Wirus COVID-19 miał wpływ na większość sfer naszego życia. Wpłynął również na rynek transferowy, a najmocniej oberwali ci, którzy „żyją” z produkowania i poźniejszego – sprzedawania piłkarzy.
Umówmy się, na świecie jest milion poważniejszych problemów niż to, że pewien klub z Chorwacji zarobi dziesięć milionów euro mniej na sprzedaży swojego zawodnika. Chorwację można zastąpić Portugalią czy Serbią, ale narracja pozostanie taka sama.
Jest niewiele branż, które zarabiają na obecnej sytuacji, a piłka nożna z całą pewnością nie należy do jednej z nich. W większości krajów mecze odbywają się bez publiczności, co sprawia, że przychody z dnia meczowego zmalały praktycznie do zera. Organizacja spotkania wiąże się z… wydatkiem, a nie zarobkiem.
Kluby piłkarskie popadają w coraz większe zadłużenia. Czy to tylko wina pandemii? Oczywiście, że nie, bo część z nich jest po prostu niegospodarnie zarządzana. Ale obecna sytuacja też ma wpływ na to, że taka Barcelona musi do 5 listopada skombinować 190 mln euro, bo grozi jej ogłoszenie upadłości. Jak tego dokona? Ucinając pensje swoim największym gwiazdom.
Nie trzeba być Albertem Einsteinem, żeby dojść do wniosku, że skoro „Duma Katalonii” nie ma pieniędzy na dalsze prosperowanie, to tym bardziej nie będzie ich miała na to, żeby wydać kilkadziesiąt baniek na jakiegoś małolata z Bałkanów.
Popyt napędza podaż, a jeżeli maleje pierwsza wartość, automatycznie spada też ta druga. Dinamo Zagrzeb może mówić o tym, że ich głównym celem jest wyszkolenie wartościowego piłkarza, który będzie mógł zasilić którąś z czołowych lig Starego Kontynentu. Jasne, że tak, ale przy okazji – fajnie byłoby na takim wychowanku jeszcze dobrze zarobić.
Skupmy się na największych europejskich rozgrywkach, czyli Bundeslidze, La Liga, Ligue 1, Premier League oraz Serie A. Doszło do takiej sytuacji, że w 2019 roku wszystkie kluby z tych pięciu lig wydały na transfery ponad 6,6 miliarda euro. Była to rekordowa kwota, ale granicę 6 mld przekroczono po raz pierwszy już dwa lata wcześniej.
Ile wydano w tym roku? Trochę ponad 4,6 mld euro, więc ok. 30% mniej niż 12 miesięcy temu. Różnica jest naprawdę spora. Jak to wygląda w poszczególnych krajach? Najmniej, ale nadal sporo, zmieniło się we Francji (powrót do wydatków z 2016 roku), a najwięcej w Hiszpanii (ostatni raz tak mało wydawano w 2012 roku).
Na nowej rzeczywistości w dużej mierze tracą ci, którzy do tej pory swoją politykę transferową opierali o zarobek na sprzedaży zawodników z największym potencjałem. Drużyny z Belgii czy Portugalii wyrobiły sobie taką markę, że klub z europejskiego TOP5 z automatu musi zapłacić za takiego piłkarza więcej, niż gdyby ten sam zawodnik grał w kraju z mniejszą renomą.
Nie jest wykluczone, że dojdzie do takich sytuacji, że zespoły z dobrym szkoleniem będą zmuszone zmniejszyć wydatki na akademie, bo nie będzie środków na inne wydatki. Do tej pory płynność finansową gwarantowało w końcu sprzedanie dwóch czy trzech najzdolniejszych chłopaków za określoną sumę.
Może teraz jeszcze nie jest najgorzej, bo pandemia nie sprawiła, że rynek transferowy kompletnie zamarzł oraz dokonywano tylko i wyłącznie transferów bezgotówkowych, ale na razie nie zapowiada się, żeby wirus miał wyhamować, a wręcz odwrotnie – na całym świecie notuje się coraz więcej zarażeń. Nie wszędzie musi tak być, ale nie bylibyśmy zaskoczeni, gdyby część rozgrywek została ponownie wstrzymana, m.in. nasza Ekstraklasa. Nie mówiąc już o ligach z niższego szczebla.
Piłka nożna stała się biznesem. Czasem mało opłacalnym, ale nadal biznesem. Większość firm dostała w ostatnich miesiącach mocno po kieszeni, sporo ludzi zostało zwolnionych. Nie odkryjemy koła na nowo, ale to nie jest najlepszy moment, żeby ładować swoje oszczędności czy fundusze w futbol. Sponsorzy oraz inwestorzy raczej się wycofują, a na ich miejsce nie widać potencjalnych kandydatów.
Oby tylko nie doszło do takich zdarzeń, że kluby z państw, które do tej pory specjalizowały się w szkoleniu młodzieży uznają, że… już im się to nie opłaca.
Fot. Newspix, CIES
Obserwuj @Bartek_Lodko
KOMENTARZE DODAJ KOMENTARZ