Ile znaczy sukces w piłce młodzieżowej? Jeżeli spojrzymy na przykład mistrzów Polski juniorów młodszych z 2011 roku, może nam się wydawać, że… niewiele. Jak chłopakom z Chemika udało się pokonać UKS SMS Łódź (obrońcę tytułu), Legię Warszawa i drużynę młodego Arkadiusza Milika? Dlaczego żadnemu z zawodników nie udało się utrzymać nawet na szczeblu centralnym? Co stanęło na ich drodze?

Jak wiele znaczy sukces juniorów? Chemik Police 94

Kilkanaście lat temu szkolenie w Policach nie stało na zbyt zaawansowanym poziomie. Był to klub, do którego przychodziło parunastu chłopaków z podwórka, żeby sobie pokopać pod okiem trenera, a w weekend pojechać do sąsiedniej miejscowości na mecz. Żadna czołówka wojewódzka, do takiej Pogoni Szczecin nawet się nie umywali.

– W Chemiku Police pracowałem ok. trzech i pół roku. Część z graczy znałem już wcześniej, ponieważ prowadziłem ich w Gimnazjalnym Ośrodku Szkolenia Sportowego Młodzieżowego w Szczecinie. Tam miałem z sześciu czy siedmiu zawodników z Chemika. W międzyczasie otrzymałem ofertę pracy w Policach. Jakby ktoś mi wtedy powiedział, że ja z tą ekipą osiągnę jakikolwiek sukces, to bym mu kazał puknąć się w głowę. Była bardzo duża dysproporcja pomiędzy chłopcami, którzy trenowali dwa, czasem trzy razy dziennie ze mną w szkole a chłopcami z Chemika, którzy do tej pory trenowali dwa razy w… tygodniu. Różnica była na tyle wyraźna, że dzieliłem ich na dwie osobne grupy. Chłopcy z Polic musieli nadrobić zaległości, więc zacząłem organizować te zajęcia częściej i po jakimś czasie mogłem złączyć obie grupy i poprowadzić wspólny trening – wspomina ówczesny szkoleniowiec zespołu, Maciej Mateńko.

– Były u nas indywidualności – Mateusz Jaroszewicz, Damian Kaczmarski czy Norbert Neumann, czyli kolejno: środkowy pomocnik, środkowy obrońca i napastnik. To byli zawodnicy wyróżniający się, ale naszym największem atutem była drużyna. Myślę, że też z tego względu, że w Szczecinie była utworzona Szkoła Mistrzostwa Sportowego, do której zjechali się chłopacy z całego województwa. Podzieliliśmy się w naszej klasie sportowej na pół – część poszła do Chemika, a część do Salosu Szczecin. Mieliśmy rano w szkole zajęcia z trenerem Mateńko, który prowadził nas w Policach, potem kolejne po lekcjach, a jak nam pozwolił, to jechaliśmy jeszcze wieczorem na trzeci trening do Chemika. Nie chciał nas puszczać, ale kiedyś Mateusz Sowała powiedział mu, że jak nas nie wpuści na trening do klubu, to i tak pójdziemy sobie pograć na podwórko – mówi nam Paweł Szewczykowski, który w tamtej drużynie występował na lewej obronie.

Mateńko miał kłopot, żeby przeprowadzić normalnie trening z całą drużyną, a za jakiś czas świętował z nią mistrzostwo kraju? Takie rzeczy nie zdarzają się tylko w filmach. Potrzebował czasu, żeby wszystko poukładać, natomiast potem można było myśleć o czymś więcej. Ich pierwszą „przeszkodą” była liga wojewódzka, którą musieli wygrać. Dlaczego było to trudne zadanie?

– Zawsze na pierwszym miejscu stawiałem rozwój indywidualny chłopaków i tych najzdolniejszych wysyłałem do rezerw Chemika. Graliśmy w lidze regularnie osłabieni nieobecnością najlepszych zawodników, a przez to też traciliśmy cenne oczka. Pamiętam, że pojechaliśmy do Stargardu bez trzech podstawowych graczy i, mimo że mieliśmy dużą przewagę, przegraliśmy ten mecz aż 1:4. Straciliśmy też punkty z Kotwicą Kołobrzeg oraz Salosem Szczecin. Żeby awansować do baraży o mistrzostwo Polski, w rundzie rewanżowej musieliśmy wygrać wszystkie nasze spotkania, łącznie z ostatnim meczem z Salosem, który miał o wszystkim decydować. Przed tym meczem Salos Szczecin miał nad nami trzy punkty przewagi. Tak się przyłożyliśmy do osiągnięcia tego celu, że przez całą rundę… nie straciliśmy ani jednego gola! To było nieprawdopodobne. Nawet o tym nie wiedziałem. Dopiero pan, który pisał kronikę Chemika Police na 50-lecie klubu, mi to uświadomił. W ostatnim starciu mierzyliśmy się z zespołem ze Szczecina, a w ich składzie byli zawodnicy, którzy później grali w Ekstraklasie. To była naprawdę mocna ekipa, a my wygraliśmy z nimi 3:0 – wyjaśnia szkoleniowiec.

„Chemicy” nie tylko wygrali swoją ligę wojewódzką, ale zrobili to w świetnym stylu. Przecież przed ostatnim meczem to Salos Szczecin był w dużo lepszej sytuacji, im do szczęścia oraz awansu do dalszej fazy wystarczał tylko remis, a Chemik musiał zwyciężyć. Ten mecz był jednak dopiero przedsionkiem drogi do mistrzostwa, ponieważ czekało ich jeszcze siedem spotkań. Każde z nich miało ogromne znaczenie i… swoją dramaturgię.

– W pierwszej rundzie baraży trafiliśmy na Wartę Poznań, która dokonała niesamowitej sensacji, ponieważ w województwie okazali się lepsi od Lecha. Wygraliśmy z nimi oba mecze, a w drugiej rundzie wylosowaliśmy drużynę UKS-u SMS Łódź, która broniła tytułu w tej kategorii wiekowej. Wiadomo, że byliśmy skazani na porażkę. Pojechaliśmy na pierwszy mecz, w Łodzi przegraliśmy 1:2. W meczu u siebie do przerwy prowadziliśmy 1:0, ale SMS doprowadził do wyrównania i taki wynik dawał im awans. Do końca meczu zostało jakieś dziesięć minut i wołam do naszego napastnika, Norberta Neumanna, że obaj defensorzy dostali w pierwszej połowie żółte kartki, żeby próbował indywidualnych akcji, może któregoś złapie na faul. Norbert zabrał się w jednej akcji z piłką, minął rywala, a ten… wyciął go w polu karnym. Jedenastka, czerwona kartka dla rywala, strzelamy na 2:1, chwilę potem podwyższamy na 3:1, dobijamy ich 4:1, a oni w doliczonym czasie gry odpowiedzieli jeszcze jednym trafieniem. Wszystko wydarzyło się w ostatnich minutach. Radość była niesamowita. Nie wierzyłem w to, co udało nam się zrobić, że taki mały Chemik Police wyeliminował właśnie mistrzów kraju i sam powalczy o ten tytuł – dodaje Maciej Mateńko.

Rewanżowe starcie z UKS-em SMS Łódź dało chłopakom wiarę, że teraz mogą wygrać już z każdym. Jeżeli pokonali najlepszą drużynę, to przecież z tymi słabszymi też powinni sobie poradzić. Wiedzieli, że jadą na mistrzostwa Polski do Gdyni, gdzie będą mierzyć się z czołowymi akademiami, a o wszystkim zadecydują trzy bezpośrednie spotkania. Los chciał, że najpierw przyszła pora na starcie z Rozwojem Katowice, które nie skończyło się dla chłopaków z Polic happy endem.

Kadra Chemika Police na mistrzostwa Polski juniorów młodszych w 2011 roku.

– Graliśmy na nowym stadionie Arki Gdynia i jak weszliśmy na murawę, to obiekt naprawdę robił spore wrażenie. Najbardziej zapadło mi w pamięć to, że trawa była tak idealnie przystrzyżona i zroszona, że przez pierwsze dziesięć minut ogarnialiśmy to, jak piłka może szybko chodzić. Przy zwykłym podaniu futbolówka miała dwa razy większą prędkość, więc początkowo trochę nam uciekała. Właśnie po takim błędzie technicznym Arek Milik przejął piłkę, objechał mnie i zdobył gola – wspomina Szewczykowski.

– To była niesamowita historia. Na turnieju byłem sam z 18 zawodnikami. To chyba jedyny taki przypadek w historii finałów mistrzostw Polski, żeby na finały przyjechał tylko szkoleniowiec. W Policach nie miałem ani asystenta, ani kierownika zespołu. Organizacyjnie pomagał mi trener-koordynator, ale on pełnił taką samą funkcję w Zachodniopomorskim Związku Piłki Nożnej, a w tym samym czasie, co mistrzostwa kraju juniorów młodszych, rozgrywane były finały kadr wojewódzkich, na które musiał się udać. Mieszkaliśmy na jednym piętrze z Legią Warszawa. Nie chcę kłamać, ale tam w sztabie było sześć lub siedem osób. Mi nikt nie pomagał. Nawet trenera bramkarzy ze mną nie było. Musiałem odwracać się od boiska, żeby wypisać kartki ze zmianami (śmiech). Uczulałem chłopaków, jak mają się ustawiać do Milika i odcinać jego lewą nogę. W drugiej połowie nasz obrońca tak się ustawił, że rzeczywiście odciął mu możliwość zagrania lewą nogą, ale Milik złamał do środka i uderzył z prawej. Kopnął na tyle mocno, a że była mżawka, to piłka dostała poślizgu, że bramkarz wypluł futbolówkę przed siebie i drugi napastnik Rozwoju Katowice dobił piłkę – tłumaczy szkoleniowiec Chemika.

Szewczykowski uważa, że to Arkadiusz Milik zdobył gola, zaś trener Mateńko, że napastnik Olympique Marsylia tylko ułatwił zadanie swojemu partnerowi z ataku. Niepodważalnym faktem jest to, że Rozwój Katowice w meczu sprzed dziesięciu lat wygrał 2:1. Taki rezultat dawał im przewagę psychologiczną przed drugą kolejką, ponieważ chłopaków z Polic czekało starcie z Legią Warszawa, a Rozwój mierzył się z OKS-em Olsztyn, któremu nikt nie dawał większych szans.

„Legioniści” podchodzili bez szacunku do swojego drugiego rywala. Drużyny były ulokowane na tym samym piętrze i Maciej Mateńko słyszał, jak ci wołali przed meczem, że za chwilę ma być jazda z kurw**** – powiedział o tym swoim zawodnikom, że teraz nie mogą sobie pozwolić na to, żeby przegrać, że muszą im pokazać, gdzie jest ich miejsce. Chciał ich w ten sposób dodatkowo zmotywować. Efekt? Po pierwszej połowie prowadzili czterema bramkami.

– Historia z Legią była taka, że prowadziliśmy z nimi już 4:0, a w dodatku oni grali w osłabieniu. Chciałem dać szansę debiutu wszystkim chłopakom. Chciałem, żeby każdy poczuł się ważny i zagrał na mistrzostwach Polski. Dokonałem sześciu zmian, nawet podstawowy bramkarz udał się na ławkę rezerwowych. Różnica między chłopakami z GSSM-u a tymi, którzy byli z Polic, była spora, więc automatycznie Legia strzeliła nam dwa gole (zdobył je Jakub Arak, król strzelców tamtych mistrzostw, a dzisiaj zawodnik Rakowa Częstochowa – dop. red.) i skończyło się 4:2. Podejrzewam, że jakbym nie robił tych zmian, skończyłoby się zdecydowanie wyżej. Jest jeszcze jedna fajna anegdotka wokół tego meczu. Inne kluby w trakcie dni przerwy nie robiły zajęć, a ja wykorzystywałem ten czas na dodatkowy trening. Mateusz Sowała, nasz defensywny pomocnik, praktycznie każdą akcję na treningu przed spotkaniem, do której się włączył, kończył trafieniem. Powiedziałem mu: chciałbym, żebyś jutro z Legią w każdej połówce minimum dwa czy trzy razy znalazł się w polu karnym rywala, żebyś po odbiorze akcji nie zatrzymywał się i szedł dalej za akcją. Na odprawie przed meczem jeszcze mu to przypomniałem. Co się okazało? Mateusz przejął piłkę w naszym polu karnym, zagrywa, idzie za akcją do końca i strzela bramkę na 2:0. Potem chłopcy mi to przypominali, że gdybym na niego nie napierał i mu nie przypominał, to on by za tą akcją nie poszedł – opowiada.

– Musieliśmy wygrać z Legią, co nie było takie oczywiste, bo „Legioniści” na papierze byli dużo mocniejszym zespołem, a okazało się, że… po pierwszej połowie prowadziliśmy z nimi 4:0. Decydujące starcie graliśmy z Olsztynem i potrzebowaliśmy wysokiego zwycięstwa. Musieliśmy jednocześnie liczyć na wpadkę Rozwoju – dodaje Paweł Szewczykowski. 

Wygrana z OKS-em Olsztyn nie wystarczała. Po dwóch meczach Legia z Chemikiem miały na swoich kontach po trzy oczka, Rozwój miał punkt przewagi, a drużyna z Olsztyna mogła pochwalić się remisem z Katowicami. Jeżeli Rozwój wygrałby z Legią, to drużyna Arkadiusza Milika zostałaby mistrzami kraju. Jeżeli Legia wygrałaby z Rozwojem, a Chemik nie dał rady pokonać chłopaków z Olsztyna, z pucharu cieszyłaby się Warszawa. Była też trzecia opcja, czyli zawodnicy z Polic wysoko pokonują olsztynian, Rozwój gromi Legię, ale żeby nie było zbyt łatwo, to jednak… traci ostatecznie cztery gole i przegrywa.

– Wygrywając ostatni mecz z OKS-em Olsztyn, równocześnie na bocznym boisku odbywało się starcie Rozwoju z Legią. Drużyna z Katowic prowadziła do przerwy już trzema bramkami. Spikerzy mówili, jaki jest wynik na sąsiednim stadionie, więc byliśmy przekonani, że gramy już tylko o srebrne medale. „Legioniści” przed przerwą zdobyli kontaktowego gola, a w drugiej połowie słyszymy, że odrabiają straty i jest remis. Taki wynik dawał nam mistrzostwo. Nasz mecz skończył się wcześniej, bo tam była jakaś poważna kontuzja, więc chłopcy wbiegli na samą górę stadionu Arki, gdzie było widać to boczne boisko, żeby oglądać spotkanie na żywo. W doliczonym czasie Legia zdobyła gola na 4:3 i już mogliśmy zacząć świętować. Wmawiałem chłopakom od początku, że jedziemy walczyć o złoto. Jeżeli skupiałbym się na tym, że chcemy zdobyć brąz, to nie miałoby to sensu. Cały czas im powtarzałem, że skoro byliśmy w stanie wygrać z aktualnym mistrzem Polski, to możemy wygrać z każdym. Widziałem, jaki zrobiliśmy progres  – wspomina Maciej Mateńko.

– Czy było to zasłużone mistrzostwo? Biorąc pod uwagę, jakim wynikiem skończył się pierwszy mecz, to naprawdę wszystko ułożyło się po naszej myśli. Trzeba powiedzieć, że mieliśmy też trochę szczęścia. Jak zadzwoniłeś, to obejrzałem sobie na szybko płytę z naszego świętowania. Nie za bardzo wiedzieliśmy, jak mamy się cieszyć po takim zwycięstwie. Wtedy nie było kulisów na YouTube, żebyśmy mogli podpatrzeć. Wołaliśmy: mistrzowie, mistrzowie, ale jak już pojawiło się trofeum, to zainaugurować wszystko musiał trener Mateńko, bo żaden z nas za bardzo nie wiedział, co mamy robić – śmieje się Szewczykowski.

Nie zainteresowaliśmy się historią Chemika Police tylko z tego względu, że zdobyli mistrzostwo Polski juniorów młodszych. Przesuńcie stronę nieco wyżej i przeczytajcie jeszcze raz nazwiska zawodników, którzy brali udział w finałowym turnieju. Nie kojarzycie ani jednego? Nic dziwnego, ponieważ… żaden z tych chłopaków nie zdołał się utrzymać nawet na szczeblu centralnym, a tylko jeden z nich dostał szansę debiutu w Ekstraklasie. Dlaczego później im nie wyszło? Co było tego powodem?

– Nie takie głowy w naszym województwie zastanawiały się nad tym, dlaczego nikomu z nas nie udało się przebić. Diagnoza poszła taka, że byliśmy szkoleni bardziej pod kątem wygrywania, a nie umiejętności indywidualnych. Potem, jak się rozeszliśmy do różnych drużyn i nie było już tego zgrania, to nie potrafiliśmy obronić się naszymi umiejętnościami indywidualnymi. Jednakże było kilku chłopaków z dobrym przeglądem pola, wysokimi umiejętnościami technicznymi, a mimo to nie potrafili przebić się do profesjonalnego futbolu. Ostatnio trener Marcin Łazowski z Pogoni Szczecin pytał mnie, co moim zdaniem poszło nie tak. Byliśmy zawodnikami Chemika, który wtedy w III lidze walczył o utrzymanie. Wygraliśmy mistrzostwo Polski juniorów młodszych, więc de facto powinniśmy przejść jeszcze etap juniora starszego, a my od razu przeskoczyliśmy do pierwszego zespołu, gdzie nie było miejsca na popełnianie błędów i pomyłki. Charakter szkoleniowca, który nas tam prowadził, wykluczał jakąkolwiek kreatywność wśród młodych zawodników. Wiadomo, że jak ktoś miał super umiejętności i potrafił wygrać pojedynek 1v1 z seniorem, to wszystko było dobrze, ale jak ktoś próbował zrobić trochę więcej niż trzeba i stracił piłkę, to potem była taka „suszarka” z boku, że się podświadomie unikało ryzykownych rozwiązań. Trzeba dodać, że kilku chłopaków trafiło od razu do Pogoni i też im się nie udało. Z całego zespołu tylko Norbert Neumann zadebiutował na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w kraju, a poza nim najwyżej zagrał bramkarz Krystian Rudnicki, w I-lidze. Mateusz Sowała i Patryk Domin pojechali do Drezna, tam próbowali swoich sił, niby wszystko było dobrze, ale trafili na taki okres, że do drużyny rezerw trafiali „spadochroniarze” z pierwszego zespołu i pojawił się u nich problem z regularnym graniem – wyjaśnia niepowodzenie kolegów Paweł Szewczykowski.

– Wiele rzeczy złożyło się na to, że dzisiaj żaden z nich nie gra w Ekstraklasie. Tylko Norbert Neumann zadebiutował na najwyższym szczeblu rozgrywkowym, rozegrał kwadrans z Widzewem Łódź. Miał świetne warunki fizyczne, w tamtym meczu przejął piłkę od defensora, uderzył z końca pola karnego i bramkarz przy słupku ostatecznie wyciągnął piłkę. Gdyby ten strzał wpadł do bramki, to Norbert na pewno dostałby drugą, trzecią, czwartą szansę i być może, jak nie zaistniałby w Pogoni, udałoby mu się to w innym klubie. Ale kolejnej szansy już nie otrzymał. Dwóch chłopaków próbowało również swoich sił w Niemczech. Dynamo Drezno chciało z nimi przedłużyć kontrakt, ale z tego, co mi opowiadali, dostali od menedżera sygnał, żeby niczego nie podpisywali, bo on załatwi im coś w kraju. Nie przedłużyli tego kontraktu, wrócili. Jeden z nich szybko doznał kontuzji, drugi pojechał na testy do Chorzowa, ale tam się nie dostał. Nagle byli zostawieni sami sobie. Nie chcę źle mówić o swoich byłych podopiecznych, kilku z nich naprawdę miało talent, ale zmagali się też z problemami w życiu prywatnym. Dokonali niewłaściwych wyborów i stało się tak, jak się stało. Rok po tym, jak zdobyliśmy złote medale mistrzostw Polski juniorów młodszych, część chłopaków zdobyła ze mną brązowe medale w juniorach starszych z Pogonią Szczecin. Trzeba mieć sporo szczęścia, ale nie udało się – tłumaczy trener Mateńko. 

Szczególnie jeden zawodnik może mówić o ogromnym pechu. Bramkarz Krystian Rudnicki otrzymywał powołania do młodzieżowych reprezentacji kraju, był szykowany do roli pierwszego golkipera Pogoni Szczecin. Profesjonalną karierę przerwała i właściwie zakończyła mu wykryta u niego anemia aplastyczna. Jak sobie poradził z chorobą? Czy ma w sobie żal?

Tak wyszło. Całą chorobę ciężko przechodziłem. To była niewydolność szpiku kostnego i doszło do aplazji. Musiałem mieć zrobiony przeszczep, dawcą została moja siostra. Dzięki temu mogę dalej grać w piłkę, ale już tylko na poziomie amatorskim. Mam z tego satysfakcję, cieszę się, że mogę dalej trenować czy grać. Liczyłem na to, że może uda się jeszcze wrócić do tego zawodowego poziomu, ale było inaczej. Pogoń Szczecin bardzo mnie wspierała. Nigdy nie ma dobrego momentu, żeby zachorować, ale ja zachorowałem w naprawdę bardzo złym momencie, bo trafiłem do szpitala w marcu, a w czerwcu kończył mi się kontrakt z klubem. Znalazłem się w złej sytuacji finansowej, ale Pogoń wyciągnęła do mnie pomocną dłoń – podpisaliśmy umowę amatorską na czas nieokreślony, bo nie było wiadomo, czy wrócę do sportu. Na pewno dzięki im też wróciłem do futbolu – mówi nam Rudnicki.

Co dzisiaj dzieje się z mistrzami Polski juniorów młodszych z 2011 roku? Część z nich nadal gra amatorsko w piłkę, Paweł Szewczykowski zrobił papiery trenerskie i prowadzi zajęcia z żakami młodszymi, a trener Maciej Mateńko startuje w wyborach na prezesa Zachodniopomorskiego Związku Piłki Nożnej. Tymczasem Arkadiusz Milik, który wówczas, wraz z kolegami z Rozwoju Katowice musiał przełknąć gorycz porażki, za chwilę rozegra swój 60. mecz w narodowych barwach. Czy sukces w piłce młodzieżowej coś gwarantuje? Niezbyt dużo, a droga do profesjonalnego futbolu jest jeszcze bardzo daleka.

BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix/90minut.pl