Bartosz Bereszyński nie zaliczy EURO 2020 do udanych. To często po jego błędach padały bramki dla rywali, które w dużej mierze przyczyniły się do tego, że Polacy zakończyli już swoją przygodę z europejskim turniejem. Jak wyglądały jego początki przygody z futbolem? Gdzie zaczynał grać w piłkę?

Z Podwórka na EURO: Bartosz Bereszyński

Na Mistrzostwa Europy udało się siedmiu zawodników z przeszłością w Turnieju “Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku”: Kacper Kozłowski, Tomasz Kędziora, Jakub Moder, Piotr Zieliński, Tymoteusz Puchacz, Kamil Piątkowski oraz wspomniany na wstępie Bereszyński. W cyklu “Z Podwórka na EURO” przedstawimy sylwetki każdego z nich.

O początkach słów kilka

– Mama? Jasne, że odegrała ogromną rolę w mojej karierze. Najwięcej robiła dla mnie, kiedy byłem kilkunastoletnim chłopakiem. Trzeba było się poświęcać, wozić na zajęcia, turnieje. Zdarzało się, że byłem niegrzeczny czy rozrabiałem. Wtedy straszyła, że za karę nie zawiezie mnie na trening. Działało, bo poprawiałem się automatycznie, ale nawet jeśli znów nabroiłem, to i tak mnie woziła. To banalne, ale dla niej najważniejsze było to, że widziała mnie szczęśliwego – wspominał w rozmowie z „Łączy Nas Piłka” Bartosz Bereszyński.

Jak to często bywa, i tutaj rodzice odegrali kluczową rolę. Mama woziła małego Bartka na treningi, ale często również na… spotkania, w których grał jego ojciec. Przemysław Bereszyński był piłkarzem m.in. Lecha Poznań i Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, występował na pozycji defensora. Ma na swoim koncie trzy tytuły mistrza kraju, jak się później okazało – o dwa mniej niż jego syn. Był zawodowym piłkarzem, rozegrał ponad 200 meczów na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce.

– Wtedy nie było meczów co trzy dni, więc tak często nie wyjeżdżał. Pamiętam obozy – płakałem z tęsknoty, a nie było możliwości włączyć komputer i porozmawiać na Skypie. Kiedy wracał, zawsze przywoził zabawki. Kiedyś dał mi wielki motor na akumulator. Ładowałem go całą noc, a działał pół godziny. Nie zapomnę tej radości, kiedy na nim jechałem, a wszystkie dzieciaki za mną biegły. Gdy tata wracał do domu, strasznie go męczyłem, by poszedł ze mną pograć. Często jeździłem z nim na treningi do Grodziska. Zaszczepił we mnie, że mam się piłką cieszyć – mówił dla „Onetu” zawodnik włoskiej Sampdorii.

„Bereś” przygodę z piłką rozpoczynał w niewielkim TPS-ie Winogrady. Wychowankiem tego klubu jest także Arkadiusz Głowacki, za to aktualnie funkcję prezesa pełni Andrzej Juskowiak. Występował tam do czasu ukończenia szkoły podstawowej, a po przejściu do gimnazjum, został zawodnikiem Poznaniaka Poznań. Nową szkołę wybrał nieprzypadkowo, ponieważ z ówczesnych reprezentantów województwa stworzono klasę sportową. W swoim drugim zespole nie pograł zbyt długo, bo już rok później zaczął bronić barw Warty Poznań.

Z Podwórka na stadiony

O przygodzie Bartosza Bereszyńskiego z Turniejem „Z Podwórka na Stadion o Puchar Tymbarku” wiadomo tylko tyle, że startował w II edycji, czyli na samym początku istnienia tego projektu. Można było pojechać na EURO, jak się startowało w Turnieju niemal 20 lat temu, jak i zaledwie sześć, co miało miejsce w przypadku młodego pomocnika Pogoni Szczecin.

– Od małego byłem traktowany jako wielki talent. Strzelałem dużo goli, wyróżniałem się, ale w pewnym momencie wszystko zahamowało. Spotkałem trenerów, dla których najważniejsze były warunki fizyczne, stawiali na większych chłopaków. Ja byłem niższy, lekceważyli mnie. „Nie grasz, bo jesteś za mały” – tak tłumaczyli. Zawsze byłem szybki, dynamiczny, ale wolniej rosłem, brakowało mi siły. Zamontowałem w pokoju drążek do podciągania, codziennie robiłem pompki. Bywało, że zaczynałem wątpić, czy wszystko zmierza w dobrym kierunku – kontynuował w rozmowie z Onetem.

28-latek nigdy nie wyróżniał się warunkami fizycznymi. Był szybki, strzelał sporo bramek (na początku był skrzydłowym, dopiero później przeklasyfikowano go na bocznego obrońcę), natomiast trenerzy często woleli stawiać na wyższych i lepiej zbudowanych zawodników. Nie oznaczało to jednak, że Bereszyńskiego nikt nie doceniał. Jako 16-latek trafił do Lecha Poznań. Bardzo szybko zwrócił na niego uwagę Jacek Zieliński, który wówczas był pierwszym trenerem Lecha. Zabrał go na obóz z seniorami, a także dał mu szansę zadebiutowania w Ekstraklasie – w swoim premierowym spotkaniu z Jagiellonią Białystok zmienił na boisku Semira Stilicia, a po boisku biegali wtedy także Bartosz Bosacki, Ivan Djurdjević czy Robert Lewandowski.

Bartosz Bereszyński mógł sporo zawdzięczać „Kolejorzowi”, co też klub postanowił… wykorzystać. – Zaproponowano mi przedłużenie kontraktu w formie ultimatum – podpisuję albo zostaję przesunięty do Młodego Lecha. Niewielkie stypendium, które mi proponowano, starczyłoby może na bilet miesięczny. Miałem 18 lat, czułem się już zadomowiony w pierwszym zespole, a nie mógłbym sobie pozwolić choćby na wyjście ze znajomymi na jakąś kawę czy obiad. Odrzuciłem wtedy tę propozycję. W drodze na trening zadzwonił kierownik drużyny, że nie mam po co przyjeżdżać – powiedział zawodnik w wywiadzie dla poznan.sport.pl.

Chwilowo rozstał się z Lechem, ale nie z Poznaniem. Usługami młodego zawodnika była zainteresowana Warta, która występowała na I-ligowym szczeblu. Szkoleniowcem tego zespołu był Czesław Jakolcewicz, który regularnie na niego stawiał. W „Warciarzach” również trafił na ciekawą ekipą, grali tam m.in. Rafał Kosznik, Tomasz Magdziarz, Krzysztof Gajtkowski, Piotr Reiss oraz Tomasz Foszmańczyk.

Historia współczesna

Bereszyński zrobił rzecz niewybaczalną dla kibiców „Kolejorza” – osiem lat temu zamienił Bułgarską na Łazienkowską. Musiał się liczyć z różnymi wyzwiskami i groźbami skierowanymi w niego samego oraz jego bliskich, ktoś nawet obrzucił ich dom jajkami. Telefon ze stolicy był dla niego szokiem. Rozegrał jeden niezły sezon w I lidze, a do tego zanotował kilka występów w Ekstraklasie. Tyle jednak wystarczyło, żeby dostać angaż w samej Legii Warszawa. To nie była dla niego prosta decyzja, przecież dorastał w Poznaniu, chodził na spotkania i z pewnością nie pałał przesadną sympatią do „Legionistów”.

Nie potrzebował wiele czasu, żeby wywalczyć sobie miejsce w wyjściowym składzie u trenera Jana Urbana. Już w pierwszym sezonie cieszył się z mistrzostwa, a w późniejszych latach zdobył jeszcze trzy Puchary Polski i kolejne trzy krajowe tytuły.

Kilka udanych kampanii w Polsce sprawiły, że przyszedł czas na transfer do mocniejszej ligi. 28-latek znalazł się na celowniku występującej w Serie A Sampdorii, w której występował już wtedy Karol Linnety. Włosi wydali na niego niecałe 2 mln euro, a ten praktycznie z miejsca stał się ważną postacią zespołu. Nie licząc kontuzji oraz kilku pierwszych tygodni w Genui, nigdy nie zdarzyło się, żeby spędził na ławce rezerwowych więcej niż dwa spotkaniu z rzędu, co na pięć lat gry w tym klubie jest świetnym wynikiem. W niedawno zakończonych rozgrywkach zdobył również swoją pierwszą bramkę na włoskich boiskach, a w paru meczach był nawet kapitanem, co zawsze jest dodatkowym wyróżnieniem dla obcokrajowca.

Droga do reprezentacji

Wychowanek TPS-u Winogrady był już z kadrą na mistrzostwach świata w Rosji, ale mundialu też nie będzie wspominał najlepiej. Tak się złożyło, że EURO 2020 zakończyło się dla Polaków podobnie szybko, a dla samego obrońcy było szczególnie nieudane – „Bereś” był zamieszany w kilka straconych bramek, a prawa strona, na której grał wraz z Kamilem Jóźwiakiem, była najsłabszym punktem naszej reprezentacji, jednakże na ich usprawiedliwienie – wielu innych mocnych stron też nie mieliśmy.

Chociaż w pierwszej reprezentacji występuje teoretycznie od 2013 roku, to poza debiutem z Lichtensteinem, dostał później jeszcze szansę z Norwegią, a na trzecie spotkanie musiał czekać aż do 2016 roku, kiedy „biało-czerwoni” zmierzyli się ze Słowenią. Było to już po mistrzostwach Starego Kontynentu, na które wcale się nie załapał.

Niby jest podstawowym prawym obrońcą i wygrywa rywalizację z Tomaszem Kędziorą, ale najpierw Jerzy Brzęczek wystawiał go na siłę na prawej stronie, a teraz Paulo Sousa próbuje z niego zrobić środkowego obrońcę, w ustawieniu z trójką z tyłu. Ale może taki już los bocznych obrońców w reprezentacji, bo co dopiero ma powiedzieć Maciej Rybus?

BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix