Piłkarskie dzieciństwo: Jakub Wilk

Będąc dzieckiem, marzył o tym, żeby zagrać w Lechu Poznań. Jako zawodnik tego klubu zdobył mistrzostwo, puchar i superpuchar kraju, spełniającym tym samym swoje młodzieńcze ambicje. Jakub Wilk wspomina swoje początki z piłką. 

Piłkarskie dzieciństwo: Jakub Wilk

Swoją przygodę z piłką rozpoczął pan w SKS-ie 13 Poznań?

– Dokładnie. Miałem wtedy 7 lat, byłem w pierwszej klasie podstawówki. Tam spędziłem osiem lat. Najpierw mieliśmy lekcje w szkole, a potem przebieraliśmy się i szliśmy na trening.

Jak było z warunkami do treningów?

– To były dawne czasy, nie mieliśmy sztucznych muraw i mniejszych boisk treningowych. Chodziliśmy pieszo do Parku Cytadela lub kilometr czy dwa do takiego boiska w dole, którego dzisiaj już nie ma, bo powstały w tym miejscu osiedla. Tak to wyglądało. Zimą trenowaliśmy w przyszkolnej hali.

Trenerzy podchodzili z odpowiednim zaangażowaniem do swojej pracy?

– Nie było szkolenia, jakie mamy dzisiaj, ale szkoleniowcy się starali. Byliśmy przygotowywani do tego, żeby grać na jakimś poziomie, wszystko miało ręce i nogi. Wiadomo, że pierwsza i druga klasa podstawówki to była bardziej zabawa, ale potem już zaczynały się normalne treningi.

Byliście w stanie rywalizować z innymi szkółkami z miasta, z województwa?

– Mieliśmy ligę, w której było większość zespołów z Poznania i kilka z całego województwa. To były fajne szkółki, w których też grali dobrzy zawodnicy.

Zdarzało się, że wyjeżdżaliście na zagraniczne turnieje lub obozy?

– Nie pamiętam, która to była dokładnie klasa, piąta albo szósta, ale pojechaliśmy na turniej do Francji. Byliśmy w Breście i udało nam się wygrać te zawody. W finale pokonaliśmy w rzutach karnych FC Nantes. To był nasz pierwszy poważny międzynarodowy turniej.

Pierwsze zderzenie z europejską piłką.

– No tak. Pamiętam, że śp. tata mojego dobrego kolegi sponsorował nam dresy i koszulki do gry, bo bez tego musielibyśmy występować w starych, za dużych strojach. Dzięki niemu mogliśmy się jakoś zaprezentować za granicą.

Od początku grał pan w pomocy?

– Od małego występowałem jako środkowy pomocnik. Czasami trener ustawiał mnie na lewym skrzydle, ale to wyjątkowo.

Czym się pan wyróżniał na boisku w dzieciństwie? 

– Wszystkim po trochu. Szybkością, techniką. Nie jestem wysokim zawodnikiem, bardziej bazowałem na zwinności.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie?

– Diego Maradona i Zinedine Zidane – to była dwójka, która bardzo mi się podobała. Później jeszcze Ronaldo z Brazylii.

Miał pan swoją ulubioną zagraniczną drużynę?

– Owszem. W Hiszpanii trzymałem kciuki za Real Madryt, w Anglii za Manchester United. Od dzieciaka byłem też, naturalnie, kibicem Lecha Poznań.

Jako dziecko często chodził pan na mecze „Kolejorza”?

– Nie, nie. W tych czasach były rozróby na stadionach i mój śp. tata nie puszczał mnie zbyt często na mecze. Byłem po dłuższej przerwie na spotkaniu z Pogonią Szczecin. Częściej oglądałem mecze w telewizji, niż pojawiałem się przy Bułgarskiej.

Ktoś w pana rodzinie był związany ze sportem?

–  Mama biegała, ojciec pływał, a brat też grał w „13” i w młodzieżowych zespołach Lecha. Każdy jakiś tam sport uprawiał.

Brat potem nie został przy piłce nożnej?

– Nie, grał jeszcze w niższych ligach, ale później zdecydował się zakończyć swoją przygodę.

A pan uprawiał jakieś inne sporty poza piłką nożną?

– W wakacje grywałem trochę w tenisa, ale tak to głównie trenowałem piłkę nożną.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką w dzieciństwie?

– Po szkole podstawowej zgłosiła się po mnie Amica Wronki, ale ojciec się nie zgodził, bo zawsze chciał, żebym występował w Lechu Poznań. Trafiłem do rocznika 85′ i tak to się wszystko zaczęło. Każdy z nas marzył o tym, żeby w przyszłości zagrać przy Bułgarskiej.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Były ważne, ale nie byłem nigdy żadnym prymusem. Uczyłem się tak, żeby spokojnie zdawać do następnej klasy, nie miałem raczej dwójek na świadectwie. Byłem w klasie sportowej, gdzie były cztery dziewczyny i reszta chłopaków, z czego kilku takich „ananasów” – nauczyciele nie mieli z nami lekko. Były różne numery odwalane…

Pan też był ich pomysłodawcą?

– Zdarzało się (śmiech). Mieliśmy taką ekipę, że zawsze było wesoło. Nauczyciele mieli z nami ciężko, ale też przymykali na to oko, bo byliśmy klasą sportową. Wiadomo też, wszystko w granicach rozsądku, nie mieliśmy większych problemów z dyrekcją czy prawem. Zawsze było śmieszniej.

Miał pan kiedyś okazję oglądać rozgrywki Turnieju „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Rozgrywek nie miałem okazji oglądać, ale piłem Tymbarka (śmiech). Pamiętam jeszcze, gdy były pierwsze edycje Turnieju i byłem ciekaw, czy uda im się to dalej pociągnąć. Z tego, co widzę, wszystko poszło w bardzo dobrym kierunku…

Finały na Stadionie Narodowym, spotkanie z pierwszą reprezentacją Polski…

– No właśnie, więc myślę, że jest to bardzo fajna inicjatywa dla dzieciaków. Teraz, gdy patrzę na to, jakie warunki mają dzisiaj chłopcy do robienia karier, to są one rewelacyjne.

Nie ma pan takiego wrażenia, że kiedyś te cięższe warunki bardziej kształtowały charaktery i aktualnie wielu zdolnych chłopaków przepada, bo mają zbyt łatwo?

– Ciężki temat. Moim zdaniem ważne jest też podejście rodziców. Sam mam ośmioletniego syna i uważam, że trzeba usiąść z dzieckiem i wytłumaczyć mu pewne rzeczy. Kiedyś nie było czegoś takiego, że rodzice zwalniali cię z treningu, bo była brzydka pogoda albo miałeś katar – musiałeś iść na trening i tyle. Wracaliśmy z zajęć, zjadło się szybko obiad i wracaliśmy grać na betonowe boisko. To trochę kształtowało nasze charaktery. W SKS-ie mieliśmy murawę, gdzie w środku była czarna ziemia, a po bokach strzępki trawy. Tak samo ciężko było dostać buty piłkarskie. Na początku grałem w korko-trampkach, ale mój brat mieszkał już wtedy w Berlinie i jak pojechałem do Niemiec, to dopiero dostałem oryginalne buty Reeboka czy Nike’a. Tak to wyglądało. Gdy ktoś miał korki Adidasa, to od razu był lepszy gość. W Polsce było jednak ciężko takie dostać, a gdy już się takie miało, to na naszych boiskach od razu się rozwalały. Według mnie młodzi mają dzisiaj bardzo dobre warunki do treningów, wszystko mają na wyciągnięcie reki. Od nich zależy, czy będą ciężko pracować i się starać.

Był pan wyróżniającym się zawodnikiem w drużynach młodzieżowych?

– U nas nie było tak, że trener chodził i powtarzał, że ty będziesz kiedyś piłkarzem. Mieliśmy szkoleniowców z zasadami, nie było jakiegoś głaskania. Wszystko było na zdrowych zasadach. Każdy miał jakieś predyspozycje, każdy umiał grać w piłkę. W „trzynastce” byłem wyróżniającym się zawodnikiem, ale inni też byli zdolni. Podobnie było w Lechu.

Jest szkoleniowiec, któremu zawdzięcza pan najwięcej?

– Każdemu coś zawdzięczam. Gdybym miał kogoś wyróżnić, to trenera Jerzego Skolasińskiego. Fajny trener, z zasadami. Przykładowo, wygrywaliśmy mecz 5:0, drużyna przeciwna nie mogła nic zrobić, a on był niezadowolony i w poniedziałek biegaliśmy test Coopera, bo coś mu tam nie pasowało… Pamiętam to do dziś, gdy usiedliśmy i powiedział mi, że bez znaczenia czy będę grał, czy nie, ale zobaczę, że te lata mi szybko uciekną. Nim się obejrzę, będę miał rodzinę, dzieci i zaraz trzeba będzie kończyć karierę. Wtedy machnąłem na to rękę, ale teraz, spotykając się z kolegami z tego okresu, doszedłem do wniosku, że miał rację. Na treningach był reżim, powaga i dyscyplina, co też mi na pewno trochę pomogło.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– W momencie, gdy podpisałem pierwszy kontrakt z seniorami Lecha Poznań. Wtedy ta kwota nie była duża. Pamiętam, że połowę pieniędzy oddałem mamie, a resztę zostawiłem dla siebie.

Nie starczało, żeby się z tego utrzymać?

– Nie miałem takiego kontraktu jak inni chłopcy czy starsi piłkarze. Nie dało się z tego odkładać dużej kwoty co miesiąc. Lech nie płacił też wtedy tak regularnie. Mieszkałem z rodzicami, więc nie miałem jakiś wielkich wydatków.

Jest pan zadowolony ze swojej kariery?

– Na pewno jestem zadowolony z tego, że udało mi się spełnić marzenie i zagrać w Lechu, że zdobyłem mistrzostwo, puchar oraz superpuchar kraju, a do tego graliśmy w europejskich pucharach. Przez to, że grałem w Lechu, trafiłem do reprezentacji, gdzie zagrałem w trzech meczach, a to też było jedno z moich marzeń. Nigdy nie byłem powoływany do młodzieżowych kadr, a byłem wyróżniającym się juniorem Lecha. Czy jestem zadowolony z kariery? Myślałem, że może uda się coś więcej zdziałać, wyjechać do dobrego zagranicznego klubu, ale jakoś się nie udało. Nie narzekam, bo spędziłem w piłce wspaniałe chwile i tego nikt nie może mi odebrać.

Nie jest to jeszcze definitywny koniec pana przygody z piłką, bo niedawno podpisał pan kontrakt z Tarnovią Tarnowo Podgórne. 

– Mamy dużo młodych zawodników i plan jest też taki, żeby ogrywali się przy nas, bardziej doświadczonych piłkarzach. Mamy fajną ekipę, bo są ze mną Błażej Telichowski, Zbyszek Zakrzewski czy Marcin Mazurek, z którym też grałem w rezerwach Lecha. Są super obiekty, mogę grać z byłymi kolegami z boiska i mam też blisko do klubu. Mieszkam obok Tarnowa Podgórnego, więc na treningu jestem w dziesięć minut. Nie ma takiego ciśnienia, można sobie pograć na spokojnie.

Ma już pan pomysł na siebie po karierze?

– Od roku prowadzimy z żoną domki na wynajem nad morzem, a ona ma jeszcze firmę, która zajmuje się organizacją imprez, więc idziemy na razie w tym kierunku. Nie wiem, czy zajmę się na poważnie trenowaniem, bo w Tarnovii będę też prowadził grupę młodzieżową, ale nie myślałem jakoś bardziej nad tym, żeby zostać szkoleniowcem. Cały czas jakieś pomysły są i zobaczymy, co z tego wyjdzie.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix