CLJ-ka od środka: „Miałem większy potencjał od brata”

Z Wisłą Kraków był związany przez osiemnaście lat. W wieku 8 lat poszedł na pierwszy trening, później sam został trenerem. W wieku 23 lat przejął kadrę wojewódzką, a teraz postanowił spróbować czegoś nowego. Mateusz Stolarski, brat Pawła, zapowiadał się na perspektywicznego piłkarza. Miał dobrą lewą nogę oraz cechował się nienaganną techniką. Niestety, miał też wadę, na którą ciężką było znaleźć radę – wzrost. To on ukształtował młodych piłkarzy Wisły Daniela Hoyo-Kowalskiego i Aleksandra Buksę. Zapraszamy na nasz nowy, cotygodniowy cykl „CLJ od środka”.

CLJ-ka od środka: „Miałem większy potencjał od brata”

Piłka była w waszym domu od małego?

– Tak. Tata zaszczepił w nas miłość do tego sportu, choć nigdy nie był zawodowym piłkarzem. Od początku piłka nożna była dla mnie numerem jeden, a później wspólnie z bratem całe dzieciństwo spędziliśmy na boiskach. Byliśmy chyba ostatnim pokoleniem, które całe wakacje grało nie na komputerze, ale na boisku.

Było gdzie grać w Krakowie?

– My mieszkaliśmy na wsi pod Krakowem, w Piekarach. Mieliśmy takie szczęście, że naprzeciwko naszego domu powstał kompleks z boiskiem naturalnym i halą sportową. Na tamte czasy bramka z siatkami to było coś! Mogliśmy grać w komfortowych warunkach.

Był pan autorytetem dla Pawła, jeśli chodzi o piłkę nożną?

– Może nie powiedziałbym, że autorytetem, natomiast było mu dużo łatwiej, ponieważ był ten starszy brat, który zabierał go na boisko. Jak miał do wyboru koszenie trawnika lub inne prace domowe, to wybierał prace domowe. Był fanatykiem takich obowiązków, co się jednak rzadko zdarza.

A pan jak miał wybór między pracami domowymi a piłką, to co wybierał?

– Zdecydowanie piłkę i chyba dlatego nie gram na wysokim poziomie, a on tak (śmiech). Stawiałem wszystko na piłkę, Paweł oczywiście też lubił w nią grać, ale nie było to dla niego pierwszorzędne.

Jak zaczęła się pana przygoda już z taką prawdziwą piłką w Wiśle Kraków?

– Mój tata jest fanatykiem „Białej Gwiazdy”, więc to on zaprowadził mnie na pierwszy trening, gdy miałem 8 lat. Tam gdzie jest teraz parking VIP, było kiedyś boisko żwirowe. Był to trening selekcyjny, nawierzchnia była tak twarda, że ciężko było wbić tyczkę. Musiałem zaprezentować się dobrze, bo po skończonej gierce trener Chemicz powiedział mi, że mogę przyjść na trening pierwszej grupy. Tak to się wszystko zaczęło.

Został pan wybrany najlepszym zawodnikiem turnieju im. Adama Grabki i jest tam dopisana informacja, że słynął pan z „wkręcania przeciwników w murawę”. Technika od zawsze była pana mocną stroną?

– Moimi największymi atutami była właśnie technika i lewa noga. Zmagałem się jednak z jednym problemem, na który ciężko było zaradzić. Mierzę 168 cm wzrostu, a na tamte czasy brakowało mi trenera, który zaufałby takiemu niewysokiemu zawodnikowi. Myślenie było takie, że szkoleniowcy nie patrzyli zbytnio przyszłościowo, brali do składu tych największych i chcieli mieć wynik „na już”. Myślę, że to zdecydowało, że nigdy nie zagrałem w piłkę na wysokim poziomie. Może gdyby doszłaby do tego jeszcze motoryka, udałoby mi się osiągnąć więcej. W wieku 17 lat wiedziałem, że nie będę grał w piłkę, więc postanowiłem pójść w karierę trenerską.

Który z braci Stolarskich miał większy potencjał na grę w dzieciństwie?

– Myślę, że zdecydowanie ja. Dużo ludzi na różnych turniejach myślało, że to ja będę kiedyś grał profesjonalnie w piłkę.

W rodzinie też?

–  Też. Od momentu pójścia Pawła na pierwszy trening, to oni w dwójkę z Adamem Buksą przerastali swój rocznik o co najmniej dwa poziomy. Dopiero po jego pierwszym treningu, gdy miał 8 lat, tak popatrzyłem na niego i zobaczyłem, że naprawdę dużo potrafi i mnie przerasta.

Prace domowe przestały się liczyć?

– Dalej się liczyły (śmiech). Super było to, że on umiał zająć głowę czymś innym. Gdy rozgrywał mecz to bardzo poważnie podchodził do tego wszystkiego i zależało mu, ale potrafił się od tego też odciąć. Gdy ja zagrałem słabszy mecz, to o tym myślałem, zastanawiałem się, co mogło pójść lepiej, a on wiadomo, był też trochę wkurzony po przegranych, jak każdy, ale szukał sobie innych zajęć, żeby się tym nie zadręczać.

Kto dał panu szansę powrotu do Wisły już w nowej roli?

– Do Wisły wziął Cezary Bajm, ówczesny koordynator akademii. Znaczenie miało też, że znał mnie i był trenerem mojego brata. Poszedłem na półroczny staż do Juvenii Kraków, a w Wiśle byłem 1-2 razy w tygodniu. Później współpracowałem z Rafałem Wisłockim przy grupie naborowej, a następnie przejąłem rocznik 2003, który był wtedy w kategorii U-10. Prowadziłem tę grupę przez pięć lat, a na początku Hoyo był niższy ode mnie (teraz mierzy 189 cm). W ostatnim roku w Wiśle prowadziłem rocznik 2004, ale miałem jeszcze wcześniej krótkie epizody w innych rocznikach. Nie pamiętam swojego debiutu trenerskiego, ale na pewno fajnym wydarzeniem w pierwszym roku było pokonanie na Murapol Cup po rzutach karnych Manchesteru United. Wtedy wyniki były dla mnie dosyć ważne, ale później, gdy dojrzewałem trenersko i uczyłem się na dobrym materiałem, mogę śmiało powiedzieć, że najważniejszy dla mnie jest rozwój indywidualny zawodnika.

Rocznik 2003 w Wiśle bardzo się rozwinął w ciągu tych lat?

– Tak. Udało się przede wszystkim ściągnąć wielu zawodników z najlepszych krakowskich klubów i stworzyć prawdziwą drużynę. Przyszedł Olek Buksa, Patryk Warczak – chłopcy, którzy później debiutowali w młodzieżowych reprezentacjach Polski. Dwóch piłkarzy w wieku 15 lat zadebiutowało w Ekstraklasie. Zdaje sobie sprawę, że wpływ miały na to też problemy finansowe Wisły, ale przecież mogli postawić na starszych, a jednak dali im szansę. Liczę, że przynajmniej jeszcze 1-2 chłopaków z tej drużyny zagra na poziomie Ekstraklasy. Moje marzenie się nie zmienia, chciałbym, żeby jak najwięcej młodych piłkarzy zadebiutowało w Wiśle, bo jestem bardzo przywiązany do tego klubu.

W wieku 23 lat został pan trenerem kadry wojewódzkiej. Szybko.

– Mam coś takiego, że najpierw biorę, a później kalkuluję. Wiedziałem, że mogą się pojawiać opinie, że młody i bez doświadczenia, ale do odważnych świat należy. Co prawda nie osiągnęliśmy z drużyną wielkich sukcesów, jeżeli chodzi o wyniki, ale staraliśmy się grać w piłkę i to się nam udawało. Masz piłkę przy nodze, to się uczysz, gdy musisz za nią biegać, wiele się nie nauczysz. Oczywiście, ryzyko popełnienia błędu jest większe, ale to ty kontrolujesz przebieg meczu.

Problemy pierwszego zespołu wpłynęły na działanie akademii?

– Myślę, że nie. W akademii są ludzie, którzy naprawdę o nią dbają. Rafał Wisłocki piastował już chyba wszystkie możliwe stanowiska. Był prezesem, trenerem, dyrektorem akademii, fizjoterapeutą podczas turnieju, sprzątał stadion – człowiek instytucja w tym klubie. Akademia to jest jego dziecko. On jako pierwszy wszystko zapoczątkował, wprowadzał nowe zmiany, myślał konstruktywnie. Wielkie słowa uznania dla niego. To jest człowiek, który musi być w Wiśle, bo jak jego nie będzie, to ciężko będzie się komuś tak zaadaptować, jak jemu. Mimo problemów cały czas działaliśmy, żeby wychowankowie byli na wysokim poziomie.

Decyzja o odejściu z klubu była dla pana trudna?

– Bardzo trudna. Spędziłem w tym klubie 18 lat, Stal Rzeszów była bardzo zdeterminowana, żeby mnie pozyskać. Profesjonalizm, taki, jak podczas naszej rozmowy, widziałem tylko raz, gdy Paweł rozmawiał z Legią Warszawa. Gdy jechałem tam pierwszy raz, nie sądziłem, że będę tam pracował. Tyle lat spędziłem w Wiśle, że niektórzy myśleli, że nigdy z niej nie odejdę, miałem przejąć  teraz drużynę U-17, pojawiały się głosy, że robię krok w tył, ale w Rzeszowie bardzo chcieli mnie pozyskać. Zawsze lubiłem tworzyć, szukać nowych wyzwań. Nie chciałem się też zakotwiczyć w Wiśle, wiem, że zakończyłem pracę tam w dobrych relacjach. Kiedyś na pewno tam wrócę.

Jaką drużynę będzie pan trenował?

– Rezerwy, które są w na piątym poziomie rozgrywkowym, bo klub nie mógł ich zgłosić wyżej, a musi być różnica trzech lig. Wspólnie będę prowadził tę drużynę z Maćkiem Tokarczykiem, a prawdopodobnie będziemy także odpowiadać za drużynę U-19. Rezerwy mają być w przyszłości pierwszą drużyną klubu w seniorach, a grać będą w nich młodzi zawodnicy. Trochę na styl Lecha Poznań. Bardzo mi się to spodobało, pokazali, zatrudniając mnie na to stanowisko, że wiążą ze mną duże plany.

Obawia się pan nowych wyzwań?

– Raczej nie. Jestem ciekawy, co mnie czeka. Myślałem, że odejście z Wisły będzie we mnie długo siedzieć, uderzyło mnie trochę, ale teraz jadę pierwszy dzień do klubu z pozytywnym nastawieniem (rozmowa była przeprowadzona we wtorek).

Widzi pan, jeszcze pan nie dojechał do klubu, a już media dzwonią.

– Powiem szczerze, że odebrałem bardzo dużo telefonów i poznałem też przez to trochę swoją wartość. Gdy siedzisz w swoim środowisku i nigdzie się nie ruszasz, nie czujesz, na jakim pułapie jesteś. Nie spodziewałem się, że moje odejście z Wisły wywoła takie duże zamieszanie.

Olek Buksa i Daniel Hoyo-Kowalski zrobili panu jednak reklamę.

– Bardzo się cieszę. Znam ich od małego, i wiem jaką pracą wykonali i jak im zależało aby grać zawodowo w piłkę. Daniel był chłopakiem mający wysoki potencjał piłkarski, ale ze względu na predyspozycje motoryczne były duże wątpliwości czy poradzi sobie na poziomie seniorskim – mimo wszystko ja wierzyłem, że swoje braki może nadrobić rozumieniem gry, natomiast każdy, kto widział Olka, wiedział, że to jest tylko kwestia czasu aż odpali. Z obydwoma zawodnikami mam bardzo dobry kontakt. Daniel nawet jak wybierał menadżera, to konsultował tę decyzję ze mną. Gdy mu się coś nie podobało, miał problemy, to przychodził do mnie. Dwóch fantastycznych chłopaków.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix