Biegański: Nadal nie wiem, dlaczego trener Kaczmarek nie dał mi szansy

Jan Biegański zimą 2021 zamienił GKS Tychy na Lechię Gdańsk i w swojej pierwszej rundzie w Ekstraklasie był jednym z odkryć całej ligi. Ostatni sezon miał już jednak niemalże stracony, a teraz wrócił na stare śmieci, żeby odbudować się w I lidze. Dobrze mu to wychodzi. Szerszej publiczności pokazał się, strzelając pięknego gola Portugalii w reprezentacji U-20 i zdobywając bramkę z połowy boiska w spotkaniu ze Skrą Częstochowa. Biegański 4 grudnia skończy dopiero 20 lat, a już wiele przeżył. 

Biegański: Nadal nie wiem, dlaczego trener Kaczmarek nie dał mi szansy

Dlaczego czuje, że nie dostał odpowiedniej szansy od Tomasza Kaczmarka? Czemu zimą nie odszedł z Lechii? Jakiej mentalności jest za dużo w polskiej piłce? Jak zamienił się z chłopaka w mężczyznę? Dlaczego odmówił Lazio? Co uświadomiły mu testy w klubach angielskich? Jak objawiała się jego sodówka i dlaczego prezes Leszek Bartnicki lepiej znał jego nauczycieli niż nauczycieli swoich synów? Zapraszamy. 

Dołączyłeś do grona zawodników, którzy potrafią uderzyć z dystansu. Najpierw piękny gol w kadrze U-20 z Portugalią, później bramka z połowy boiska w meczu ze Skrą Częstochowa.

– Fajnie się złożyło. Pracowałem nad tym i w końcu można było zobaczyć efekty.

Sam siebie postrzegałeś jako piłkarza z dobrym uderzeniem z dalszej odległości?

– Tak. Cieszę się, że wreszcie mogłem udowodnić, że faktycznie mam ten atut.

Który gol dał większą satysfakcję?

– Jeden i drugi smakował tak samo, bo albo dawał mojej drużynie prowadzenie, albo je podwyższał. Grunt, że obie bramki były niekonwencjonalne.

Jak ci się grało przeciwko portugalskim rówieśnikom? Dało się wyczuć, że są lepiej wyszkoleni?

– Na początku czułem tę różnicę. Szybko operowali piłką, dobrze się czuli, gdy mieli ją przy nodze. My jednak mieliśmy odpowiednie nastawienie, że charakterem, silną wolą, determinacją i miłością do tego, co robimy możemy wygrać. Tak podeszliśmy do tego meczu. Nie mieliśmy nic do stracenia.

Jesteś już z pokolenia, które nie pamięta naszych kompleksów z lat 90. i trochę późniejszych. Wy już chyba nie czujecie do kogoś respektu z samego faktu, że to Portugalia, piłkarsko inny świat i inne realia. 

– Mogę mówić za siebie. Wiadomo, że pewne rzeczy na Zachodzie robią wrażenie, ale uważam, że nie powinniśmy z tego powodu z góry zakładać, że ktoś jest lepszy. Inaczej od razu startujesz z niższego pułapu. Nie patrzę na to, czy gram z Barceloną, czy ze Szczakowianką Jaworzno. Mecz jak mecz, trzeba podejść do rywala z respektem, ale potem na boisku go ograć. Nie analizuję przesadnie dokonań moich rywali. Znam ich wady i zalety, nie peszy mnie jednak, że grają tu czy tam. Skupiam się na sobie i na tym, co mogę poprawić. Zbyt długie analizowanie przeciwnika sprawia, że się do niego dostosowujesz, a chodzi o to, żeby było na odwrót.

Dużo jeszcze widzisz takiej mentalności w polskiej piłce?

– Uważam, że jest jej sporo. Zbyt często mówi się o rywalu, za mało o sobie. Nie wiem, czy dla każdego zawodnika to problem. Niektórym może nawet takie podejście bardziej odpowiada. Znają swoje możliwości, wiedzą, że pewnego pułapu nie przeskoczą, ale inni wychodzą z założenia, że tu widać początek, a końca nie widać i po co mam się skupiać na innych, skoro mogę się skupić na sobie. Ja zaliczam się do tej drugiej grupy.

Poszedłeś za ciosem i świetnie zagrałeś ze Skrą Częstochowa. Jesteś już w formie, którą prezentowałeś na początku pobytu w Lechii?

– Forma fizyczna jest na tym samym poziomie, a do tego czuję się pewniejszy siebie niż w Gdańsku. Złapałem większy luz. Chcę się cieszyć piłką. Mam nadzieję, że dzięki temu niebawem zacznę grać nawet lepiej niż w najlepszym okresie w Lechii.

Nie miałeś luzu i radości z gry nawet w pierwszej rundzie w barwach Lechii, za którą byłeś bardzo chwalony?

– Miałem, aczkolwiek były to ciężkie czasy. Graliśmy bez kibiców, ocenialiśmy się sami, nie czuliśmy wsparcia z trybun. Brakowało otoczki, z której słynie Ekstraklasa. Poziom sportowy był wysoki, nawet bardzo wysoki jak dla mnie, ale uważam, że dobrze sobie wtedy poradziłem.

No i dochodzimy do kluczowej kwestii. Świetnie zacząłeś w Lechii i na pewno nie zakładałeś, że za półtora roku znów będziesz w Tychach. Ten powrót traktujesz jako porażkę czy przynajmniej potknięcie?

– Ani to, ani to. Uważam, że zasługiwałem na grę w Lechii. Nie wszystko było zależne ode mnie, choć na pewno po drodze jakieś większe czy mniejsze błędy popełniłem. Decyzja o powrocie nie była łatwa, ale na ten moment jest najlepsza. Pchanie się gdzieś dalej po ciężkim roku i siedzenie znów na ławce nawet w lepszym klubie tylko by mi zaszkodziło. W moim wieku najważniejsze jest granie. Traktuję ostatni sezon jako lekcję, że nie zawsze jest pięknie, nie na wszystko ma się wpływ w życiu i trzeba się z tym pogodzić.

– Na początku w Lechii dostałem szansę i ją wykorzystałem. Później szans było coraz mniej, a w pewnym momencie w ogóle. Nie miałem jak się pokazać. A jak już wchodziłem, brakowało mi pewności siebie i radości z gry. Bardziej skupiałem się na tym, żeby czegoś nie zepsuć, niż pokazać coś ciekawszego. Nie prezentowałem nawet sześćdziesięciu procent swoich możliwości, bo bałem się, że w razie jakiegoś błędu znów zostanę skasowany.

Sam siebie zaskoczyłeś tak dobrą pierwszą rundą w Ekstraklasie?

– Nie, ponieważ czułem się gotowy na ten poziom. Nie miałem nic do stracenia, wszystko do zyskania. Tamta runda była naprawdę dobra w moim wykonaniu. Wszedłem z buta do składu i miejsca już nie oddałem. W międzyczasie zadebiutowałem w reprezentacji U-21 u Macieja Stolarczyka. Świetny czas. Dopiero na ostatnie dwie kolejki usiadłem na ławce, ale to też problemy zdrowotne dały o sobie znać.

Wychodzi na to, że negatywnym przełomem dla ciebie było zwolnienie Piotra Stokowca. Ten trener mocno o ciebie zabiegał i w dużej mierze dzięki jego inicjatywie trafiłeś właśnie do Lechii.

– Dokładnie, jednoznacznie dawał do zrozumienia, że zależy mu na moim pozyskaniu. Przed transferem spotkaliśmy się dwa razy. Zapowiadał mi, że nie będzie tak, że od razu wyjdę w pierwszym składzie na Jagiellonię, ale jeśli będę ciężko pracował, na pewno swoją szansę dostanę i on sam liczy, że pozostanę w składzie. Tak się stało, w trzecim meczu zagrałem 90 minut z Rakowem i poszło. Zaufałem trenerowi, trener zaufał mi. Szczera relacja, z której obaj byliśmy zadowoleni.

Z Tomaszem Kaczmarkiem takiej relacji nie miałeś, nie był do ciebie tak przychylnie nastawiony.

– Uważam, że nie dostałem odpowiedniej szansy i zaufania od trenera Kaczmarka, o czym zresztą sam mi powiedział, gdy odchodziłem na wypożyczenie do GKS-u. Nie miałem okazji, żeby się mocniej pokazać, a czułem, że na to zasługuję, bo wyglądałem dobrze, a w pewnym momencie nawet bardzo dobrze. Ale jeśli któryś raz siedziałem na ławce lub zaliczałem trzy minuty, to w tak młodym wieku nie mogłem być cały czas w świetnej formie na treningach. Teraz mam rytm meczowy, odzyskałem pewność siebie i mogę dać jakość na boisku.

W poprzednim sezonie dokuczały ci kontuzje, ale rozumiem, że na starcie nie to zdecydowało, że nie przekonałeś do siebie Kaczmarka?

– Nie wiem, o co tak naprawdę chodziło, bo trener nigdy ze mną na ten temat nie porozmawiał. Nie zwracał uwagi, że ten i ten aspekt piłkarski muszę poprawić, mimo że niejednokrotnie go o to pytałem. Na początku uważałem, że spoko, każdy trener dobiera sobie zawodników, więc może muszę jeszcze więcej pracować. No ale im więcej się starałem, tym mniej to dawało. W większym wymiarze zagrałem tylko w grudniu – 70 minut z Rakowem, gdy wygraliśmy 3:1 i tydzień później z Jagiellonią, ale wtedy doznałem kontuzji, a runda się skończyła. Pech. Później trener mówił, że na mnie liczy, ale w praktyce tak nie było.

Zimą chciałeś odejść?

– Tak. Minutowo uzbierałem w lidze dwa pełne mecze przez całą rundę. Gdy masz 20 lat, granie ogonów na pewno cię nie rozwija. Dziwiło mnie to o tyle, że w jednym z pierwszych meczów po zmianie trenera zagrałem od początku z Jagiellonią w Pucharze Polski. Uratowałem jedną bramkę, wygraliśmy 3:1, nie było zastrzeżeń. Nie mogłem po bardzo udanej rundzie w ciągu dwóch miesięcy zjechać z formą tak, żeby czasami nawet nie mieścić się w kadrze meczowej. Niezadowolenie chowałem w sobie. Wychodziłem z założenia, że trzeba ciężko pracować, a pewnego dnia to wszystko do mnie wróci.

To dlaczego zostałeś w zimowym okienku?

– Kontuzja. Nie byłem w stu procentach gotowy do gry. Miałem problemy z kostką, trochę za szybko wróciłem do treningów i po dwóch tygodniach problem powrócił. Tu mogłem wykazać się większą cierpliwością, źle to rozegrałem. No i tak zimowe okienko przeleciało, nie było wtedy szans, żebym zdał gdzieś testy medyczne.

– Latem już nic mnie nie trzymało. W okresie przygotowawczym dobrze się prezentowałem, rozmawiałem z trenerem Kaczmarkiem, ale to nie oznaczało, że mam czystą kartę i walka o skład zaczyna się od zera. W końcu trener pod koniec sierpnia wyraził zgodę na moje odejście. W 2-3 dni ogarnąłem sprawę i udało się wrócić do Tychów. Przewijały się inne tematy, ale ten kierunek był  najrozsądniejszy.

Gdybyś się uparł, mógłbyś zostać w Ekstraklasie?

– Tak. Były oferty i to z kilku dobrych klubów. Wraz z tatą uznaliśmy jednak, że należy przepracować wspólnie następny okres przygotowawczy, aby być gotowym na jeszcze większe wyzwania w najbliższej przyszłości. Dodatkowo za przejściem do Tychów przemawiało wiele pozytywów: trener Dominik Nowak, który na mnie stawia, prezes klubu, który o mnie walczył. No i tak naprawdę wracałem do domu, więc gdzie mógłbym się czuć lepiej, jak nie wśród swoich najbliższych.

W Lechii nie widziałeś dla siebie żadnych perspektyw w tym sezonie? W obiegu byłeś – dwa razy wszedłeś na końcówki w Ekstraklasie i raz w eliminacjach Ligi Konferencji. 

– Tak, walczyłem cały czas o pierwszy skład, ale decyzje sztabu były takie a nie inne. Były to ciężkie chwile, bo czułem, że jestem w formie i mam szanse na granie. W praktyce jednak wchodziłem tylko na końcówki. Od pewnego momentu nie chciałem już niczego udowadniać innym, wszystko robiłem dla siebie.

Michał Probierz nieraz narzekał, że polska młodzież nie umie rywalizować, szybko się zniechęca i chce odchodzić. Nie czujesz się tu wywołany do tablicy?

– Być może, jednakże to nie dotyczy mojej osoby. Ja uwielbiam rywalizację, to mnie napędza. Lubię w ten sposób iść do przodu, wzajemnie się nakręcać. Tylko musi to być uczciwe. Jeżeli ktoś rzetelnie pracuje i dzień w dzień robi wszystko, żeby być lepszym, to w końcu musi dostać szansę i już od niego zależy, czy ją wykorzysta.

Gdy odchodziłeś było już wiadomo, że Lechia źle zaczęła sezon i posada Tomasza Kaczmarka nie jest zbyt mocna. Nie korciło, żeby zostać i zaczekać na rozwój wydarzeń?

– Propozycje wypożyczenia do innych klubów pojawiały się już w okresie przygotowawczym, ale walczyłem o miejsce w składzie prawie do końca okienka transferowego. Moja sytuacja się nie zmieniała, więc podjąłem decyzję, która okazała się najlepsza dla mnie, czyli wypożyczenie do Tychów. Zmiana trenera? Nie chciałem spekulować, bo ryzykowałbym siedzeniem na ławce do połowy listopada. Kolejne pół roku stracone w moim wieku naprawdę byłoby odczuwalne. W takim czasie wiele można zmienić. Jesienią w Tychach chcę nadrobić ostatni sezon i jeszcze zrobić mały krok do przodu.

Ekstraklasa jako taka czymś cię zaskoczyła?

– Nie stanowiło to zaskoczenia, ale same treningi były cięższe, a jakość wielu zawodników wyższa. W Ekstraklasie gra więcej indywidualności. Największe wrażenie zrobiła jednak otoczka, gdy już kibice normalnie wrócili na stadiony.

Wspominałeś, że dopiero w Lechii rozwinąłeś się w grze do przodu. Wcześniej był to twój problem, a w Gdańsku wyglądałeś jak zawodnik, który miał ten atut zawsze.

– Nowoczesne „szóstki” powinny być dobre i w grze do przodu, i w defensywie. Ja w pewnym momencie grałem dobrze tylko w drugim aspekcie.

Trenerzy tego wymagali czy byłeś zblokowany?

– Jedno i drugie. Chciałem przede wszystkim niczego nie zepsuć, bałem się zaryzykować. Teraz mentalność mam zupełnie inną. Szczerze mówiąc, czasami sam się śmieję z niektórych niekonwencjonalnych rozwiązań, które wybieram w trakcie meczu. Weźmy tego gola z połowy boiska ze Skrą. Takich rzeczy nie da się zaplanować czy wyćwiczyć. Sytuacja boiskowa, sprawdziłem ustawienie bramkarza, był wysunięty, więc strzeliłem. Kiedyś pewnie bym się na coś takiego nie zdecydował. Wiem, że nie w każdej akcji mogę grać do przodu, ale chodzi o nastawienie. Wycofać piłkę możesz zawsze.

W jednym pobyt w Gdańsku bardzo ci się przydał: przeszedłeś drogę od chłopaka do mężczyzny.

– Zdecydowanie. W osiemnasty rok życia wchodziłem sam, przez półtora roku mieszkałem z dala od rodziny . Musiałem otworzyć działalność gospodarczą i zacząć to ogarniać. To wszystko było dla mnie nowe, w szkole nie mogłem się tego nauczyć. No i ogólnie zacząłem być samodzielny.  Z jednej strony dobrze, że tak szybko życiowo rzuciłem się na głęboką wodę, ale z drugiej, fajnie byłoby te młodzieńcze lata trochę sobie przedłużyć. Na to już jednak za późno, klamka zapadła. Tamte czasy nie wrócą. Przyszły nowe, lepsze.

Trudno było funkcjonować samemu? Naczynia w zlewie, ciuchy na podłodze?

– Zdarzało się na początku. Pamiętam, że raz zadzwoniłem do mamy, że nie daję rady i poprosiłem, żeby przyjechała. Jechała w nocy z Katowic. Szacunek dla niej za to. Gdyby mi wtedy nie pomogła, z tego mieszkania wiele by nie zostało. Gdy wyjechała, ogarnęła mnie pustka. Znowu sam w domu, nie ma się do kogo odezwać. Na szczęście po jakimś czasie przyjechała moja dziewczyna, która mnie wspierała i pomagała w codziennym funkcjonowaniu. W Lechii wiele osób mówiło głównie po angielsku, ale radziłem sobie z tym. Wyjeżdżając wielokrotnie na testy do angielskich klubów, musiałem się komunikować biegle z kolegami i trenerami w ich ojczystym języku. Start był ciężki, ale gdy już wychodziłem na trening, czułem, że nabijam sobie punkty.

W Tychach miałeś cieplarniane warunki, niejako znajdowałeś się pod kloszem?

– Po części tak, więc po odejściu musiałem się zderzyć z rzeczywistością. Wiadomo było, że mieszkałem w domu, najbliżsi pomagali mi na co dzień. Po przejściu do Lechii trzeba było się wyprostować, wziąć życie na klatę i się z tym zmierzyć. Łatwo nie było, zwłaszcza przez ostatni rok, gdy prawie nie grałem. Byłem w Gdańsku po to, żeby grać i się rozwijać, a to przestało mi się zgadzać. Codziennie wracałem wkurzony i sfrustrowany, chwilami do pustego mieszkania i tam odreagowywałem. Nie potrafiłem zrozumieć, co robię źle lub niewystarczająco dobrze. Podejmowałem kilka razy próby rozmowy z trenerem, aby mi dokładnie nakreślił, czego ode mnie oczekuje, ale nie uzyskałem jednoznacznej odpowiedzi.

Po powrocie do GKS-u już mieszkasz sam?

– Tak, jestem samodzielny. Mieszkam z dziewczyną i z moim psem Akitą.

Masz świadomość tymczasowości tej współpracy? Po sezonie wracasz. 

– Jest jak jest i muszę z tego jak najwięcej wycisnąć. Chcę pokazać, że mam charakter i ocena mnie jako piłkarza nie była do końca sprawiedliwa. Nikt półtora roku temu nie zakładał, że znów będę w tym miejscu, ale przynajmniej mogę teraz więcej udowodnić. Sobie, nie innym ludziom. Po ostatnich meczach ludzie się odzywają, że super i to tamto, starzy znajomi od dawna bez kontaktu. A ja czytam i się śmieję, bo wcześniej przez rok nikt nie napisał.

Skoro wróciłeś do GKS-u, a prezesem nadal jest Leszek Bartnicki, to znaczy, że wasze relacje są co najmniej dobre. Gdy jednak odchodziłeś, miałem wrażenie, że w klubie czują się mocno rozgoryczeni, bo GKS zarobił na tobie tylko poprzez ekwiwalent. Rozmawiając z prezesem dało się wyczuć, że trudno mu się z tym pogodzić.

– Na pewno w pewnym momencie nasze drogi rozeszły się nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Czułem jednak, że jestem w formie i mogę się spróbować w Ekstraklasie, zwłaszcza że trener Stokowiec już latem ze mną rozmawiał. Wiedziałem, że jest zainteresowanie ze strony Lechii. Rozstawaliśmy się bez wpadania sobie w ramiona, ale gdy na przełomie maja i czerwca przyjechałem do Tychów na maturę, spotkałem się z prezesem i załagodziliśmy nasze stosunki. Od tamtej pory mamy normalny kontakt.

Czyli było kilka miesięcy chłodu.

– Jak to w rodzinie. Czasami jest dobrze, czasami źle. Uznaliśmy, że możemy sobie nawzajem pomóc i to jest ten czas.

Brałeś w ogóle pod uwagę pozostanie w Tychach?

– Do końca wstrzymywałem się z decyzją. Gdy jednak zobaczyłem oferty z Ekstraklasy i ofertę z GKS-u, byłem zdecydowany, że chcę dać sobie szansę w Ekstraklasie. Nie chodziło o pieniądze, tylko o perspektywy rozwoju. Lechia i trener Stokowiec byli tu najbardziej przekonujący i konkretni: chcemy, żebyś przyszedł, będziesz miał miejsce jako młodzieżowiec i jeśli będzie dobrze grał, to utrzymasz się w składzie. Takie podejście mi się podobało.

Mogłeś też wtedy iść do Lazio.

– Nazwa robiła wrażenie, ale Włosi chcieli, żebym trenował z pierwszą drużyną i grał w Primaverze. Perspektyw na Serie A nie miałem. Wiadomo, że 18-latek przychodzący z GKS-u Tychy nie będzie nagle grał w Lazio z Immobile. Nawet w najśmielszych marzeniach nie było takiego scenariusza. Od razu odrzuciłem ofertę. Do Lazio mogę przyjść, jeśli uda się pokonać kilka następnych szczebli w karierze. Wtedy będę gotowy. Występy w Primaverze ze swoim rocznikiem to byłby krok w tył nawet względem grania w I lidze. Wielu chłopaków tak wyjeżdża, dość szybko wraca i nie potrafi się przebić w kraju. A ja wychodzę z założenia, że jak już wyjeżdżać, to nie wracać. Mam trochę doświadczenia w tym względzie, bo parę lat temu odbyłem serię testów w klubach angielskich. Dostać się tam, to jedno. Wytrwać i pokazać się, to zupełnie inna bajka.

Tamte wyjazdy uświadomiły ci, ile jeszcze brakuje do chłopaków z angielskich akademii?

– Pokazały one, w jakim miejscu ogólnie jesteśmy jako polska piłka. Etyka pracy, podejście do zawodników… Każdy miał inne ćwiczenia na siłowni, dostosowane do niego. Badania wzrostu i wagi, badania, jak wysokim będzie się w wieku dwudziestu jeden lat, badania kości. Dwóch fizjoterapeutów na jednego zawodnika. A mówimy o drużynach U-19 w Chelsea czy Arsenalu, chłopakach zarabiających po kilkaset funtów miesięcznie, którzy nadal mieszkali w rodzinach zastępczych. Tam od 8 do 22 jesteś piłkarzem. Od 22 do 8 śpisz i tak siedem dni w tygodniu. Wszystko jest ułożone pod pracę i rozwój.

– Młodzi zawodnicy wchodzą na wysokie obciążenia i się na nich utrzymują. U nas jest okres przygotowawczy, gdy wchodzisz na obciążenia i okres meczowy, gdy schodzisz z obciążeń, żeby dobrze wyglądać w meczu. U nich okres przygotowawczy służy temu, żeby potem móc sobie dołożyć jeszcze mocniej i jeszcze więcej. Po meczu, w którym zagrałem 90 minut, mieliśmy siłownię na nogi. Bite półtorej godziny, do wycieńczenia. Potem dzień wolny i znów gaz, dwa treningi dziennie.

Skądś tak dobre wytrenowanie tamtych zawodników się bierze.

– Dlatego nie mają potem problemów z graniem co trzy dni, a chodzi przecież o większe tempo i intensywność niż w Ekstraklasie. Ja teraz po czterech z rzędu pełnych meczach, ze Skrą czułem już ciężkie nogi. Brakowało świeżości, decyzyjność wolniejsza.

W Anglii byłbyś jednym z wielu, nie miałeś złudzeń?

– Chelsea za juniora może zapłacić milion euro, co to dla niej. Do Chelsea było mi najbliżej, tam temat był zaawansowany. Jakiś znajomy podesłał mi wtedy listę zawodników wypożyczonych stamtąd do innych klubów Premier League. Mógłbyś sklecić skład z ławką rezerwowych. Gigantyczna konkurencja na miejscu plus kolejnych kilkunastu grających na tym samym szczeblu gdzie indziej. Niezwykle trudno byłoby się przebić. Jeden słabszy moment i wypadasz, są następni.

To nie są kluby nastawione na promowanie młodzieży.

– Dokładnie, tam musisz być najlepszy. Rzadko kiedy wychowanek pokonuje wszystkie etapy i znaczy coś więcej w pierwszym zespole. Z zawodników, których poznałem, do tego opisu pasuje tylko Reece James. Jak przyszedł na trening, od razu wiedziałem, że to jest inny poziom. Gościa nie dało się przepchnąć. Siłownia przed treningiem, potem treningi i znów siłownia, a na koniec regeneracja. Maksymalny profesjonalizm.

Ty po gdańskim okresie też obrosłeś mięśniami.

– Zwiększyłem samoświadomość, mam większą etykę pracy. Wiem, że muszę przyjść przed treningiem, wykonać swoją robotę, a po treningu odpowiednio się zregenerować. Później albo mam siły na dodatkowy trening, albo odpuszczam, gdy czuję, że mogłoby to być ryzykowne. Trzeba poznawać swój organizm.

Nie zawsze tak było? Prezes Bartnicki wspominał, że swego czasu miałeś trochę za dużo kilogramów.

– To prawda. Długo walczyłem o odpowiednią wagę. Trener Stokowiec zawsze mnie tu straszył, bo wiedział, że miałem problemy, a jak przyjechałem do Gdańska, wszystko było w normie. Tkanka tłuszczowa poniżej dziesięciu procent. Jeśli ktoś miał powyżej dziesięciu, znajdował się na cenzurowanym i to mocno. U trenera Kaczmarka wszystkie parametry wyszły tak samo, ale i tak był niezadowolony. Twierdził, że jestem ociężały i powinienem schudnąć. Mój przedział to 80-81 kilogramów, maksymalnie 82. Próbowałem zejść do 79, ale wtedy czułem się źle, byłem zamulony. Powiedziałem to trenerowi. Co z tego, że zrzucę jeszcze jeden kilogram, jeśli będę się gorzej czuł.

Ta sytuacja działa się na początku waszej współpracy?

– Nie, bardziej pod koniec, wtedy wszystko wyszło. W Tychach faktycznie w pewnym okresie zmagałem się nadwagą. Wynikała ona ze stylu życia, który prowadziłem, nie było w nim profesjonalizmu. Tu pizza, tu coś innego i tłuszczyku przybywało. Mogłem winić wyłącznie siebie. Nawarzyłem sobie piwa i musiałem je wypić. Za czasów trenera Tarasiewicza miałem bardzo poważną pogadankę, bo w ciągu miesiąca czy dwóch przybyło mi parę zbędnych kilogramów. Musiałem się za siebie wziąć. W Lechii nigdy nie przekroczyłem dziesięciu procent tkanki tłuszczowej będąc w treningu. Lekką nadwyżkę miałem tylko po kontuzji, ale tego trudno uniknąć. Dziś czuję się lżejszy i jeszcze raz będę chciał spróbować zbić wagę do 79 kilo. Jeśli nadal będę się czuł osłabiony, odpuszczam temat i zostaję w przedziale 80-81.

Dziś skrupulatnie liczysz kalorie?

– Tak. Dziewczyna gotuje, liczy kaloryczność. Zrobiłem też testy na alergeny.

Czego nie możesz jeść?

– Glutenu. I jajek, choć ich zupełnie z diety nie wyeliminowałem. Bardzo trudno byłoby to zrobić. Każdemu polecam takie testy. Całe życie się zastanawiałem, czemu tak łatwo tyłem, a właśnie nietolerancja glutenu odgrywała tu istotną rolę. Nikt wcześniej mi tego nie uświadomił.

Byłeś problematycznym uczniem? Kolejny cytat z mojej rozmowy z prezesem Bartnickim: „nauczycieli Janka znałem lepiej od nauczycieli moich synów”.

– Trochę się działo. Nie łobuzowałem, ale ciągle mnie w szkole nie było. Miałem coś zdać, nie przyszedłem i prezes czy dyrektor sportowy musieli próbować to odkręcić. Nie było komunikacji ja-klub-szkoła, tylko ja-szkoła i to nie było dobre. Pewne rzeczy po prostu przeinaczałem.

W jakim sensie?

– Na przykład, że trening trwał do 13:00, a tak naprawdę trwał do 12:00. Umowa była taka, że mam zwolnienie ze zbiórki i w szkole jestem przed treningami, od 8:00 do 9:50, a potem przychodzę na jedną lub dwie ostatnie lekcje. To nie wychodziło, często nie chciało mi się wracać na zajęcia. W końcu szkoła wezwała prezesa i dyrektora. Pogadaliśmy, ustaliliśmy pewne rzeczy i potem się starałem ich trzymać. Szkołę skończyłem.

Wcześniej miałeś za sobą krótki okres sodówkowy.

– Przepaliłem pierwszą wypłatę. Przyszła, poszła. W jeden dzień. Zegarek, buty, dobra restauracja, prezent dla dziewczyny i kasy nie było.

Powtórki nie zaliczyłeś?

– Nie, tylko raz się to zdarzyło. Później rodzice powiedzieli, żebym oddawał im 500 zł miesięcznie i oni będą mi to odkładać. Trochę udało się zaoszczędzić. Dziś bez problemu radzę sobie z zarządzaniem budżetem. Tylko ta działalność gospodarcza mnie męczy (śmiech). Gdybym mógł coś usunąć z mojego życia, to właśnie to.

Nie masz księgowości?

– Mam, ale i tak temat pieniędzy mnie wkurza. Nie są mi do szczęścia potrzebne, choć dają pewne przywileje. Tyle ZUS-u, tyle VAT-u, tyle podatków. Obliczenia, pilnowanie faktur i tym podobne. Męczy mnie to.

Kolegów z szatni też?

– Niektórych wręcz jara, że mogą sobie to ogarnąć i coś zaoszczędzić. Nieraz sobie myślę, że wolałbym zarabiać mniej, byle się tym nie zajmować i mieć czystą głowę. A teraz patrzę, że jest dwunastego, więc muszę księgowej coś wysłać. Zaraz mnie pogoni, że jeszcze tego i tego nie ma (śmiech).

Czuć jeszcze jakąkolwiek presję na awans w GKS-ie Tychy? Mam wrażenie, że w ostatnich latach wokół klubu dominuje atmosfera stagnacji i coraz większej obojętności.

– Fajnie by było awansować, ale presja to ciężkie słowo. Ona nie może wpływać źle na zawodników.

A w Tychach jest mus?

– Zależy, z jakiej perspektywy spojrzymy. Ja przyszedłem się tu odbudować i pomóc w awansie, ale nie nie przyszedłem wyłącznie dla awansu, że to mój nadrzędny cel i nic innego się nie liczy. Jeżeli będziemy dobrze grali w piłkę, tak jak ze Skrą, to awansujemy. Jeśli nie będziemy mieli powtarzalności na takim poziomie, nic z tego nie wyjdzie. To nie jest kwestia pięciu meczów, tylko kilkudziesięciu. Chodzi mi o to, żeby ten sukces był logiczną konsekwencją naszej gry, bez ciągłej świadomości z tyłu głowy, że musimy za wszelką cenę. W Ruchu Chorzów mają pełen luz, nawet teraz nikt nie mówi o awansie. Każdy najbliższy mecz chcą wygrać i tak trzeba do tego podchodzić. Jeżeli na półmetku będziemy w czołówce tabeli, będzie można powiedzieć konkretniej, że celujemy w Ekstraklasę. Teraz nie ma co wybiegać do przodu. Jestem z drużyną od kilku tygodni, ciągle się zgrywamy i wierzę, że na wiosnę odpalimy jeszcze mocniej.

Czego teraz brakuje? GKS ciągle punktuje w kratkę.

– Potrzeba więcej konsekwencji w tym, co robimy. Piłkarsko mamy naprawdę fajny zespół, przeszliśmy na popularne ustawienie 3-4-3, ale musimy tonować emocje – negatywne i pozytywne. Bez euforii po wygranej, bez dramatyzowania po porażce. Nie ma nic gorszego.

Bardziej dotyczy to szatni czy otoczenia?

– Wszystkich, ogólnie ludzi z Tychów. Odkąd jestem w pierwszym zespole GKS-u, celem zawsze był awans. Skupmy się na podstawach. Nie przegrajmy kilku meczów z rzędu, złapmy dobrą stabilizację i potem myślmy dalej.

Byłeś najmłodszym kapitanem w historii GKS-u Tychy, jesteś teraz kapitanem reprezentacji U-20. Masz naturalne cechy przywódcze?

– Moim zdaniem tak. Zodiakalnie jestem strzelcem.

A to ma znaczenie?…

– Uważam, że tak. Mam wrodzone cechy przywódcze. Lubię dyrygować zespołem. I mam w tym posłuch. Nie jestem osobą, która na siłę będzie coś udowadniać czy do czegoś przekonywać. Mówię jak jest, a jeśli ktoś się z tym nie zgadza, to okej. Tylko żeby później nie okazało się, że miałem rację, a po czasie często tak się dzieje. Ja podchodzę do czegoś na spokojnie, ktoś inny emocjonalnie i później ten nerwowy po ochłonięciu mówi, że miałem rację.

Nie lubisz wymiany uwag i wyciągania wniosków na gorąco w szatni?

– Czasami trzeba komuś od razu zrobić suszarę, gdy zachował się źle. Bardzo rzadko się denerwuję, ale jeśli już, to konkretnie. Generalnie nowsze pokolenie jest inne. Sporo się zmieniło. Młodzi są traktowani inaczej w szatni. Kiedyś junior był od mycia butów i tak dalej.

Jeszcze tego doświadczyłeś?

– Powiedzmy, że miałem ciężką szatnię, gdy byli w niej jeszcze Marcin Radzewicz czy Seweryn Gancarczyk. Mam z nimi fajny kontakt, ale podejście mieli inne. W Tychach jeszcze przynosiliśmy sprzęt, rozdawaliśmy go. W Lechii już tego nie było, praktycznie ze wszystkiego byłem zwolniony. Trzeba było jedynie zapakować sprzęt do autokaru i go rozpakować, czyste papcie. Mogłem się skupić tylko na treningu. Od reszty byli dwaj kitmani. Miła odmiana.

To co, gdzie za rok będzie Jan Biegański?

– Mam nadzieję, że w Ekstraklasie. Kontrakt z Lechią nie przestanie obowiązywać. Życzę sobie, aby Tychy i Lechia grały w przyszłym sezonie w Ekstraklasie, a ja będę jednym z filarów drużyny.

ROZMAWIAŁ PRZEMYSŁAW MICHALAK

Fot. Newspix