Piłkarskie dzieciństwo: Damian Łukasik

Czterokrotnie wygrywał mistrzostwo ligi, dwa razy triumfował w Pucharze Polski z Lechem Poznań. Damian Łukasik (nie mylić z Danielem!) to 27-krotny reprezentant kraju. Jak wspomina swoje początki z piłką?

Piłkarskie dzieciństwo: Damian Łukasik

Dlaczego został pan piłkarzem?

– To były takie czasy, że piłka nożna i siatkówka były popularne. Grałem dobrze w oba sporty. Mój wuefista polecił mnie do klubu w Lesznie, bo mieszkałem w niewielkiej miejscowości. Dzięki piłce nożnej można było wówczas podróżować, poznawać świat.

Czyli zaczął pan treningi w Polonii Leszno, dzięki poleceniu przez wuefistę?

– Tak, takie regularne treningi zacząłem w tym klubie. Wcześniej, w tej mojej małej miejscowości, chodziło się raz w tygodniu na trening, ale to nie były prawdziwe zajęcia.

Nie było problemu z dojazdami?

– Akurat nie, bo po szkole szedłem zazwyczaj na zajęcia do klubu. Wstawało się wcześnie i wracało późno. W te dni, w których byłych treningi, spędzałem większość czasu poza domem. Wychodziłem o 6:00, a wracałem po 21:00.

Na ówczesne czasy – w Polonii Leszno były dobre warunki do treningów?

– Myślę, że tak. Trafiłem na dobrego trenera. Nie da się ukryć, że pod jego wodzą szybko podnosiliśmy nasze umiejętności. Z tego co pamiętam, w pewnym momencie propozycję gry w Lechu otrzymało jeszcze dwóch moich kolegów. Oni akurat zrezygnowali, a ja postanowiłem spróbować.

Ma pan ponad 190 centymetrów wzrostu. Warunki fizyczne wyróżniały pana w dzieciństwie?

– Wzrost może wyróżniać koszykarza czy siatkarza. W piłce trzeba mieć też koordynację i jakiś talent do tego wszystkiego. W półtora roku trafiłem z Polonii do Lecha Poznań.

Nie do końca się z panem zgodzę. Trenerzy zwracają uwagę, a kiedyś robili to jeszcze częściej, na warunki fizyczne danego chłopca…

– To zależy też od formacji, w której ten zawodnik gra.

Zazwyczaj mając do wyboru chłopaka, który ma 150 cm wzrostu i drugiego – 20 cm wyższego – postawią na tego drugiego, bo jest zarazem większy i silniejszy.

– Być może. Fizyka w jakimś stopniu mi pomogła, aczkolwiek w Lechu, ze względu na wzrost, trener Łazarek odpuszczał moim mniejszym rówieśnikom, a ja, przez to że byłem wysoki, mogłem ciężej trenować. Po czasie okazało się, że to nie była prawda, bo obciążenia, które miałem w Polonii Leszno, odbiły się na moim zdrowiu i musiałem zrobić sobie ośmiomiesięczną przerwę od futbolu. Organizm nie wytrzymał tego wszystkiego.

Ile miał pan wtedy lat?

– 18.

Miał pan wtedy takie myśli, że kontuzja może wszystko przekreślić?

– Myśli były różne, łącznie z tą, że chciałem odejść z Lecha. Pojawiały się wątpliwości, ale trenerzy podpowiadali mi, żebym był cierpliwy i dał sobie szansę. Ostatecznie – wyszło z korzyścią dla mnie.

Kto był w dzieciństwie pana piłkarskim idolem?

– Tak się składa, że moim idolem był mój śp. kolega Józek Szewczyk. Graliśmy na tej samej pozycji. W tamtych latach był to jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy środkowy obrońca, więc było się od kogo uczyć.

Nigdy pana nie kusiło, żeby występować jednak bardziej z przodu?

– To zależało też od filozofii trenera. Miałem ich w Ekstraklasie kilku, każdy z innym pomysłem. Będąc jeszcze w Polonii Leszno, grałem na pozycji forstopera i ciągnęło mnie do strzelania bramek. O ile dobrze kojarzę, na tej pozycji zdobyłem jakieś 15 goli w rozgrywkach. Lubiłem i nadal lubię ofensywny styl gry. Teraz jestem trenerem i bazuję na filozofii FC Barcelony oraz, przede wszystkim, Johana Cruyffa.

Pamięta pan swoją pierwszą parę butów piłkarskich?

– Graliśmy chyba mecz z Polonią Leszno, o awans do III ligi. Byłem wtedy w rezerwach Lecha i dostałem za zwycięstwo w tym spotkaniu premię. Pojechałem do Wałbrzycha, kiedyś była tam fabryka butów, i za tę premię kupiłem sobie właśnie buty.

Wspomniał pan wcześniej o grze w siatkówce. Był to dla pana drugi sport czy siatka była równorzędna z piłką nożną?

– Miałem też propozycję gry w siatkówkę, niedaleko znajdował się klub w Gostyniu, który grał bodajże w III lidze. Brałem udział w różnych turniejach szkolnych, zdobyliśmy wicemistrzostwo województwa, więc pojawiło się zainteresowanie. Dzięki tej dyscyplinie też mogłem nauczyć się czegoś, co było mi potem przydatne na boisku piłkarskim, np. timingu czy wyskoku.

Miał pan dylemat, na który sport się zdecydować?

– Miałem mały dylemat, ale przeważyła piłka.

Zdarzało się wam z Polonią brać udział w różnych turniejach piłkarskich?

– Głównie graliśmy w lidze, ale rozgrywano też „Spartakiadę” dla młodzieży. Występowaliśmy w „Spartakiadzie” i tam grałem jako napastnik. Byłem już wtedy członkiem pierwszego zespołu, chciałem wspomóc kolegów. Trener stwierdził, że zagram na tej pozycji i nawet nie najgorzej to wyglądało. Powiem więcej, w 1981 roku zostałem powołany na konsultację reprezentacji Polski… właśnie jako napastnik.

Kiedy się to wszystko ustabilizowało i został pan na stałe środkowym obrońcą?

– Byłem obrońcą już w Polonii, ale nie wiem czy podejście trenerów, czy analiza przeciwników powodowały, że czasami  grałem z przodu.

Wróćmy jeszcze na chwilę do turniejów. To jeszcze nie te czasy, że wyjeżdżało się za granicę?

– Jeszcze nie (śmiech). Pierwszy raz za granicą byłem, gdy grałem już w Lechu Poznań i to po sąsiedzku, bo pojechaliśmy do NRD.

Miał pan może kiedyś bezpośrednią styczność z Turniejem „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Tak, obserwowałem rozgrywki tego Turnieju. Byłem na eliminacjach w Śremie. To jest świetna sprawa, bo na tym Turnieju mamy przegląd tysięcy utalentowanych dzieci. To jest niesamowite.

Kiedyś problemem było to, że nie było właśnie takiego przeglądu zdolnej młodzieży? Nie miał kto odkryć młodych, zdolnych zawodników?

– Czy to było problemem? Może i tak, ale z drugiej strony… wiadomo, że za moich czasów rywalizacja była jeszcze większa, bo nie ukrywajmy, że większość dzieci spędzała całe dnie na boiskach czy podwórkach. Piłką nożną można było się emocjonować, a jeszcze dawała najlepszym szansę na wybicie się i dobre życie. W tym wieku się jeszcze o tym nie myślało, ale graliśmy w piłkę od rana do wieczora i to było fajne. Nie wszyscy się przebili i też nie było wielu dobrze wykształconych trenerów młodzieży. Obecnie możliwości są większe, aczkolwiek nadal tracimy sporo talentów i młodzież przestała się garnąć do piłki nożnej. I w ogóle uprawiania sportu…

Był pan wyróżniającym się zawodnikiem w grupach młodzieżowych?

– Musiałem się wyróżniać, bo w półtora roku trafiłem do Lecha Poznań, a jako 16-latek grałem już w pierwszej drużynie Polonii Leszno. Jak awansowaliśmy do III ligi, trenerzy i działacze pytali mnie, dlaczego chcę grać w Lechu, skoro na moje miejsce jest 60 innych zawodników, ale stwierdziłem, że jeżeli nie uda mi się przebić, to zawsze mogę wrócić do Polonii. A jeżeli nie spróbuję, to będę potem tego żałował, bo była to moja życiowa szansa.

Jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Myślę, że pozostaje niedosyt, bo mogłem rozegrać chociażby więcej meczów w kadrze. Zatrzymałem się na 27 występach i nie był to wynik, który mnie satysfakcjonował. Miałem też pecha do kontuzji. Kiedyś był problem z wyjechaniem do zagranicznego klubu, przesuwano granicę wieku, a ja wieku 27 lat doznałem poważnego urazu. Dzisiaj tę kontuzję leczy się pół roku, a ja straciłem prawie dwa sezony.

Z „Kolejorzem” był pan też związany po karierze. 

– Chodziło mi to po głowie, żeby zostać po „zawieszeniu butów na kołek” trenerem. Wiązałem z tym zawodem swoją przyszłość.

Nadal jest pan szkoleniowcem?

– Tak, obecnie jestem koordynatorem grup młodzieżowych w klubie z Nowego Miasta Lubawskiego oraz prowadzę pierwszą drużynę w V lidze.

Więcej radości sprawia panu praca z seniorami czy z młodzieżą?

– To jest trochę powiązane ze sobą, bo piłkarze, których mam w seniorach, to w większości nastolatkowie. To cały czas jest praca nad podnoszeniem umiejętności, filozofią gry. Mam nadzieję, że przynosi korzyści, bo po zawodnikach widać, że stają się coraz lepsi, mają inne spojrzenie na piłkę. Chcemy grać w ten sposób, żeby cieszyło to nie tylko nas, ale i kibiców.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix