ryszard Kosiński. Jak miałem 16 lat, przyszedł do II-ligowej Broni i polecił mnie Rudolfowi Kaperze z Polskiego Związku Piłki Nożnej. Dostałem powołanie na konsultację, jeździłem na zgrupowania. Trzeba było coś umieć, żeby grać w kadrze. Myślę, że kluczowe były upór oraz talent. Teraz mówi się, że „młody” zawodnik ma 21 lat. Nie, młodym zawodnikiem jest 18-letni Kacper Kozłowski z Pogoni Szczecin. Im wcześniej chłopak dostanie szansę, tym lepiej, tylko trzeba go też umiejętnie wprowadzić w piłkę seniorską.

Taki problem mamy obecnie w Zagłębiu Lubin, gdzie ci zawodnicy są promowani trochę na siłę.

– Nie oszukujmy się, 16-latek jeszcze dojrzewa, rozwija się. Należy uważać na obciążenia, żeby nie przesadzić. Ja skończyłem grać w piłkę w wieku 29 lat, kolana nie wytrzymały i musiałem poszukać sobie innego zajęcia. Miałem do wyboru albo dalej grać w piłkę, albo… za jakiś czas przerzucić się na wózek inwalidzki. Kiedyś nie bylo zimowych wyjazdów do Turcji czy Dubaju, tylko katorżnicze obozy przygotowawcze. Za kadencji śp. Adama Musiała w Wiśle Kraków wychodziliśmy na cztery godziny w góry w Zakopanem. Temperatura? 15-20 stopni. Na minusie. Nikomu to nie przeszkadzało, bo wszyscy tak robili. Gdybym ja teraz wziął zawodników z III ligi i poszedł z nimi na kilka godzin w góry, to powiedzieliby mi, że jestem szurnięty. Będąc w Belgii, trener Hugo Broos zapytał się mnie, co robiliśmy w trakcie obozu przygotowawczego, bo u niech takiego nie było. Opowiadałem, jak biegaliśmy 4×400, 60×200 metrów…

60 razy 200?!

– Nie pomyliłem się. Robiliśmy po 12 kilometrów interwałami. Za trenera Antoniaka jeździliśmy do… Centralnego Ośrodku Szkolenia Kadr Więziennych w Kulach. Środek lasu. I tak biegaliśmy, proszę mi wierzyć. Wszyscy tak trenowali.

W cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” skupiamy się na początkowych latach przygody z piłką, ale ogólnie rzecz biorąc, jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Zaczynając grać w Broni Radom, nie myślałem o tym, że kiedyś będzie mi dane występować w Ekstraklasie, a w niej zagrałem, zostałem królem strzelców, zagrałem dwa oficjalne spotkania w reprezentacji, wyjechałem na Zachód. Grałem w Lidze Mistrzów, jestem pierwszym Polakiem, który zdobył bramkę w tych rozgrywkach. Oczywiście mogło się to potoczyć odrobinę inaczej, bo po dwóch latach w Brugii miałem propozycję z Niemiec, natomiast urodził mi się syn. To był 1993 rok, mieliśmy z żoną dwójkę małych dzieci, nie chcieliśmy się nigdzie ruszać, bo w Belgii dobrze nam się żyło. W tamtym czasie do klubu dołączył Rene Eijkelkamp, usłyszałem, że będę miał małe szanse na grę. To było po sezonie, w którym Club Brugge występował w Lidze Mistrzów, rywalizowaliśmy w grupie z Rangersami, Olympique Marsylia i CSKA Moskwa. Było zainteresowanie z Niemiec, ale wybrałem tak, jak wybrałem. Rzeczywiście mniej grałem, a na dodatek – pod koniec kontraktu zerwałem więzadła krzyżowe. Po kontuzji waga poszła do góry, a forma w dół. Grałem jeszcze potem w belgijskiej ekstraklasie, ale to już nie było to. Podsumowując, naprawdę jestem zadowolony ze swojej kariery, bo osiągnąłem to, o czym marzyłem.

Chciał pan być trenerem czy „obudził się” w wieku 29 lat, że trzeba coś w życiu robić?

– Trzeba było coś robić. Przypadek sprawił, że spotkałem starszego kolegę, który namówił mnie sędziowanie. Pierwszą moją trenerską pracą była praca w Beniaminku Radom. Wtedy nie trzeba było jeszcze papierów trenerskich, więc podjąłem się tego zajęcia. Pierwsza drużyna, którą prowadziłem, była złożona z chłopaków z roczników 88-89’ i mogę się pochwalić, że z tego zespołu wyszło kilku zawodników, którzy grali w Ekstraklasie, za to w roczniku 93’ prowadziłem Bartosza Nowaka z Górnika Zabrze czy Mateusza Radeckiego z Radomiaka Radom.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix