Piłkarskie dzieciństwo: Jakub Wierzchowski

– Moje piłkarskie marzenie z dzieciństwa? Być najlepszym bramkarzem na świecie – wspomina Jakub Wierzchowski. Marzenia były wielkie, nie wszystkie udało się zrealizować, ale przygoda 43-latka z piłką należy do raczej udanych. Jak on wspomina jej początki?

Piłkarskie dzieciństwo: Jakub Wierzchowski

Lublinianka Lublin była pierwszym klubem w pana przygodzie z piłką?

– Tak. Na pierwszy trening zaprowadził mnie mój brat, który znalazł w gazecie ogłoszenie o naborze do klubu. Miałem wtedy 10 lat. To były inne czasy.

Pana brat także grał w piłkę?

– Mój śp. brat grał w piłkę tylko amatorsko. Był ode mnie o siedem lat starszy…

Ktoś pana w rodzinie był związany ze sportem?

– Brat i tata grali w piłkę, ale amatorsko. Pamiętam, że była taka książka rocznicowa o lubelskiej piłce i na pierwszych stronach był mój dziadek, który grał w piłkę za czasów okupacji i było tam zdjęcie jego drużyny, a na ostatniej stronie byłem ja.

Bardzo symboliczny obrazek.

– Do tej pory czasem to wspominamy w domu.

Które kluby w Lublinie stanowiły trzon w mieście, jeżeli chodzi o piłkę młodzieżową?

– Ogólnie rzecz biorąc, były dwa liczące się wówczas ośrodki, które przeważnie wygrywały mistrzostwa województwa czy tam regionu lubelskiego – Motor i Lublinianka. Czasami liczyły się też Sygnał Lublin lub BKS, ale w moich kategoriach wiekowych wygrywały te dwa pierwsze zespoły.

Od początku stał pan między słupkami?

– Od samego początku. Moja historia ułożyła się trochę inaczej niż większości bramkarzy, którzy opowiadają o swoich początkach tak, że przyszli do klubu, podstawowy golkiper doznał kontuzji, a oni wskoczyli w zastępstwo i tak już zostali. Jak stanąłem jako mały chłopak w bramce, tak już zostało do końca kariery.

Wyróżniał się pan wtedy warunkami fizycznymi?

– Nie, byłem raczej z tych „późno dojrzewających” chłopców. W grupach młodzieżowych nie imponowałem wzrostem. Teraz, gdy szkolę dzieci, często tłumaczę chłopakom, że np. 14-latek, który nie jest najwyższy, może jeszcze sporo urosnąć. Dzisiaj można przewidzieć, ile dany zawodnik będzie miał wzrostu obserwując jego rodziców, dziadków…

Są też badania, które pozwalają określić, ile dany chłopak jeszcze urośnie. 

– Dokładnie.

To czym się pan wyróżniał w dzieciństwie, skoro nie wzrostem?

– Zawsze byłem dosyć zwinny szybki – na tym bazowałem. Może też dlatego, że te warunki fizyczne w dzieciństwie nie były oszałamiające i musiałem czymś je nadrabiać, więc nadrabiałem sprawnością.

Nie kusiło pana, żeby grać w polu?

– Nigdy. Nie chodziło o to, że nie lubiłem się męczyć, ale najbardziej ciągnęło mnie do gry w bramce.

Kto był pana bramkarskim idolem w dzieciństwie?

– Gdzieś to szło etapami. Moim pierwszym idolem był Toni Schumacher, potem byli Edwin van der Sar czy Peter Schmeichel. Podpatrywałem najlepszych. Było może z pięciu golkiperów, których oglądałem i próbowałem od każdego z nich coś podpatrzeć.

Van der Sar i Schmeichel to byli bramkarze Manchesteru United. „Czerwone Diabły” były pana ulubioną drużyną?

– Kibicowałem im, ale bardziej zwracałem uwagę na to, gdzie bronią ci bramkarze. Jeżeli Van der Sar grał w Ajaxie Amsterdam, to trzymałem za nich kciuki. Gdybym miał wybrać jeden klub, któremu kibicowałem od najmłodszych lat, to wybrałbym Borussię Dortmund.

O, to dosyć nietypowo, ponieważ było to jeszcze przed ich zwycięstwem w Lidze Mistrzów. 

– Tak, ale jakoś ich lubiłem. Od czasu, gdy oglądałem w telewizji skróty meczów Bundesligi, oglądałem i się zakochałem. Niesamowity stadion, specyficzne barwy. Jakoś tak podpatrywałem ten klub.

Chodził pan w dzieciństwie na mecze w Lublinie?

– Oczywiście. Chodziłem na Lubliniankę, potem miałem przyjemność grać z nią w I lidze. Na Motorze byłem praktycznie na każdym meczu. Piłka była moim życiem i jest do tej pory.

Zapadł panu w pamięć jakiś konkretny mecz z niesamowitą atmosferą na stadionie czy dramaturgią?

– Na pewno dobrze zapamiętałem pierwszy mecz na Lubliniance po awansie do I ligi. Nigdy na spotkania tego klubu nie chodziło zbyt wiele kibiców, a wtedy przyszło ok. 10 tysięcy osób. Byłem pod olbrzymim wrażeniem, siedziałem już wtedy na ławce pierwszego zespołu. Każdy mecz był emocjonujący. Jestem Lublinianinem z krwi i kości, może to na mnie tak zadziałało, że na Lubliniankę potrafi przyjść tyle osób? Dobrze wspominam też mecze Motoru w Ekstraklasie. Był to dla mnie poziom piłkarski, do którego dążyłem.

Istniała wówczas w Lublinie jakaś myśl szkoleniowa? Jakie było podejście trenerów do zajęć?

– Miałem szczęście trafić na dobrych szkoleniowców. Mam im dużo do zawdzięczenia. Oczywiście, myśl szkoleniowa od tamtego czasu mocno się zmieniła. Piłka się rozwija, tak samo zawód trenera. Widzę to chociaż po tym, gdy zaczynałem trenować w Łęcznej i po tym, co jest teraz – przez dziesięć lat bardzo dużo się zmieniło. Różnica między tym, co było kiedyś, a tym, co jest dzisiaj, jest kolosalna. Ale to nie jest wina trenerów – po prostu tak wyglądała piłka nożna w Polsce.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w dzieciństwie?

– Być najlepszym na świecie, taki cel mi zawsze przyświecał. Być najlepszym. Podchodzę do życia w ten sposób, że jeśli za coś się biorę, to marzenia i cele mam wielkie. Najgorzej jest ustalić sobie cel i szybko go zrealizować. Teraz, trenując dzieci, chcę mieć najlepszą akademię bramkarską w Polsce.

Trenował pan inne dyscypliny sportowe poza piłką nożną?

– Tak, zanim zapisałem się na piłkę, przez dwa lata trenowałem tenis stołowy. Całkiem nieźle mi to wychodziło, potem przydało mi się to w bronieniu, bo miałem dobry refleks.

Przykładał pan dużą uwagę do szkoły i ocen?

– Owszem. W podstawówce uczyłem się bardzo dobrze, ale potem skupiłem się bardziej na piłce, poszedłem do Technikum Samochodowego. Tam już było trochę czasu na naukę, bo grałem wtedy w I lidze i oceny poszły w dół. Mimo to, rok temu zdałem maturę, dlatego szkoła jest dla mnie ważna. Chciałem mieć wykształcenie, teraz jako stary chłop poszedłem do szkoły, siedziałem w ławce i się udało.

Jakie to uczucie, wrócić po tylu latach do szkoły?

– Boże, kapitalne (śmiech). Zawsze mi to gdzieś siedziało z tyłu głowy, że nie udało mi się skończyć szkoły, a uczyłem się naprawdę dobrze. Ciężko było, musiałem poświęcić temu sporo czasu. Pracuję w swojej akademii, w nieruchomościach, dlatego musiałem się mocno spiąć. Zdałem maturę naprawdę dobrze i nie zatrzymuję się. Chciałem sobie rok odpocząć i zobaczymy, co będzie dalej.

Z Lublinianką jeździliście na różne turnieje młodzieżowe?

– Z trenerem Jerzym Rejdychem byliśmy nawet kilka razy na zagranicznych turniejach.

Za wschodnią granicą?

– A tu pana zaskoczę, bo byliśmy dwa razy w Niemczech i raz w Danii. Wtedy Polska dosyć mocno różniła się od krajów zachodnich i było to dla nas ogromne przeżycie. Wspominam to do dziś.

Dzisiaj największy turniej w Europie odbywa się w Polsce. Miał pan kiedyś okazję oglądać z bliska rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Obserwuję piłkę młodzieżową, ale nie miałem okazji na żywo oglądać rozgrywek tego Turnieju. Ale oczywiście widziałem finały ogólnopolskie w telewizji. Na pewno jest to fajna inicjatywa, dobry pomysł. Sama nazwa mówi, że dzieciaki z podwórka mogą przeżyć świetną przygodę i zagrać na Stadionie Narodowym. W tym momencie oglądam chyba więcej piłki dziecięcej i młodzieżowej niż seniorskiej, bo jest to moja branża.

Szybko trafił pan do piłki seniorskiej, ale miał pan plan awaryjny na życie, gdyby nie udało się zostać piłkarzem?

– Nie miałem takiego planu. Nie wiem, czy to było dobre. Miałem wielkie marzenia i dążyłem do tego, żeby zostać piłkarzem. Całkowicie poświęciłem się piłce i skupiałem na tym, żeby osiągnąć jak najwięcej. Nie skupiałem się nad tym, co będzie, gdyby mi nie wyszło.

Szkoleniowcy wróżyli panu dużą karierę?

– Byłem wyróżniającą się postacią lubelskich podwórek, ale jadąc na konsultację młodzieżowej reprezentacji Polski, w wieku 15 lat, powiedziano mi, że nie, że słabo. Dwa lata później usłyszałem to samo. Miałem wielkie marzenia i plany, wierzyłem w to, że może się udać.

Któremu trenerowi zawdzięcza pan najwięcej?

– Nie jestem w stanie odpowiedzieć na to pytanie, bo spotkałem na swojej drodze wielu kapitalnych trenerów i byłoby mi naprawdę głupio, gdybym któregoś pominął. Ale wielu szkoleniowcom zawdzięczam bardzo dużo, niektórym troszkę mniej, a były jeszcze pojedyncze osoby, o których muszę powiedzieć, że mi chyba nawet źle życzyły. Myślę, że osoby, które przeczytają ten wywiad, będą wiedziały, za co im dziękuję.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Przez długi czas pieniądze były sprawą drugorzędną. Pierwsze kwoty zaczynały pojawiać się w Lubliniance, gdy grałem w I lidze, ale to były niewielkie sumy. W wieku 19 lat trafiłem do Górnika Łęczna i z pensji tam byłem w stanie samodzielnie się utrzymywać.

Zaliczył pan łatwe wejście do seniorów?

– Oj, nie było ono łatwe. W Lubliniance było takie myślenie, żeby szybko wprowadzać bramkarzy do piłki seniorskiej. W III lidze zadebiutowałem w wieku 15 lat, chyba w ostatniej minucie puściłem bramkę z połowy boiska, więc trzeba było szybko zebrać się w sobie. Mimo młodego wieku dałem radę, aczkolwiek było ciężko.

Powiedział pan wcześniej, że pana marzeniem było zostać najlepszym bramkarzem na świecie. Muszę stwierdzić, że nie udało się go zrealizować, ale jest pan zadowolony ze swojej przygody z piłką?

– Oczywiście, jestem zadowolony. Przeżyłem super przygodę, poznałem wspaniałych ludzi, ukształtowałem swój charakter. Nie zostałem najlepszy na świecie, fakt, przyznaję (śmiech), ale udało mi się spełnić parę tych mniejszych marzeń. W cudzysłowie mniejszych. Jestem z tego dumny. Zaczynałem, kopiąc między blokami, a na samym szczycie grałem przed kilkudziesięcioma tysiącami ludzi, więc mam fajne wspomnienia.

Większym przeżyciem było zdobycie mistrzostwa Polski z Wisłą Kraków, chociaż nie grał pan w niej zbyt wiele, czy debiut w kadrze?

– Chyba debiut w kadrze, właśnie z racji tego, że nie grałem w sezonie mistrzowskim zbyt wiele.

Z piłkarzy, z którymi miał pan styczność przez całą karierę, kto robił na panu największe wrażenie?

– Grałem z wieloma piłkarzami, których podpatrywałem, ciężko mi wymienić jedną postać, ale jeżeli muszę, to – Johan Micoud. Francuz, mistrz Europy. Miałem z nim przyjemność grać w Werderze Brema. Był po prostu wybitnym zawodnikiem, było to widać na każdym kroku. Poświęcał piłce nożnej po 3-4 godziny dziennie, ale robił to maxa. Osiągnął bardzo dużo.

Jeszcze jako aktywny piłkarz myślał pan nad tym, żeby w przyszłości zająć się szkoleniem dzieci i młodzieży?

– Chodziło mi to po głowie. Działamy już blisko dziesięć lat i zaczyna to wyglądać naprawdę fajnie.

Dzisiaj ma pan swoją akademię bramkarską?

– Tak, prężnie działamy, jesteśmy coraz bardziej rozpoznawalni w Polsce. Jestem dumny z tego, jak wygląda moja praca.

Możecie się już pochwalić jakimiś nazwiskami wychowanków?

– Wyszło od nas naprawdę wielu zdolnych zawodników. Jakub Stolarczyk gra w Leicester City, Mateusz Kochalski jest w Legii Warszawa, Kasia Kiedrzynek też u nas trenowała. Wykonujemy dobrą robotę. Tu mówię o starszych rocznikach, ale mamy też paru młodszych, zdolnych chłopców, o których mógł pan jeszcze nie słyszeć.

Jaki jest cel pana akademii?

– Naszym celem jest, żeby pomagać spełniać chłopcom ich marzenia. Od początku założeniem „Keeperteam” było, żeby mógł do nas przyjść każdy i trenował na profesjonalnym poziomie. Kiedy ta praca zaczęła wyglądać coraz lepiej, myśleliśmy nad tym, żeby to rozszerzyć, żeby ci chłopcy mogli spełniać swoje marzenia i trafić gdzieś wyżej. Nawiązaliśmy współpracę z menedżerem Markiem Kowalczykiem, który pomaga nam ulokować chłopców w fajnym miejscu. Mierzymy naprawdę bardzo wysoko.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix