Piłkarskie dzieciństwo: Krzysztof Kamiński

Krzysztof Kamiński po latach spędzonych w Japonii, wrócił do Polski i aktualnie broni barw Wisły Płock. Czy od dziecka chciał zostać bramkarzem? Dlaczego jego brat miały większy potencjał? Czemu jedno z boisk w Łomiankach nazywano „Saharą”?

Piłkarskie dzieciństwo: Krzysztof Kamiński

Ma pan o rok starszego brata. To z nim grał pan najwięcej w dzieciństwie?

– Tak, mam o rok starszego brata, który aktualnie jest obrońcą w Świcie Nowy Dwór Mazowiecki. Właściwie, to młodzieńcze lata spędziliśmy w jednym zespole. Czy to w klubie, czy na podwórku – najwięcej grałem z Radkiem.

Jest między wami mała różnica wieku, który z was miał większy potencjał?

– Zdecydowanie mój brat! Na początku naszej przygody był bardziej ceniony ode mnie. Miał dobre warunki fizyczne, a ja byłem szczupły i dosyć mały – dużo niższy niż aktualnie. Chyba wtedy jego akcje stały wyżej.

Kiedy zaczęło się to zmieniać?

– Ciężko stwierdzić, chyba w momencie, kiedy nasze drogi się rozeszły. Odszedłem w wieku 18 lat z KS Łomianki, którego jestem wychowankiem, do Narwi Ostrołęka, a mój brat pozostał w macierzystym klubie. Zacząłem się piąć po tych szczeblach, pół roku spędziłem w Narwi, pół roku w Pogoni Siedlce, potem trafiłem do Wisły Płock i zrobiłem z nią awans. W miarę regularnie się rozwijałem, a mój brat trafił potem do Świtu.

On też grał potem w Japonii.

– Tak, przez pół roku. Był w III-ligowej drużynie i powiem szczerze, że nie wiem, czemu mu się nie udało, bo na tle innych zawodników wyglądał naprawdę nieźle. Ale czasem potrzeba odrobinę szczęścia czy korzystnego zbiegu okoliczności.

Wracając do Łomianek, to jak podawaliście piłkę dołem, to faktycznie turlała się po ziemi?

– Nasze pierwsze boisko treningowe, jak zaczęliśmy uczęszczać do klubu, to była bardziej łąka. To było jednak do przeżycia, bo potem przenieśliśmy się na „Saharę” – dla bramkarza to był koszmar. Jak o tym teraz myślę, to odruchowo łapię się za kolano, ponieważ trening bez otarć i siniaków był treningiem straconym. Warunki nie były łatwe. Jak wyglądało szkolenie? Wszystko było zrzucone na głowę trenera, który prowadził dany rocznik. Trafiliśmy na trenerów, którzy mieli poczucie misji i robili wszystko, żebyśmy czerpali przyjemność z gry w piłkę nożną.

Od samego początku stał pan między słupkami?

– Owszem. Od pierwszych zajęć stałem na bramce, ale nie darzyłem tego jakąś sympatią – tak się złożyło. W każdym innym miejscu, czy w szkole, czy na podwórku, nigdy nie stałem na bramce, bo mi to się nie podobało.

Dalej tak jest?

– Nie, teraz to się zmieniło. Po jakimś czasie, kiedy już zacząłem grać dłużej jako bramkarz, trochę inaczej podszedłem do tego tematu. Miałem poczucie, że przynosi to efekt i ktoś zaczyna mnie doceniać. Zacząłem czerpać radość nie tylko z grania w piłkę, ale też z bycia bramkarzem.

Kto był pana piłkarskim idolem w dzieciństwie?

– Mogę śmiało powiedzieć, że Artur Boruc. Pamiętam, że jeszcze kiedy miałem 20 lat, to odpalałem sobie jego filmiki z Celticu.

Chodził pan w dzieciństwie na mecze? Ma pan takie spotkanie, który szczególnie zapadło w pana pamięć?

– Nie byłem na wielu meczach jako dzieciak. Mieszkaliśmy w małej miejscowości, pomiędzy Łomiankami a Nowym Dworem Mazowieckim. W momencie, kiedy byliśmy 13-latkami, w Łomiankach była maksymalnie IV liga, a w Świcie – Ekstraklasa. Jeżeli o mnie i o Radka chodzi, to chyba nigdy nie byliśmy na meczu Świtu, chociaż mieliśmy od domu 30 kilometrów na ich stadion. Byłem z rodzicami za to na meczu artyści polscy kontra dziennikarze (śmiech). Może zdarzyło mi się też być raz czy dwa na stadionie Legii Warszawa, ale to raczej na jakimś wydarzeniu niż meczu.

To komu pan kibicował?

– To się zmieniało z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc. Kto zagrał dobry sezon, od razu mu kibicowałem. Byłem takim sezonowcem. Mówię o zagranicznych drużynach, bo te mnie bardziej interesowały niż polskie. Co prawda u nas w miejscowości żyli głównie kibice Legii i gdzieś się ona przewijała, ale ja nie byłem nigdy związany z życiem kibicowskim tego zespołu. Długo kibicowałem Interowi Mediolan, AS Romie, ale najdłużej Atletico Madryt.

Jakie miał pan marzenie związane z piłką?

– Od momentu, kiedy zacząłem grać w piłkę, to marzyłem o tym, żeby zadebiutować w reprezentacji i później to marzenie determinowało całą moją karierę. Za każdym razem, gdy ktoś mnie o to pytał, to odpowiadałem, że debiut w kadrze zawsze stał na pierwszym miejscu. Udało mi się zagrać w reprezentacji młodzieżowej, aczkolwiek to nie to samo. Mam 30 lat, więc raczej będzie o to ciężko…

Na wyjazd na EURO raczej pan nie może liczyć.

– (śmiech) Oczywiście, gdzieś tam marzenie z tyłu głowy jest, aczkolwiek trzeba być też realistą.

Braliście udział z Łomiankami w różnych turniejach młodzieżowych?

– Nie, nie jeździliśmy nigdzie.

Miał pan kiedyś styczność z Turniejem „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”?

– Oczywiście, śledziłem rozgrywki w internecie. W tym roku Turniej się nie odbył, ale jestem pod ogromnym wrażeniem ostatnich lat, bo inicjatywa jest naprawdę super. Bardzo żałuję, że nie było podobnych turniejów dla dzieci, kiedy sam byłem dzieciakiem. Jest to organizowane w bardzo fajny sposób. Kiedy zawodnik ma 10-12 lat, to najważniejsze jest, żeby nie zrazić go do piłki, a dbać o to, żeby futbol sprawiał mu jak najwięcej przyjemności.

Szkoła i oceny była dla pana ważne czy piłka nożna stała na pierwszym miejscu?

– Dużą rolą rodziców jest, żeby ukierunkować i pilnować młodego chłopaka. Każdy dzieciak chciałby oddać się swojej pasji i robić to, co sprawia mu przyjemność. Rodzice zaszczepili we mnie myślenie, że na edukację też trzeba zwracać uwagę, dlatego dopiero w wieku 18 lat, po zdaniu matury – zmieniłem klub. Były jakieś wcześniejsze oferty i propozycje, ale najpierw miałem zdać maturę. Poszedłem też na studia, ale nie udało mi się ich skończyć. Próbowałem AWF-u w Warszawie i Pedagogiki Opiekuńczo-Wychowawczej, ponieważ miałem na tyle dużo wolnego czasu, że postanowiłem, że spróbuję swoich sił na uczelni, ale po pół roku się przeniosłem, więc na nic się to zdało. Jeżeli ktoś zadaje mi takie pytanie, to uważam, że nie byłoby to łatwe zadanie, ale do zrobienia.

Studia miały być alternatywą, gdyby nie udało się w piłce?

– Studia były jakimś tam wyjściem alternatywnym, ale robiłem wszystko, żeby grać w piłkę.

Trenerzy w Łomiankach czy Ostrołęce widzieli w panu zawodnika z dużym potencjałem, który może kiedyś zrobić fajną karierę?

– Nigdy nie padały takie przepowiednie. Było kilka chłopaków, po których było widać, że mają potencjał. Nie wiem, czy po mnie też. Grając regularnie w Łomiankach, gdzie mierzyliśmy się ze szkółkami z Warszawy, to było widać, że niektórzy są na wyższym poziomie, ale jak to w tym wieku bywa, losy układają się różnie i chyba o większości dzisiaj nie słychać. Wybili się chłopcy, którzy nie mieli takiego talentu, ale ciężko pracowali.

Pan jest właśnie takim zawodnikiem?

– Wydaje mi się, że tak. Byli lepsi, mierzyłem się ze zdolniejszymi. Jestem tu, gdzie jestem, grałem za granicą, teraz w Ekstraklasie, więc potoczyło się to dla mnie całkiem fajnie, a ci zdolniejsi czasem przepadali.

Któremu trenerowi z okresu początków pana przygody z piłką zawdzięcza pan najwięcej?

– Każdy trener miał na mnie jakiś wpływ, ale takich głównych było dwóch. Jednym z nich jest Ryszard Durdyn z Łomianek, który prowadził nas w pierwszych latach, a potem był Radek Kucharski, dziś dyrektor Legii Warszawa. Szczerze mówiąc, z Kucharskim mieliśmy inny kontakt, bo jesteśmy już też starsi i ta relacja była inna. Nie powiem, że koleżeńska, ale dużo bardziej bezpośrednia.

Kiedy zaczął pan zarabiać pierwsze pieniądze z gry w piłkę?

– Pierwsze pieniądze dostaliśmy już w seniorach w Łomiankach. Była to premia za cały sezon i było to około 300-400 złotych. Miałem wtedy 17 lat. Pierwszy kontrakt dostałem w Ostrołęce i było to chyba 1000 złotych

Jak pan wspomina swoje początki z piłką seniorską?

– Dla mnie piłka seniorska zaczęła się w Płocku, a tak na dobre zderzyłem się z nią w Ruchu. We wcześniejszych latach, czy to w Siedlcach, czy w Ostrołęce, to dalej było trochę juniorskie zetknięcie z futbolem. Wcale nie odczuwałem tego przeskoku. Pojawiła się potem presja, oczekiwania i w tym momencie poczułem jakąś odpowiedzialność za wszystko, co robiłem.

Jest pan zadowolony ze swojej przygody z piłką? 

– Na pozycji bramkarza, nawet w Ekstraklasie, są przypadki 40-latków, więc jeszcze z dziesięć lat gry przede mną (śmiech). Ciężko powiedzieć, czy można było osiągnąć coś więcej. Z uśmiechem na twarzy wspominam wszystkie wcześniejsze lata. Nadal jestem aktywnym zawodnikiem i chciałbym te ostatnie rozdziały jak najlepiej zapisać. Nie muszę czymś miłym uratować tej przygody-kariery, ale podchodzę do tego tak, że wszystko, co mi się przytrafiło, było bardzo fajnym doświadczeniem. Robię to, co kocham, i co przynosi mi pieniądze, więc w jakiś sposób się spełniam.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix