Z Konina wywodzą się m.in. Marcin Kamiński oraz Krystian Bielik. Pierwszy z nich szkolił się w dzieciństwie w miejscowym Aluminium, natomiast drugi – w Górniku. Kolejnym piłkarzem z tego miasta, który zadebiutował na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w kraju, jest Maksymilian Pingot, wychowanek… Sparty Konin. Jak wyglądały jego początki przygody z piłką?

Pierwszy trener: Maksymilian Pingot

Młody obrońca w Sparcie początkowo trafił do drużyny złożonej z chłopaków z roczników 2000-2001. Co w tym ciekawego? Że od niektórych zawodników był młodszy aż o… trzy lata. – Zacząłem go prowadzić w kategorii orlika. Maksymilian (rocznik 2003 – dop. red.) przyszedł na trening ze względu na to, że znałem się z jego tatą, który poprosił mnie o to, żeby syn mógł potrenować ze starszymi chłopakami. I tak został z nami na najbliższe kilka lat, do momentu, gdy stworzono grupę jego rocznika – mówi nam Damian Tylak, jego pierwszy szkoleniowiec.

Dzisiaj Pingot ma 188 centymetry wzrostu, ale domyślamy się, że w dzieciństwie odstawał warunkami fizycznych od innych. Czym więc nadrabiał? Jakie były jego mocne strony? – Początkowo odstawał warunkami fizycznymi, natomiast nie było to tak bardzo widoczne, ponieważ Maks zawsze cechował się większym zaangażowaniem od pozostałych chłopców w drużynie, więc pewnie dlatego dawał sobie radę i aż tak bardzo nie odstawał od innych. Na pewno wyróżniał się tym zaangażowaniem. Nie ukrywam, że jako lewonożny zawodnik od najmłodszych lat przykuwał uwagę swoją techniką. Jak braliśmy udział w różnych turniejach, to inni trenerzy nie dowierzali, że ten chłopak jest trzy lata młodszy od reszty. Był bardzo ambitnym dzieckiem, chciał udowodnić, że poradzi sobie ze starszymi przeciwnikami i nie ukrywam, że mu się to udawało – wyjaśnia Tylak.

Wygląda na to, że spora różnica wieku nie przeszkadzała ani jemu, ani tym bardziej innym zawodnikom z zespołu. Zawsze mógł też liczyć na wsparcie ze strony bliskich, a w szczególności ojca. – Byliśmy klubem, w którym każdy każdego wspierał. Nie czuł, że różnica między nim a starszymi chłopakami wynosi aż trzy lata. Koledzy z szatni dużo mu podpowiadali na boisku, wszyscy normalnie go traktowali. Ogólnie rzecz biorąc, wyglądało to to tak, że obaj byli zapalonymi kibicami sportu, nie tylko piłki nożnej. Wiem, że tata zawsze go wspierał. Gra w Lechu Poznań była jego marzeniem i z pomocą taty udało mu się trafić do akademii – tłumaczy trener.

Czy wychowanek Sparty Konin od pierwszych treningów był obrońcą? Dlaczego nie grał wyżej? – Tak, od początku grał z tyłu. Ze względu na to, że w Polsce jest deficyt lewonożnych zawodników, to zawsze ustawialiśmy go w obronie. Teraz jest środkowym defensorem, natomiast u mnie grał częściej na boku – odpowiada Damian Tylak.

Maksymilian Pingot do Akademii Lecha Poznań przeniósł się we wrześniu 2016 roku, dojeżdżając wcześniej przez kilka miesięcy trzy razy w tygodniu po 100 kilometrów na treningi z Konina do stolicy Wielkopolski. W szkółce „Kolejorza” trafił pod skrzydła Amilcara Carvalho, a następnie – Karola Bartkowiaka. W sezonie 2020/21 zadebiutował w II-ligowych rezerwach, gdzie przez półtora roku był podstawowym obrońcą zespołu, natomiast w tegorocznej kampanii rozegrał swój premierowy mecz na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w kraju. Trzeba przyznać, że miał sporo szczęścia, bo do składu wskoczył dzięki urazom Bartosza Salamona, Antonio Milicia i Lubomira Satki, jednakże gdy pojawia się okazja, należy ją wykorzystać. Co prawda, w dotychczasowych spotkaniach wypadł raczej przeciętnie, natomiast dalej jest młodym piłkarzem i jeszcze wszystko przed nim.

– Jako trener w małym klubie marzyłem o tym, żeby któryś z moich zawodników mógł występować na II- czy III-ligowych boiskach, gra w I lidze to już naprawdę byłoby coś, a w Ekstraklasie… Zawsze im tłumaczyłem, że ciężką pracą, zaangażowaniem, z odrobiną szczęścia można zajść naprawdę daleko. Jeździłem na testy ze starszymi chłopakami, ale im niestety się nie udało. Byliśmy w Rakowie Częstochowa, Wiśle Płock czy Arce Gdynia – nikomu się nie udało, aż przyszedł Maks. Całe społeczeństwo konińskie jest za nim – kończy Damian Tylak.

BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix