Własna firma, „prywatna” drużyna i wychowanek w Ekstraklasie

Można mieć swój klub, ale słyszeliście o przypadku, żeby ktoś miał „prywatną” drużynę? Jacek Budek, właściciel firmy Magboss, grał w przeszłości w piłkę, natomiast nie udało mu się przebić na profesjonalny poziom. Budek postanowił sobie później, że poświęci się dla dzieciaków i stworzy im warunki, których on sam nie miał. Nie mając żadnego trenerskiego doświadczenia, przejął rocznik 95′ w Widoku Skierniewice, opłacał chłopakom obozy i woził ich po turniejach, a dzisiaj jeden z jego podopiecznych, któremu poświęcał najwięcej uwagi, strzela bramki w… ekstraklasowej Wiśle Płock.

Własna firma, „prywatna” drużyna i wychowanek w Ekstraklasie

Przez ile lat prowadził pan Damiana Warchoła?

– Prowadziłem go od 12. do 16. roku życia. Do Bełchatowa przeniósł się, gdy skończył gimnazjum.

To był chłopak, który już na pierwszy rzut oka robił wrażenie?

– Było mi łatwiej na niego spoglądać, ponieważ jego tata grał ze mną w piłkę. Spotykaliśmy się w lidze okręgowej, a Damian, jako mały chłopiec, zawsze był obok taty, zahipnotyzowany grą. Obserwowałem go, wiedziałem, że to jest chłopak, który otrzymał dar od Boga do futbolu. Potem pojawiła się opcja, żeby trafił pod moje skrzydła, ponieważ przejąłem rocznik 95′ w Widoku i spytałem się Leszka (ojciec Damiana Warchoła – dop. red.), co z jego synem? Odpowiedział, że chcą go wziąć do starszego rocznika, do Unii Skierniewice, natomiast odparłem mu, że właśnie wziąłem drużynę jego rocznika w Widoku i bardzo chętnie widziałbym go u siebie. Leszek znał mnie także od strony biznesmena, wiedział, na jakich zasadach przejąłem ten zespół, nie brałem za swoją pracę żadnego wynagrodzenia. Robiłem to z pasji. Sam kiedyś grałem w piłkę w Dozamecie Nowa Sól oraz reprezentacji dawnego województwa zielonogórskiego, gdzie występowałem wraz z Maćkiem Murawskim, który później grał w Lechu Poznań i Legii Warszawa. Wziąłem wtedy tych dzieciaków z jednego powodu – mnie nie miał kto tak poprowadzić, nikt się mną szczególnie nie interesował, mimo że podobno miałem talent do piłki. Z racji, że lubię realizować swoje cele, a moja sytuacja zawodowa mi na to pozwalała, mogłem się poświęcić dla tych dzieciaków.

Wspomniał pan, że prowadzi również poza sportowy biznes, więc skąd pasja do trenowania dzieciaków? 

– Grałem w piłkę od dziecka. To były inne czasy niż dzisiaj. Na trening biegło się na koniec miasta, a ćwiczyliśmy na… piachu. Futbol był moją pasją, ale świadomie postawiłem na biznes. Byłem w juniorach starszych, trenowałem z pierwszym zespołem z Nowej Soli, jednakże odpuściłem sobie i wyjechałem do Warszawy. W stolicy zająłem się handlem, zaczynając na bazarku na Targówku, poprzez Giełdę Wolumen, następnie otworzyłem kilka sklepów z telefonami… Zawodowo radziłem sobie bardzo dobrze. Postanowiłem dać sobie nowe wyzwanie, chciałem zrobić coś dobrego dla dzieciaków z zespołu. Ta miłość do piłki pozostała do dziś, kocham ją i nią żyję. Zawsze działałem z sercem, więc gdy w Widoku Skierniewice zabrakło trenera, prezes zapytał się mnie, czy bym wziął  rocznik 95′. Nie odmówiłem im, mimo że miałem na głowie biznesy i wówczas jeszcze kopałem w okręgówce. Przejąłem zespół, który praktycznie stał się moją prywatną drużyną. Kupowałem im dresy, opłacałem obozy sportowe, jeździliśmy na turnieje, na których rywalizowaliśmy m.in. z Lechem Poznań czy Polonią Warszawa. Miałem bardzo dobry kontakt z chłopakami i ich rodzicami, a Damian podobał mi się szczególnie jako zawodnik. Dużo czasu poświęcałem na zwykłą rozmowę z chłopcami. Jak jechaliśmy na obóz, czas odpoczynku wypełniały dyskusje. Starałem się być trochę jak ojciec. Nie byłem typowym trenerem, bardziej kimś w rodzaju mentora, psychologa. Nie bałem się z nimi rozmawiać na różne, czasami ciężkie tematy. Byłem ich takim kolego-tatą. Chłopcy o wszystkim mi mówili, zwierzali się z rzeczy, których nieraz nie mówili swoim rodzicom.

Jest to ciekawa, a zarazem nietypowa droga, bo nie często się zdarza, żeby ktoś „prywatnie” prowadził drużynę.

– Zgodzę się, że jest to nietypowe, ale… ja jestem trochę nietypowy. Lubię pomagać innym, kocham piłkę, chciałem coś dać od siebie tym dzieciakom. Udało mi się, jako jedynemu z naszego regionu, dorobić się wychowanka, który dzisiaj występuje na najwyższym szczeblu rozgrywkowym w Polsce. Spotkałem ostatnio na mieście jednego starszego działacza, który gratulował mi, że „mój” Damian gra w Ekstraklasie, że wszyscy pamiętają, jak to wyglądało, jak ich prowadziłem. Całe środowisko może panu potwierdzić, że trener Jacek był inny niż pozostali. Jest pan bardzo młodym człowiekiem, ale myślę, że do emerytury już nikogo takiego pan nie spotka. Tutaj nie chodzi o to, że ja się tym chwalę, tylko wiem, jak to wszystko wyglądało i co udało nam się wspólnie osiągnąć.

Co było najmocniejszą stroną Damiana? Co wyróżniało go od pozostałych dzieciaków?

– Wyróżniała go ogromna pasja, ciekawość świata i silnie ugruntowane wartości przekazane przez najbliższych – na nasze mecze przyjeżdżała cała rodzina Warchołów – od małego Damian był ukształtowany na cel, jakim była gra w Ekstraklasie. On też tego chciał, dążył do tego. Chciał zostać piłkarzem, nic innego się nie liczyło. Nie wiem, czy ktoś zna lepiej psychikę Damiana ode mnie, bardzo dobrze poznałem tego chłopaka. Wszystko szło w dobrym kierunku, uważam, że te trzy lata jeszcze bardziej go ukształtowały jako zawodnika. Wielokrotnie powtarzałem chłopakom, że nie ma żadnej windy do sukcesu. Trzeba bardzo ciężko pracować, wspinać się szczebel po szczebelku z dozą spokoju i życiowej pokory. Jeżeli chodzi o aspekty stricte sportowe, to był jednym z najzdolniejszych zawodników w zespole, natomiast w tamtym roczniku było trzech graczy ze sporym potencjałem. Dwóch z nich zawiozłem na testy do Bełchatowa, jak weszli w połówce spotkania, to ten drugi od razu zdobył bramkę, chyba po asyście Damiana. Bardzo dobrze się tam zaklimatyzował, a jego głównymi zaletami były prostopadłe piłki, dobre uderzenie oraz całkiem niezła technika. Damian miał potencjał, ale takich chłopaków z potencjałem jest bardzo dużo, a przebija się tylko niewielki ułamek. Wszystko jednak siedzi w głowie i Dawid to rozumiał. Pamiętam, że chciała go też Polonia, jeśli nie na stałe, to prosili, żebym dał im go chociaż na obóz, na co się oczywiście zgodziłem, sam zawiozłem go na autobus do Warszawy. Wracając do Bełchatowa, to Damian bez problemu zdał testy i to już był ten czas, kiedy podjęliśmy wspólnie decyzję, że powinien zrobić krok do przodu.

To była jedyna drużyna, którą pan prowadził?

– Tak. Prowadziłem wyłącznie rocznik 95′, ponieważ, gdy doprowadziłem ich do szkoły średniej, bardzo mocno zaczęła mi się rozrastać firma. Nie mogłem już im poświęcić tyle czasu, co wcześniej. Poza tym, miałem poczucie wykonania swojej misji.

Grał pan w piłkę, ale nie najwyższym poziomie, nie był pan wcześniej trenerem, a to była pierwsza praca na tym stanowisku, więc skąd pan czerpał wiedzę stricte szkoleniową?

– Miałem wspaniałych trenerów w Nowej Soli, którzy uczyli jeszcze takiej starej piłki, ale robili to w naprawdę profesjonalny sposób. Ja to wszystko pamiętałem. Skończyłem kurs instruktora, a reszty nauczyłem się sam. Życie także wiele mnie nauczyło. Uczyłem tych chłopaków nie tylko gry w piłkę, ale też przekazałem im cenne życiowe wartości, z czego jestem dumny.

Jak podchodziło do pana i pańskiego zespołu w tamtych czasach lokalne środowisko? Pojawiały się nieprzychylne komentarze?

– Funkcjonowało przekonanie, że „Jacka stać”, to zabiera ich na obozy, a może przejmie jeszcze jedną drużynę, którą np. prowadził mój kolega. Wspólnie z nim ustalaliśmy sobie treningi, narady czy szkolenia. Pamiętam, że był taki płatny portal „FutbolTrening” i bardzo dużo z niego korzystałem. Nie było to źle odbierane. Ludzie kojarzyli mnie także jako biznesmena, wiedzieli, że rocznik 95’ jest taką moją perełką, „prywatną” drużyną. Można powiedzieć, że było to nietypowe hobby, ale jednocześnie chciałem zrobić coś wyjątkowego. To był mój główny cel, bo w moich czasach wyglądało to zupełnie inaczej. Pamiętam, jak ciężko było o cokolwiek. Rodziców nie było stać na wiele rzeczy, żebym mógł iść na trening, musiałem najpierw wykonać pracę w domu, a później wsiadałem na rower i jechałem cztery kilometry w jedną stronę. Do tej pory nie jest normą, by zostać z zawodnikami po zajęciach, porozmawiać, dotrzeć do ich psychiki, dobrze ich poznać. Ja to robiłem.

Gdy umawialiśmy się we wtorek na rozmowę, powiedział pan, że ostatni raz widział się pan z Damianem w… poniedziałek.

– Gdy tylko znajdzie chwilę, odwiedza mnie w Skierniewicach, tak samo jak ja jego w Płocku. Miałem spotkanie biznesowe, ale jak tylko przyjechał do mnie do restauracji, przeprosiłem najmocniej osobę, która do mnie przyjechała, wytłumaczyłem, że muszę porozmawiać z Damianem i tak sobie ucięliśmy pogawędkę. Mamy stały kontakt, po tylu latach wciąż się przyjaźnimy i wspieramy. Od zawsze naszym celem była gra w Ekstraklasie, co udało nam się wykonać, kolejnym krokiem jest reprezentacja Polski, to byłaby taka wisienka na torcie. Damian nigdy się nie poddaje i zawsze walczy. Jestem z niego dumny.

Warchoł jeszcze w reprezentacji nie zagrał, ale za to ma na swoim koncie mistrzostwo Polski z Legią Warszawa. Co prawda, udział w wywalczeniu go miał niewielki, ale medal jest.

– Dokładnie. Oczywiście byłem wraz z jego rodzicami na premierowym meczu Damiana w Ekstraklasie. Dostał szansę w batalii z Pogonią Szczecin, dokładnie w dniu swoich urodzin, a jako prezent sprawił sobie… bramkę. Szkoda, że Legia przegrała tamto starcie (1:2), natomiast w kwestii tytułu nie miało to już żadnego znaczenia. Zapytałem się go po meczu, biorąc pod uwagę wszelkie okoliczności, czy ktoś może mieć więcej szczęścia niż on? „Zobaczysz, że jeszcze wywalczysz sobie na stałe miejsce w Ekstraklasie” – powiedziałem, jak się okazuje, miałem rację. To brzmi jak scenariusz filmu, bo niee każdy ma to szczęście. Choć Damian długo przebijał się do góry, to mogę wszystkich zapewnić, że jeszcze nieraz nas zaskoczy. To człowiek z dużą pokorą i dojrzałością, który osiągnie wszystko, czego tylko zapragnie. A trener Jacek wie najlepiej! Ja, jego rodzina i najbliżsi, tworzymy team wsparcia, który zawsze był, jest i będzie z nim.

ROZMAWIAŁ BARTOSZ LODKO

Fot. Newspix