Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Frankowski

Do Jagiellonii Białystok trafił jako dzieciak, przeszedł przez wszystkie szczeble młodzieżowe, zadebiutował w pierwszym zespole, a do klubu wrócił po latach. Jak wspomina swój wyjazd do Francji? Który trener miał na niego największy wpływ? Czy jest zadowolony ze swojej kariery? Tomasz Frankowski opowiedział nam o swoich piłkarskich początkach. 

Piłkarskie dzieciństwo: Tomasz Frankowski

Pana prawdziwa przygoda z piłką rozpoczęła się od wygranego turnieju, po którym zostaliście zapisani na treningi do Jagiellonii Białystok?

– Tak, to prawda. To był turniej międzyszkolny dla 10-latków, zorganizowany przez Jagiellonię Białystok. Była propozycja trenera i klubu, żeby całą naszą drużynę oraz innych wyróżniających się chłopaków zapisać na treningi do Jagiellonii. Najwytrwalsi zostali do wieku seniora.

Jak wyglądały pana pierwsze treningi w Jagiellonii? Warunki były dobre?

– Byliśmy zachwyceni, bo to było w okresie zimowym, a hala w Białymstoku miała renomę – mogliśmy spotkać zawodników pierwszego zespołu, więc myślę, że każdy 10-latek był tym faktem podekscytowany.

Chodził pan w dzieciństwie na mecze pierwszej drużyny?

– Chodziłem. Stadion pękał w szwach, niejednokrotnie było po 30 tys. ludzi, więc to były niezapomniane przeżycia, ale chyba nie potrafiłbym wskazać takiego jednego spotkania, które szczególnie utkwiło mi w pamięci.

Od początku występował pan w ataku?

– Taką rolę na boisku widział dla mnie ówczesny szkoleniowiec.

Czym się pan wyróżniał? Szybkość, spryt, technika?

– Jak już mam się pochwalić, to chyba wszystkim.

Na kim się pan wzorował?

– Moim idolem był Marco Van Basten.

Więc AC Milan był pana ulubionym klubem?

– W tamtym czasie kibicowałem Tottenhamowi. Dlaczego? Wysłałem do kilku klubów prośbę o jakieś gadżety – do dzisiaj dzieciaki i nastolatkowie tak robią. Jedyną drużyną, która mi odpisała, był właśnie Tottenham. Dostałem od nich pocztówkę klubową. Zaczęło się nietypowo, bo wówczas nie było takich możliwości oglądania spotkań z najlepszych lig świata. Była tylko „jedynka” i „dwójka”.

Tyle dobrego, że można było oglądać spotkania reprezentacji. 

– To były czasy Bońka, Laty i Smolarka. Nie wiem, czy na którymś z nich się wzorowałem, ale na pewno ich podziwiałem, bo mecze reprezentacji to było prawdziwe święto narodowe. Miałem szczęście wychowywać się w dobrych dla naszej piłki czasach i boisko piłkarskie było wtedy pod każdym blokiem.

Teraz też są, tylko dzieciaki coraz rzadziej na nie przychodzą.

– Chociaż mam wrażenie, że wybudowanie orlików w całym kraju sprawiło, że trochę dzieciaków jednak wróciło na boiska. Jakub Moder czy Tymoteusz Puchacz szkolili się już chyba właśnie na bazie tych obiektów.

Uprawiał pan inne dyscypliny sportowe poza piłką nożną?

– W szkole podstawowej – dopóki wzrost mi w tym nie przeszkodził – grałem trochę w koszykówkę. Byłem rozgrywającym.

Jakie miał pan marzenie w dzieciństwie związane z futbolem? Zagrać w pierwszej drużynie Jagiellonii Białystok? Zadebiutować w reprezentacji? Wyjechać za granicę?

– W związku z Van Bastenem, Gullitem i Rijkaardem, chciałem zagrać w Milanie oraz zadebiutować w pierwszej reprezentacji. Są to marzenia, których nie można nikomu odbierać i ja również takie miałem.

Jeden z turniejów sprawił, że dostał się pan do Jagiellonii, ale ogólnie rzecz biorąc, jeździliście potem z klubem na różne inne zawody?

– Często jeździliśmy na Litwę czy Białoruś. Braliśmy też udział w turniejach krajowych. Pamiętam, że w Zabrzu była piękna, duża hala i też niejednokrotnie tam gościliśmy.

Miał pan może kiedyś jakąś styczność z Turniejem „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Niestety, ale z tym Turniejem nie miałem nigdy bezpośredniej styczności. O samym projekcie dużo słyszałem i jestem zwolennikiem podobnych inicjatyw, bo już niejeden reprezentant się na nim wychował. Należy wspierać takie turnieje.

Szkoła i oceny były dla pana ważne?

– Dla mnie osobiście nie bardzo, ale trener Karalus dbał o to, żebyśmy się dobrze uczyli.

Miał pan awaryjny plan na życie, gdyby nie udało się panu zostać piłkarzem? Przerwał pan ostatni rok nauki i wyjechał do Francji.

– Nie miałem planu. Wychodziłem z założenia, że jeżeli nie uda się w futbolu, to zawsze mogę wrócić do Białegostoku i kontynuować naukę w szkole.

Gdy był pan nastolatkiem, szkoleniowcy widzieli, że z Tomasza Frankowskiego może być solidny piłkarz?

– Nie mam pojęcia, trzeba byłoby ich zapytać. Skoro jednak zacząłem grać w młodzieżowych reprezentacjach, to jakiś potencjał musieli we mnie widzieć.

Nie chodzi mi o jakąś arogancję, ale czuł pan, że ma pan większe zdolności niż inni?

– Wydaje mi się, że tak. Widziałem, że strzelając po 2-3 bramki w spotkaniach ligowych, jednak „gamoniem” nie jestem.

Widziałem gdzieś, że rekordowo udało się panu pokonać bramkarza sześciokrotnie.

 – Zdarzyło się. Dlatego też trener organizował nam częste wyjazdy poza województwo, żebyśmy też przegrywali spotkania ze starszymi i silniejszymi rywalami.

Na Podlasiu raczej nie mieliście z kim przegrać?

– Raczej nie. Na turniejach mogliśmy się zmierzyć z lepszymi drużynami i często starszymi, co nam pokazywało, że przed nami jest jeszcze dużo pracy do wykonania.

Ryszard Karalus jest trenerem, któremu najwięcej pan zawdzięcza z okresu początków pana przygody piłką?

– Myślę, że tak. W Jagiellonii Białystok trenował nas przez siedem lat i ukształtował mnie jako piłkarza. Należy też wspomnieć o trenerze Mirosławie Mojsiuszko, który zorganizował rzeczony turniej, dzięki któremu dostałem się do klubu.

Jak pan wspomina swoje początki z seniorską piłką?

– „Dzień dobry” na wejściu było obowiązkiem, natomiast pamiętam, że gdy podawaliśmy na meczach piłki, gdzie na stadionie było właśnie po kilkadziesiąt tysięcy ludzi, to mieliśmy prawo przebrać się w szatni pierwszego zespołu. Dzisiaj jest to nie do pomyślenia. Widzieliśmy, jak się zachowują tuż przed meczem. Dla nas była to fantastyczna sprawa.

Na najwyższym poziomie rozgrywkowym zadebiutował pan w meczu z Ruchem Chorzów. Dobrze pan pamięta ten dzień?

– Przypomina mi się, że było słonecznie. Przegraliśmy 0:3. Nie wiedziałem wcześniej, że w tym meczu zadebiutuję, ale byłem w kadrze pierwszego zespołu. Spodziewałem się, że jak nie dzisiaj, to uda się za tydzień.

Był pan jeszcze nastolatkiem, gdy wyjechał pan do Francji. Był to dla pana duży przeskok?

– Ogromny przeskok kulturowy i piłkarski. Było to dla mnie duże przeżycie. Było mi bardzo ciężko. Odliczałem dni do powrotu.

W cyklu „Piłkarskie dzieciństwo” skupiamy się na pana piłkarskich początkach, więc nie będę pytał o pana późniejsze sukcesy z Wisłą czy przygodę z kadrą, ale jest pan zadowolony ze swojej piłkarskiej kariery?

– Szklanka jest zawsze do połowy pełna lub do połowy pusta. Jestem optymistą i uważam, że to, co miałem osiągnąć – osiągnąłem. Nie narzekam, że zmarnowałem swoją szansę.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. FotoPyk